Z krynicy mądrości ludu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karol Mátyás
Tytuł Z krynicy mądrości ludu
Podtytuł Wedle opowiadania Stanisława Kołodzieja z Woli rzeczyckiej
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Drukarnia „Czasu“ Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Z KRYNICY
MĄDROŚCI LUDU.


Wedle opowiadania Stanisława Kołodzieja z Woli rzeczyckiej
napisał
Dr Karol Mátyás.







W KRAKOWIE,
W DRUKARNI «CZASU» FR. KLUCZYCKIEGO I SPÓŁKI
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
1896.


ODBICIE Z »CZASU«, Nr. 168, Z DNIA 24 LIPCA 1896 R.
NAKŁADEM AUTORA.




Już niejeden przedemną powiedział i niejeden po mnie sto i tysiąc razy jeszcze powie, że niewyczerpaną jest krynica mądrości ludu. Ludzie wszystkich krajów i wieków idą do niej czerpać pełną dłonią. Kwiatem tej mądrości ludu, tego chłopskiego rozumu, są niezawodnie przysłowia. Niech mi tu wolno będzie przytoczyć kilka charakterystycznych przysłów ludu polskiego, zamieszkałego nad Sanem w powiecie tarnobrzeskim (okolica Radomyśla, szczególnie wieś Wola rzeczycka).
Zaczynam od przysłowia wielkanocnego.

Kwapisz sie, jak jéż z drożdżami.

„Pewnie temu dużo czasu zeszło, jak jeża kiedyś od nas po drożdże wyprawiono; na wielkanocne święta potrzeba było drożdży o wiele więcej, jak wkiedy indziej, a że to święta były tuż za plecami, potrzeba było kogoś takiego spiesznego wysłać po te drożdże, ażeby się wrócił, jak to mówią, na jednej nodze. Usłyszał to jeż i oświadczył, mówiąc:
— Dajcie jeno mnie dzban i zapłatę na drożdże, a ja się pierunem wrócę z drożdżami.
Tak to stanęła umowa:
— No niech tam jeż idzie po drożdże! on się tu może w sam czas wróci.
Pochwycił jeż dzban do łapy i chajzia pięć mil drogi do browaru. Naszły i święta wielkanocne — jeża z drożdżami jak nie widać, tak nie widać. Zastąpiono drożdże mlekiem i placki upieczone już dawno zjedzono, schodzi już i siedm tygodni, nadchodzą i Zielone świątki, a tu jeszcze jeża z wielkanocnemi drożdżami ani dudu! Czekają het i na jeża, i znów po drugie drożdże także wysłali posłańca. No i myślą sobie:
— Jak tu na zielone świątki te oboje drożdże naraz będą przyniesione, a w jedno pieczywo placków tych drożdży dodamy, to albo piec rozwalą, albo placki z pieca nie wylézą...
Drugi posłaniec jakoś wrócił na czas, napiekli placków na drożdżach i obchodzili zielone świątki, ale już w żałobie za jeżem.
Zeszło jeszcze wiele świąt pomniejszych, co także były placki i piérogi pieczone, aż wreszcie już i twarda jesień nadeszła, a o jeżu ani słychu i o drożdżach, które obowiązał się przynieść. Nastąpiła już i zimowa pora, a jeżowych drożdży nie widać. Aż dopiero na godnie święta (Boże Narodzenie) idzie jeż z drożdżami... a kiedy wszedł na podwórze i spieszy się het po swojemu, jak to jeż — wtem zaczęli na jeża hałasować, czego się tak nie spieszył i tak zapóźno idzie z drożdżami; tak ostro jeża ofukali, musiał biedaczysko kroku dobyć i siarczyście w końcu maszerować, aż się ze strachu i pośpiechu potchnął i przewrócił się na progu i stłukł sobie dzban z drożdżami. A wtem ze złości naklął:

— A bodaj to djabli wzięli te kwapki,
wylało się co do kapki!

Powiadają także czasami pospiesznemu:

Kto sie pokwapi,
to sie pośkapi.

No jak było, tak było, dawniej wysyłano jeża po drożdże i gdyby był prostą drogą jeż się udał, toby był może z drożdżami przybył na czas, ale jeża posądzają, że lubi się zabawić, choćby mu było i najśpieszniéj, a najprędzéj w sadzie na jabłkach, że on ma podobno wyléźć na jabłonkę, i obtrząsać jabłka na ziemię, a potem zlezie na ziemię, jabłka stoczy do kupki i dopiero się tara po nich, ażeby mu się wbiły na jego kolce. Wkiedy dobrze się jabłkami obładuje, wtenczas zanosi ich do jamy czyli do nory, którą ma mieć wykopaną w ziemi“.

Nie mierzy miarka,
jeno safarka.

„Gospodyni jest całą szafarką domową, to téż jeżeli jest zła i skąpa gospodyni, to tej nigdy nie będzie brakowało, jeżeli będzie obdzielać domowników czy to spérką czy czem innem, bo wszystkich zbędzie, jak to mówią, ni tem, ni siem, a jéj saméj zawsze zostanie część większa, co innych ani troje tyle nie dostali — jej zawsze się dostanie holos[1] więcéj. Mówi wyraźnie przysłowie: „nie mierzy miarka, jeno safarka“.

Wysoko do złoba, a za drabinę, jesce wyzy.

„Tak się mówi, jak ktoś z domowników upomni się, że to robota w gospodarstwie jest dosyć ciężka a wikt skąpy. Jak zwyczajnego jadła czyli strawy jest trochę zamało, jako to kapusty, kaszy, chleba itd., to znaczyć ma, że wysoko do żłobu. A zaś jako to śtuki (słoniny), jajeśnice, masła, jajek... tak, że rzadko można kiedy z tego coś dostać, to o takie rzeczy powiadają, że za drabinę jeszcze wyżéj.
Gospodyni, jeżeli się z jej domowników ktoś poskarży o skąpy wikt gdzieś przed sąsiadem, a zwłaszcza jak i służący, to wtedy ogromnie się gniéwa i wywodzi na czem świat stoi, że ona chleba nikomu nie udziela, że na stole zawsze leży, odgrażając się słudze: że dobędziesz do roku i pójdziesz na inną służbę, to sobie poprawisz; będziesz widział gdzie indziéj, to ci chleba udzielą jak psu, bo tak zawsze bywa:

Kto ma długi jęzór, to kiedyś będzie miał krótko na kiszce.“

Mówi dalej gospodyni:
— Robić się nie chce, ale dobrzeby się zjadło i długo spało.
Mówią leniwemu w przysłowiu, że

Śpilki ma w rękach,

które go kolą, każda robota go w ręce kole.

Kázdy leniwy má wilcy zołądek.

„Taka jest u nas baba na Woli, nazywa się Franka Gurdyga, wielki próżniak i nicpoń. Za żadne pieniądze nie wywoła jej do żniwa, woli leżeć, jak kierda, w cieniu przy chałupie, a przecie niema nic więcej, jeno dziesięć paliców (palców) i chałupinę starą, jak próchno. Ona ma taki wilczy żołądek, bo zjé naraz i dwa garce ziemniaków, albo kaszy, albo kapusty, a dwa lub trzy razy niema nic i nie jé, tak akurat, jak wilk, bo wilk także czasem zjé całego konia odrazu, a potem jakiś czas musi głodować“.

Cego sie to kfálić (chwalić),
jak niéma cem pálić?
Kfała (chwała)
u drzwi stała,
a prawda nic nie mówiła,
bo sie jéj bała.

„U nas nas na Woli jeden chłop na zarobku na folwarku przy młocce strasznie sie przechwalał przed drugimi młockami, jakie to u niego gospodarstwo, że u niego jeszcze jeden chléb się nie skończy, to już nowy się piecze. Naszło południe, kobiety poprzynosiły w koszykach młockom obiady. Przyniosła także i kobieta Józefa obiad — bo temu chłopu, co się tak przechwalał Józef na imię — siadł sobie Józef troszkę na boku i dobył z koszyka z garnkiem kapustę i zajadał dosyć smacznie. Do tej kapusty przyniosła mu żona jego placek jakiś jęczmienny, taki cienki prarat (kawałek), nie bardzo dobrze udatny, ale cóż miał robić? wziął sobie ten prarat i jadł po kawałeczku, ale niebardzo mu przypadł do gustu i zaczął swej żonie hardo dogadywać:
— Czegóżeś mi nie przyniosła chleba do kapusty, jeno taki placek, co go nie mogę jeść?...
A żona temi słowy trochę się rozzłościła i odpowiedziała:
— A zkądże miałam ci wziąć chleba, kiedy go już ze trzy dni przy domu niema? Dobrze, co i taki placek choć masz! Nie widali go! on tu będzie grymasił! Najprzód postaraj się o żyto, to i o chléb już będzie łacwi (łatwiej).

O zjé pies psa, jak niema zająca,
to i ty, com ci dała, to chlaj (jedz)!“
Jeczmienny chléb nie głód,
a zgrzebna koszula nie nagota.
Trzeba się kontetować małem
i małe powinno człowiekowi wystarczyć.
Jakiegoś mie Boże stworzył,
takiego mie masz!

Powinno wystarczyć:

Jurku! Jurku!
raz chleba, a dwa razy żurku.[2]

Wreszcie ci, co tylko w żołąd (żołądek) wierzą, czyli obżartuchy, mają swoje przysłowie:

Lepiej brzuch zepsuć, niż Boski dar sponiewierać (albo zmizerować).






  1. dużo, znacznie.
  2. barszczu żytniego, czyli żuru.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Mátyás.