Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jak Boga kocham! Żona Lota!... To nie wiesz, że ona zamieniona została w słup soli!?
— Cóż w tem śmiesznego!? Dosyć, młokosy jesteście!... Matka niepokoi się... Już południe, a wy jeszcze na śniadaniu nie byliście. Panna Małgorzata nie wie, co robić: czy na was jeszcze czekać, czy na obiad nakrywać...
— Nie gniewaj się, Józiku!. Przecież to pierwszy dzień w cudnem naszem, kochanem Zaciszu!... po egzaminach, po takiej orce!... Pomyśl! Cóż złego, że chciałem sprezentować Kaziowi nasze ogary? Mogłyby go pogryźć, gdyby pokazał się na podwórzu nieznany!... Co? Może nie!?
— No... ale... bójcie się Boga! — przemówił Józio udobruchanym głosem. — Niepodobna życia wywracać do góry nogami!
— To się wie, Józiu! Powiedz, że my zaraz przyjdziemy. Uczynimy to lotem błyskawicy, powtórzymy bitwę pod Kircholmem, atak pod Somosierra, zdobycie armat pod Wielkiemi Dębami!... Wszystkie piorunowe czyny naszych przodków! Raz, dwa, trzy!... Tru-tu-tu!...
Antoś znowu zatrąbił, a ucichłe na chwilę ogary odpowiedziały skomleniem. Józio zatkał rękami uszy i wyniósł się z pokoju.
— Dosyć, chłopy! Włodziu, zrób mi „pipę“, ale... byczą, słyszysz!? Myjemy się niezwłocznie! Wstawaj, Kaziek! Raz, dwa, trzy!...
Włodzio wyrwał z książeczki papierosowej ćwiarteczkę bibułki, nasypał na jej środek garść