Strona:Klemens Junosza - Z pieniędzmi.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

postacie, niby trzy cienie przesunęły się po za lepianką... Piotr kroku przyspieszył; jedną rękę silnie do piersi przycisnął, drugą kij ścisnął kurczowo. Gdy się z lepianką zrównał, wyskoczyło z po za niej trzech drabów. Byli obdarci, twarze mieli zamorusane węglami, znać z obawy żeby nie zostali poznani; każdy potężną pałkę miał w ręku.
Nic nie mówiąc odrazu rzucili się na Piotra; chłop w bok odskoczył, za rów, plecami o drzewo się oparł, kijem sękatym młynka wywinął... i zaraz pierwszego napastnika tak ugodził potężnie, że ten się potoczył i padł z rozkrwawioną głową na ziemię... Pozostali dwaj natarli z wściekłością; słychać było tylko razy uderzeń, jęki i przekleństwa; w parę minut później, w las szybko uciekły dwa cienie, trzeci jęcząc, wlókł się za niemi...
Piotr bezprzytomny na ziemi leżał...
Duże krople wody z drzewa spadające, staczały się po jego twarzy bladej, oczy zamknięte miał, z głowy sączyła się krew... W lesie odzywać się zaczęły ptaszęta... jutrzenka zajrzała przez gałęzie; purpurowe, złote blaski rozlały się na wschodzie...
Na gościńcu turkot się rozległ; kilka wozów chłopskich toczyło się ku miastu...
Jadący na pierwszym z nich chłop, dostrzegł leżącego Piotra. Krzyku narobił... wszyscy zatrzymali się i zsiedli z wozów.
— Trup? — spytał jeden...
— Nie, — odrzekł drugi, za rękę leżącego biorąc, — ciepły, dyszy... jeno omdlał... patrzcie no kumie, a dyć to z Brzozowicy gospodarz Sokół Piotr.
— Święta prawda. Co on tu robi?
— Dobrze mu dogodzili... patrzcie oto... krew... Jasiek, nabierz no wody w kaszkiet, chlusnąć mu w twarz...
Prysnęli raz i drugi... Piotr oczy otworzył; z początku patrzał jak nieprzytomny, potem jęknął, świadomość mu wróciła...
— Co wam? co? — pytać zaczęli.
— Oj głowa! macnął mnie dobrze, niech go marności, ale nie wskórał nic...
Między przejeżdżającymi baba była. Miała przy sobie szmatę, zmoczyła ją w wodzie, obwiązała głowę Piotrowi; ten podniósł się i wstał.
— Oj! — rzekł — Bóg wam zapłać ludzie... podatek niosłem z Brzozowicy... napadli mnie zbóje, dobrze że życia nie wzięli, ale bajki... podwieźcie mnie do miasta, pieniądze trzeba oddać...
— A tyć was zbóje napadli... to...
— Oszukali się; jak tylko zmiarkowałem co się święci, w dół rzuciłem w zielsko, poszukajcie... znajdziecie.
Parobczak do dołu się zsunął i między pokrzywą szmatkę biczem związaną znalazł.
— Tylko mi dwanaście groszy, moich własnych pieniędzy zabrali, — rzekł Piotr, — buty ze mnie ściągnęli... widać ich spłoszył ktoś, bo mi sukmanę zostawili na grzbiecie... Głowa boli szkaradnie, ale to nic... skoro pieniędze gromadzkie są...
I nie myślał już Piotr o ranie swojej, o krwi upływie, o bólu, o przejściu ciężkiem i strachu, o życiu które na włosku wisiało, lecz tryumfował i śmiał się, że zbójców oszukał...
W mieście Piotr pieniądze do kassy oddał, cyrulik mu ranę opatrzył, kumowie gorzałką poczęstowali... Chłopski łeb twardy zagoił się łatwo, o przygodzie w całej wsi mówiono i poczytywano ją za bardzo szczególne zdarzenie.
Od tej pory jednak, pieniądze gromadzkie odnoszą zawsze z Brzozowicy we dwóch, bo nie każdy ma taki dowcip, jak Piotr...