Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ślepia. Niezwłocznie gruchnęły inne strzały, i zaczęla buchać rzęsista salwa siwym dymem, czerwonemi błyskawicami to tu, to tam w krótkich odstępach...
Wilk sadził dużemi skokami w stronę lasu, ale nie nazbyt się śpieszył. Odbiegłszy na jedno stajanie, przysiadł nawet na wzgórku i obejrzał się na prześladowców. Ci biegli wrzeszcząc i paląc z rusznic bez miłosierdzia, a za nimi biegł dręcząco nieznośny chrobot imbryka i kociołka, bębniących o siebie na grzbiecie Grzesia. Jeszcze dalej, już od wsi, dolatywało zaciekłe ujadanie podnieconych psów. Wilk obejrzał wszystko to okiem znawcy i leciuchnym truchcikiem znikł rozsądnie w zagajnikach.
— Dostał! Na pewno dostał!... Widzieliście, jak ogon podwinął po moim strzale! Idziemy szukać tam na tem miejscu śladów! Pewny jestem, że trafiony, że krwawi! — krzyczał, ciężko dysząc, Antoś.
— Poco szukać śladów krwi? Co tam z tego, kto go trafił? Ścigajmy go dalej... On tutaj, tu, widziałem go dobrze! — gorączkował się Kazio.
— Wszystko przez ciebie, Grzela, na pewnobyśmy go mieli... Psia mać! Szliśmy wprost na niego — gniewał się Antoś.
— Jest!... Pilnuj! O, o! — huknął Włodzio i znowu raz po raz strzelił z dwururki w zarośla.
Rzucili się więc kupą do lasu; tam znowu na rozkaz Antosia rozsypali się w łańcuch