Przejdź do zawartości

Z pieniędzmi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z pieniędzmi
Podtytuł Szkic wiejski
Pochodzenie „Wędrowiec“, 1891, nr 48
Redaktor Saturnin Sikorski
Wydawca Saturnin Sikorski
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Włodzimierz Zamarajew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Klemens Junosza.
Z PIENIĘDZMI.

SZKIC WIEJSKI


U





Upalny był wieczór, gorący; burza zapowiadała się na noc.
Ukośnie padające promienie słońca, co się już ku zachodowi chyliło, piekły jak ogniem; wiatr ucichł, ani jeden liść nie poruszył się na drzewie, ani jeden kwiatek na łące nie pochylał główki barwnej. Ptaszęta ukryły się w krzakach i na gałęziach, jedne tylko jaskółki w chyżych zwrotach przelatywały tuż, tuż, nad samą ziemią, lub nad gładką powierzchnią jeziora, lotne, zwinne, zwrotne, jak błyskawica, jak myśl...
Bydło wracało do obór przyśpieszając kroku, owce pędem biegły z pola, jakby przeczuwały coś nadzwyczajnego i co prędzej pod dach chciały się schronić... Ludzie śpieszyli z pól i łąk, od pracy; pot zalewał im czoła, parne powietrze tamowało oddech.
Zdawało się, że cały światek objęty w kole, które się promieniem wzroku ludzkiego da zakreślić, zamienił się nagle w piec ogniem ziejący.
Piasek na drodze stopy parzył, żar oddech tamował i cisza się taka zrobiła, taka mogilna, jak gdyby anioł śmierci przeleciał nad ziemią i do snu ją wiecznego przysposobił...
Słońce zniżało się coraz bardziej, promienną tarczą dotykało już lasów, równinie zielonej za ramę służących, złoto roztopione między sosny wlewało, świetlane blaski rozrzuciło po wodzie.
Po chwili gałązki zaczęły się chwiać, liście na drzewach zadrżały, gładka powierzchnia wody na jeziorze zmarszczyła się lekko, a trawa na łąkach, zboża na polach falować zaczęły jak woda... Drżenie liści, traw, kwiatów, zbóż, gałązek na drzewach, wzmagało się stopniowo; na jeziorze zmarszczki były coraz grubsze, wydatniejsze, fala rozkołysała się i poczęła bryzgać białą pianą na piaszczyste wybrzeże. Wiatr wydobył się z ukrycia i figle swoje rozpoczął; z początku łagodne i niewinne, potem coraz zuchwalsze i śmielsze. Owdzie kwiatek złamał, tu listek z gałęzi zdmuchnął, nareszcie ścianą pszenicy chwiać zaczął, wierzbiną płaczącą nad wodą trząsł, i zapalając się gniewem, coraz dzikszym, coraz zuchwalszym się stawał; na większe drzewa się rzucał, wodę kłębił, strzechy słomiane szarpał, aż w taką wściekłość wpadł, że tumany piasku pędził po drodze, drzewa co słabsze obalał, i wyć zaczął szalejąc.
Czarna chmura wysunęła się z zachodu, zakryła słońce zupełnie, tylko po brzegach jej poszarpanych i postrzępionych, krwawe plamy od słońca się kładły, niby pożogi wielkiej odblaski. Wielkie cielsko chmury wydłużało się, rozszerzało, przybierając coraz potworniejsze kształty. Rosła ona jak bestya z Apokalipsy; coraz przybywały jej łby nowe i garby dziwaczne, czarne a po brzegach krwawo zabarwione.
Nieopodal druga, jeszcze większa chmura, niby z pod ziemi wyrosła, pięła się w górę coraz wyżej, coraz większą część lazurowego nieba przysłaniając. I szła jedna na przeciw drugiej, i obie groźne, pomrukujące gniewnie, niby dwa niedźwiedzie do walki idące. Głos ich gruby i gniewny, wzmagał się z każdą chwilą, potęgował — a kiedy przyskoczyły do siebie, kiedy się błyskawicami gryźć poczęły, to ryknęły tak strasznie, że aż lasy echem przerażone, zadrgały... I zrobiło się piekło na ziemi, potop wody i potop błyskawic; zwalił się dąb prastary na połowę przez piorun rozdarty, zakotłowała woda w jeziorze, zwierz dziki drżał w legowisku, lub w jamie, ptak odezwać się nie śmiał; a człowiek, bezsilność swoją widząc, ku niebu ręce wyciągał, pomocy ztamtąd wzywając...
W chwili, kiedy burza szalała najstraszniej, kiedy drzewa gięły się i łamały pod potężnym wichru naporem, przez las, gościńcem, posuwało się jakieś stworzenie. Przy świetle błyskawicy wyglądało ono niby wielki ptak z nastroszonym czubem, z obwisłemi skrzydłami, na grubych nogach, stąpający ciężko, niezgrabnie jak kaczka... Posuwał on się po drodze od ulewy rozmokłej, kałuż pełnej i szedł wciąż, nie ustając ani na chwilę; śpieszył się, o ile ciemność, błyskawicami przerywana, pozwalała na pośpiech. Głowę miał przykrytą workiem, poły od sukmany za pas zatknięte, podpierał się grubym kijem sękatym...
W zły czas mu droga wypadła, ale cóż miał robić?... Posłano go — iść musiał, aby zrana w mieście stanąć... Pieniądze niósł gromadzkie, z całej wsi pozbierane, — podatek.
Dość się sołtys nachodził od chałupy do chałupy, aby je zebrać... dość sobie głowy nałamał, bo to nie żarty: jednemu trzeba było z papierka resztę wydać; za drugiego swojem założyć, bo mu akurat ośmnastu groszy zabrakło; trzeci porachować nie umiał i tylko plątał i przekomarzał się, choć baba mu niby pomagała; z jednym taka przeszkoda, z drugim inna, aż dopiero jak już wszyscy pooddawali, najtrudniejsza rzecz, obrachunek...
Wysypali na stół tyle pieniężysków, bo to i papierki, i srebro i koprowiny ze dwie kwarty; dziesiątki, szóstki, dwojaki...
Dobrą głowę do tego sołtys miał, ale się przy porachunku zagrzał mocno, jak po piwie gorącem, albo po miodzie; rachowali we dwóch parę godzin, nareszcie skończyli; wypadło dobrze, akuratnie tyle ile potrzeba, co do grosza.
Na Piotra Sokoła uczynili wybór, żeby te pieniądze do kasy zaniósł — wybrał się tedy na wieczór i poszedł. Pieniądze miał zawinięte porządnie, w cienką szmatkę, w grubszą szmatkę i w gałgan, zawiązane biczem na moc, żeby się nie rozsypały, chowaj Boże...
Zatknął je w zanadrze głęboko, sukmanę pasem ściągnął silnie, chleba sobie kawałek wziął na drogę i poszedł.
Do lasu jeszcze było pół biedy, chmurzyło się dopiero; ale gdy do lasu już doszedł, burza szaleć zaczęła okropnie... Piorun za piorunem bił, błyskawice aż oślepiały, a po każdej z nich ciemność jeszcze się większą, jeszcze czarniejszą zdawała. Piotr szedł ciągle, żegnał się ile razy błysnęło, pacierze odmawiał, a woda strumieniem z niego ściekała... Parę razy się potknął, wreszcie zapadł w rów jakiś, w wodę po kolana...
Widocznie drogę zgubił... I rzeczywiście zgubił, bo ledwie z rowu się wydobywszy, parę kroków postąpił, piersiami w drzewo uderzył... zwrócił się w prawo — drzewo, w lewo — drzewo... rękę z kijem przed się wyciągnął — wszędzie drzewa, las gęsty...
Gdzież jest? — droga przez las prosta, szeroka, zbłądzić na niej nie sposób, ale w ciemności takiej...
Zastanawia się Piotr, miarkuje i zdaje mu się, że wie dobrze, w której stronie wschód, północ, południe; że tę okolicę, drogę, nawet las zna; że z zawiązanemi oczami by trafił — ale teraz przeinaczyło się wszystko, tylko drzewa dokoła, pod nogami woda, z góry bluzga woda, a ciemność straszna. Błyskawica ją przerywa taka jasna, oślepia niemal, ale po niej ciemność jeszcze straszniejsza, czarna, zda się że w smole cały świat utonął... a grzmot coraz huczy, pomiędzy drzewami się odbija, powtarza się i toczy, toczy daleko... bez końca.
Nie lada czego chłop się zlęknie, bo mu w twardem życiu rozmaite przygody się zdarzają. Nie straszy go noc, ani las, ani ulewa, ani droga daleka; ale ta ciemność i ten Boży gniew na wysokościach, co się ogniem i piorunami objawia, ten go trwogą przejmuje. Stąpał Piotr naprzód w tej ciemności, a tu go jakiś krzak, niby rózgą po twarzy uderzył, worek mu z głowy zdarł, czapkę zrucił... Żeby choć się gdzie schronić, przeczekać...
Idzie dalej; ulewa jakby mniejsza; maca dokoła rękami, natrafił na drzewo bardzo grube i po korze pomiarkował, że lipa. Właśnie pod taką drzewiną schronienie dobre w burzę, bo w lipę piorun nie bije, czasem chyba za jakieś wielkie grzechy ludzkie. Przytulił się do samego pnia, a konary gęsto osłaniały go od ulewy, jak strzecha.
Czapkę zdjął, przeżegnał się, pacierz zaczął i tak modląc się, z godzinę pod tą lipą wielką przebył stojąc. Ulewa zaczęła ustawać stopniowo; naprzód zamieniła się w deszcz rzęsisty, potem w drobniejszy, wreszcie wiatr chmurę odpędził i na kawałku czystego nieba ukazały się dwie gwiazdki mrugające i księżyc przepołowiony, młody...
Otucha w chłopa wstąpiła... Przy bladem krótkotrwałem świetle, bo je znów chmury zakryły, zdołał pomiarkować gdzie jest; że zaszedł na Lipowy wzgórek, z pół wiorsty od gościńca. Poznał to miejsce łatwo, bo jeszcze chłopakiem będąc nie dużym, bydło tu pasał, łyka z młodych lipek darł, ptaki z gniazd wybierał. Raz nawet gajowy go złapał i mało mu ucha nie oberwał...
Niechnoby teraz sprobował!..
Piotr pacierze skończył; zamyślił się o swoich młodych latach, usiadł pod lipą, chleb wyjął z zanadrza, rozmyślał sobie — i jadł. Piękny kawałek czasu przebył, bez mała kopę lat, w tej gminie, w tej parafii, w tym zakątku... Z młodu przy ojcu-matce, potem na swojem przy żonie; gospodarstwo miał piękne: siedm morgów, posiedzialność, dobytek — jest koło czego chodzić. Tak mu życie szło porządnie, po gospodarsku: od siewu do żniwa, od żniwa do młocki — i znów tak samo, od siewu... Ziemia chleb rodziła, jadło się, a co się nie zjadło żyd kupił; zarabiało się u ludzi, gdy był czas, to furmanką, to siekierą, to kosą... Dziś się idzie, od całej wsi, bo tak kolej wypadła, a choć koń w stajni jest, idzie się piechotą, bo syn koniem zarobi: kamieni furę do szosy zawiezie, przecież teraz szosy budują i koleje; naród różny, do tej budowy się schodzi, z miast, Bóg wie zkąd, zdaleka. Parę tygodni temu żyda zabili na drodze...
Jakoś, wspomniawszy o tem zdarzeniu, Piotr posmutniał; schował resztę chleba w kieszeń, pieniądze głębiej w zanadrze wcisnął, przeżegnał się, kij wziął do ręki i poszedł między drzewami, wprost do gościńca...
Już mu teraz gładziej droga szła. Księżyc, to się wychylał z poza chmur, to znów chował, ale tych chmur coraz mniej było, wiatr je rozpraszał, aż wreszcie wszystkie porozpędzał, i tak się na świecie pięknie zrobiło, jak mało kiedy bywa... Las dziwnie pachniał: na gałązkach, na igłach sosnowych, na liściach wisiały duże krople wody, grube, ciężkie jak łzy, a miesiąc się w każdej przeglądał: przeglądał się też i w strugach, co się na gościńcu porobiły od deszczu, w rowach przydrożnych, kładł srebro na czarniawe mchy, na paprocie strzępiaste, na leszczynowe liście, na modre dzwonki, białe kwiatki jagód, na badyle różne i na ten drobiazg wszelki, co się w lesie między drzewami rozrasta. Szumiały wysokie sosny, szeptał coś twardemi listkami dąb, szeptała lipa, a już biała brzoza płaczka z warkoczami rozpuszczonemi do ziemi, za każdem pochyleniem się prawdziwe łzy roniła. Przez dwie mile ten las się ciągnął. Piotr szedł wciąż równym, jednakowym krokiem, po chłopsku, co to zdaje się że powoli, a przecie prędko, bo bez ustanku, ciągle... Krótka, letnia noc, już ku końcowi się miała; od wschodniej strony pomiędzy drzewa wkradać się zaczęło coś niby światło, a nie światło, jasność a nie jasność, lecz mrok rzedniał, rozpraszał się, a człowiek w górę spojrzawszy, wierzchołki drzew mógł widzieć dobrze. Już Piotr był blisko końca lasu, niedaleko lepianki opuszczonej, w której niegdyś smolarz mieszkał... za tą lepianką dwa były duże doły, po piecach smolnych pozostałe...
Zdawało się chłopu, że z po za lepianki szmery jakieś, niby ludzkie szepty dochodzą... Zatrzymał się przez chwilę, słuch i wzrok wytężył; zdało mu się że te szmery nic dobrego nie wróżą... Trzy postacie, niby trzy cienie przesunęły się po za lepianką... Piotr kroku przyspieszył; jedną rękę silnie do piersi przycisnął, drugą kij ścisnął kurczowo. Gdy się z lepianką zrównał, wyskoczyło z po za niej trzech drabów. Byli obdarci, twarze mieli zamorusane węglami, znać z obawy żeby nie zostali poznani; każdy potężną pałkę miał w ręku.
Nic nie mówiąc odrazu rzucili się na Piotra; chłop w bok odskoczył, za rów, plecami o drzewo się oparł, kijem sękatym młynka wywinął... i zaraz pierwszego napastnika tak ugodził potężnie, że ten się potoczył i padł z rozkrwawioną głową na ziemię... Pozostali dwaj natarli z wściekłością; słychać było tylko razy uderzeń, jęki i przekleństwa; w parę minut później, w las szybko uciekły dwa cienie, trzeci jęcząc, wlókł się za niemi...
Piotr bezprzytomny na ziemi leżał...
Duże krople wody z drzewa spadające, staczały się po jego twarzy bladej, oczy zamknięte miał, z głowy sączyła się krew... W lesie odzywać się zaczęły ptaszęta... jutrzenka zajrzała przez gałęzie; purpurowe, złote blaski rozlały się na wschodzie...
Na gościńcu turkot się rozległ; kilka wozów chłopskich toczyło się ku miastu...
Jadący na pierwszym z nich chłop, dostrzegł leżącego Piotra. Krzyku narobił... wszyscy zatrzymali się i zsiedli z wozów.
— Trup? — spytał jeden...
— Nie, — odrzekł drugi, za rękę leżącego biorąc, — ciepły, dyszy... jeno omdlał... patrzcie no kumie, a dyć to z Brzozowicy gospodarz Sokół Piotr.
— Święta prawda. Co on tu robi?
— Dobrze mu dogodzili... patrzcie oto... krew... Jasiek, nabierz no wody w kaszkiet, chlusnąć mu w twarz...
Prysnęli raz i drugi... Piotr oczy otworzył; z początku patrzał jak nieprzytomny, potem jęknął, świadomość mu wróciła...
— Co wam? co? — pytać zaczęli.
— Oj głowa! macnął mnie dobrze, niech go marności, ale nie wskórał nic...
Między przejeżdżającymi baba była. Miała przy sobie szmatę, zmoczyła ją w wodzie, obwiązała głowę Piotrowi; ten podniósł się i wstał.
— Oj! — rzekł — Bóg wam zapłać ludzie... podatek niosłem z Brzozowicy... napadli mnie zbóje, dobrze że życia nie wzięli, ale bajki... podwieźcie mnie do miasta, pieniądze trzeba oddać...
— A dyć was zbóje napadli... to...
— Oszukali się; jak tylko zmiarkowałem co się święci, w dół rzuciłem w zielsko, poszukajcie... znajdziecie.
Parobczak do dołu się zsunął i między pokrzywą szmatkę biczem związaną znalazł.
— Tylko mi dwanaście groszy, moich własnych pieniędzy zabrali, — rzekł Piotr, — buty ze mnie ściągnęli... widać ich spłoszył ktoś, bo mi sukmanę zostawili na grzbiecie... Głowa boli szkaradnie, ale to nic... skoro pieniędze gromadzkie są...
I nie myślał już Piotr o ranie swojej, o krwi upływie, o bólu, o przejściu ciężkiem i strachu, o życiu które na włosku wisiało, lecz tryumfował i śmiał się, że zbójców oszukał...
W mieście Piotr pieniądze do kassy oddał, cyrulik mu ranę opatrzył, kumowie gorzałką poczęstowali... Chłopski łeb twardy zagoił się łatwo, o przygodzie w całej wsi mówiono i poczytywano ją za bardzo szczególne zdarzenie.
Od tej pory jednak, pieniądze gromadzkie odnoszą zawsze z Brzozowicy we dwóch, bo nie każdy ma taki dowcip, jak Piotr...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.