Przejdź do zawartości

Za Drugiego Cesarstwa/W Passy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Za Drugiego Cesarstwa
Podtytuł Powieść
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1892
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Passy.

Szedł zwolna ku bulwarom z głową, na piersi spuszczoną, ale przed nim stało ciągle widmo księcia Carpegna, słyszał śmiech jego urągliwy i słowa ostatnie, które paliły go jak ogniem: „Są razem... w téj sarnéj willi, w Passy, którą znasz dobrze.”
Niekiedy błysk rozsądnéj myśli rozjaśniał ciemności udręczonéj jego duszy. Dlaczego stary Carpegna się ukrywał? Dlaczego rozpuścił wieść o swojéj. śmierci? Co znaczyła ta komedya? W jakim celu wezwał go do siebie?... — Mniejsza o to, odpowiadał głos zazdrości, wobec któréj milkł rozum, — póżniéj będzie czas do rozwikłania tajemnicy, teraz trzeba się zemścić.
Doszedł do placu opery i stanął przed gmachem rzęsiście oświetlonym. Odbywał się tam właśnie bal kostiumowy. Marcelemu przyszło na myśl kupić domino i rzucić się w tłum rozbawiony; tam mógłby się odurzyć i zapomnieć o tém, co mu rozsadzało mózg; ale zaniechał tego zamiaru.
W galeryach tłoczyła się ciżba ludzi, wśród których przesuwały się zamaskowane pary; płaskie koncepty krzyżowały się wśród tłumu, Paryż bawił się wesoło. Sklepy i magazyny były jeszcze pootwierane, z licznych restauracyj rozchodziła się woń potraw, huk otwieranych korków łączył się z brzękiem szkła, wybuchami śmiechu i gwarem rozmowy.
Przed magazynem z bronią gapiło się wielu ciekawych, przyglądając się pałaszom i dubeltówkom, karabinom i rewolwerom. Marceli machinalnie zatrzymał się przed wystawą i patrzył na mordercze narzędzia, błyszczące tak niewinnie w świetle gazowém. Jeden szczególniéj rewolwer, oprawny w kość słoniową, zwrócił jego uwagę; był maleńki, zgrabny, lekki, istny klejnocik.
„Znam węzeł silniejszy niż małżeństwo — zabrzmiało mu w uszach; — kiedy ukochana istota nas zdradza, trzeba ją zabić...”
Marceli cofnął się, ale za chwilę powrócił, i nieprzepartą pchnięty siłą, wszedł do magazynu.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał właściciel.
— Ile kosztuje ten rewolwer, oprawny w kość słoniową?
Kupiec wziął broń z wystawy.
— Istne cacko, system angielski, wyrób nieporównany... Sześćdziesiąt franków.
Marceli rzucił na stół pieniądze i skwapliwie pochwycił zabójcze narzędzie.
— Dodajemy darmo pudełko nabojów — odezwał się kupiec.
— To zbyteczne... Może mi pan nabijesz rewolwer?
— I owszem... Włożyłem sześć nabojów, będzie czém poczęstować tych, którzy panu wejdą w drogę.
Marceli wsunął broń do kieszeni i wyszedł spiesznie.
Na bulwarze dorożki zwolna przejeżdżały; Marceli wskoczył do jednéj.
— Dziesięć franków na piwo, tylko spiesz się! Do Passy!
Woźnica zaciął konie i popędził cwałem: w pół godziny byli już na miejscu.
Pomimo późnéj pory i dokuczliwego zimna, w pobliżu willi było dość ludno: jakieś cienie przesuwały się pod murem, a na rogu stała karetka ze zgaszonemi latarniami. Marceli potarł zapałkę i spojrzał na drzwiczki: były na nich dwie splecione litery: L. i C.
La Chesnaye!
Ścisnął mocniéj rewolwer i rzucił się ku domowi. Śnieg przestał padać, wicher uciszył się na chwilę, w powietrzu czuć było wilgoć; topniejący śnieg tworzył na ulicach grzęzkie i ślizkie błoto. Od czasu do czasu księżyc wychylał się z poza chmur i rzucał blade światło na posępny krajobraz.
Dom był zamknięty, ale przez okiennice przedzierały się smugi światła. Oni tam byli.
Marceli uchwyciwszy się gałęzi, miał wskoczyć do ogrodu; wtém spostrzegł dwóch ludzi, którzy zwolna szli ulicą. Oni go także ujrzeli i rzucili się ku niemu.
Skoczył z muru na ziemię i biegł ku domowi. Wpadł na ganek zdyszany a pochwyciwszy za okiennice, wstrząsnął niemi z całéj siły. Z pokoju doszedł go stłumiony okrzyk i nagle zgaszono światło.
Marceli rzucił się do drzwi szklanych i wpadł do pokoju. Jakiś cień zamajaczył wśród mroku... Młodzieniec trzymał w ręku rewolwer, zmierzył i strzelił.
W téj saméj chwili pochwycono go z tyłu, powalono na ziemię, i wyrwano mu broń z ręki. On się nawet nie bronił, leżał ogłuszony, bezsilny.
W domu wszczął się hałas, otwierano drzwi, rozmawiano półgłosem, potém z łoskotem odemknięto bramę i słychać było turkot oddalającego się powozu. W pokoju zabrzmiał donośny głos szambelana La Chesnaye:
— Uspokójcie się panowie, cesarz nie jest raniony!
Cesarz!
Wniesiono nakoniec światło, weszło kilku policyantów, a za nimi księżna Carpegna. Na widok mężczyzny leżącego na ziemi, podbiegła ku niemu i krzyknęła jak lwica raniona:
— Ach! łotry!... Przysłali Marcelego!
I mierząc świadków téj sceny roziskrzonym wzrokiem, rozkazała:
— I mnie także zabierz, podła zgrajo! Ten człowiek jest moim spólnikiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.