Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

puścić... Gospodarują sobie, jak w puszczy!... Więc jakże? Cóż ty na to, Józiu?... Cóż? Słyszała mama? O sto kroków od bramy! Niesłychane! Niepodobna im tego darować... Co one sobie myślą? One niedługo ze stajni mi wierzchówkę wywloką, a w zimie, co będzie, niewiadomo. Nosa pokazać nie będzie można,jak się to rozmnoży i rozzuchwali... Powiadam mamie, że płazem im tego żadną miarą puścić nie można!...
— Źle ci w głowie, dziecko! Co chcesz robić? Powiadają, że ich pięć sztuk!...
— To nic! Grankulki mamy i kul parę widziałem u Józia! Zaraz ruszamy... Niech tylko mamuchna pozwoli!... Weźmiemy pojedynkę od pana Orszy i uzbroimy Grzesia... A każdy z nas ma przecie swoją dubeltówkę...
— Niech im ciocia pozwoli. Choć nie zabiją, w każdym razie przepłoszą szkodników!...— szepnął Józio do pani Ramockiej.
Ta spojrzała na rozgorzałe oczy syna, na wyczekujące twarze chłopaków i kiwnęła głową z uśmiechem.
— A idźcie, jeżeli tak chcecie koniecznie!... Siebie jeno nie postrzelajcie, pamiętajcie!...
— Niech się mamusia nie boi!... Wiemy wszystko doskonale!... Hej, Włodziu, każ osiodłać wierzchówkę i skocz do pana Orszy... I nawet, jeżeli go w domu nie zastaniesz, to weź pojedynkę, co wisi nad łóżkiem. Przeprosimy go potem, że w takim wypadku... A ty, Kaziu,