Z „Gargantui“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor François Rabelais
Tytuł Z „Gargantui“
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Rabelais
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z „GARGANTUI“.[1]
Nauki i obyczaje Gargantui wedle dyscypliny jego profesorów Sorbonosłów [2].

...Gargantua pragnął zabrać się ze wszystkich sił swoich do studyowania pod kierunkiem Ponokratesa. Ale ten, na początek, zalecił mu, aby żył wedle dawnego swego obyczaju. Pragnął się sam przekonać, przez jakie sposoby, w tak długim przeciągu czasu, nauczyciele uczynili zeń takiego głupca, jołopa i nieuka. Spędzał tedy Gargantua czas w taki sposób, iż zazwyczaj budził się między ósmą a dziewiątą godziną, czy było jasno czy ciemno; tak zalecili mu jego kierownicy teologiczni, przytaczając rzeczenie Dawida: Vanum est vobis ante lucem surgere.
Później przewalał się, parskał i figlował po łóżku przez chwilę, aby lepiej rozweselić swój umysł; poczem ubierał się wedle pory roku, ale zwyczajnie nosił długą i obszerną suknię z grubej bai podbitą lisami; potem czesał się grzebieniem Adama, to jest czterema palcami i kciukiem. Preceptorzy bowiem mówili mu, że inaczej się czesać, myć i chędożyć, to jest oczywista strata drogiego czasu.
Potem sikał, rzygał, krząkał, ziewał, spluwał, kaszlał, przełykał, kichał i wycierał nos, modą archidyakońską, palcami; poczem śniadał, aby przepędzić wilgotność rosy i rannego powietrza: nadobne flaki zasmażane, piękne duszone pieczonki, szyneczki, combry koźle i obfitość zupy ze świeżych jarzynek. Ponokrates mu przedkładał, iż nie powinien najadać się tak rychło po wstaniu z łóżka, zanim użyje jakowego ruchu. Gargantua odparł: „Co? nie dosyć jeszcze ruchu? Toćem się wytarzał dobrych kilka razy po całem łóżku, nim się wziąłem do wstawania? Czyż to nie dosyć? Papież Alexander tak samo czynił z porady żydowina, swego lekarza, a żył aż do samej śmierci na złość zazdrośnikom. Moi pierwsi nauczyciele wzwyczaili mnie do tego, mówiąc, że z obfitego śniadania przychodzi dobra pamięć; a na dowód sami pierwsi popijali co wlezie. Bardzo się przy tem dobrze czuję i tem większy mam apetyt do obiadu. I powiadał mi mistrz Tubal, który był pierwszym licencyatem paryzkim, że nie ten wygrywa, który szybko biegnie, jeno ten, który wyruszy zawczasu; owo też nie na tem polega zdrowie ludzkie, aby pić dużo jak kaczka, jeno aby zacząć pić wczas rano; unde versus:

Wstawać rano, pusta praca:
Popić rano — to popłaca.

Tak pośniadawszy należycie, szedł do kościoła, gdzie za nim nieśli w dużym koszyku srogi brewiarz, pięknie oprawny, ważący, tak dla swej tłustości, jak dla zamków i pergaminów, mniejwięcej jedenaście pudów i sześć funtów. Tam słuchał dwudziestu sześciu do trzydziestu mszy: przez ten czas przybywał jego kapelan opatulony jak dudek i z oddechem zionącym bardzo przyjemnie, a to dzięki obfitemu przepłukaniu gęby sokiem winnym. Z tym mamrotał swoje pacierze i różańce, a tak uważnie je przebierał, że ani ziarenko nie upadło na ziemię. Gdy wychodził z kościoła, przywożono mu, na wózku zaprzężonym w woły, jeszcze kupę różańców świętego Klaudjusza, każdy wielkości dobrej czaszki ludzkiej; zaczem, przechadzając się po krużgankach i ogrodach klasztornych, odmawiał ich tyle, że zapędziłby w kąt szesnastu pustelników.
Potem studjował jakieś małe półgodzinki z oczami wyłupionemi na książkę; ale, jako powiada Komikus, dusza jego przebywała w kuchni.
Napełniwszy sumiennie urynał, zasiadał do stołu. A ponieważ był natury flegmatycznej, zaczynał swój posiłek od paru tuzinów szynek, ozorów wędzonych, ikry rybiej z octem, kiełbas i innych przekąsek przedwinnych. Przez ten czas, czterech ludzi jeden po drugim bez przestanku nakładało mu do gęby pełnemi łopatami musztardę; potem wysączał przerażający łyk białego wina, aby sobie ulżyć na nerki. Potem najadał się, wedle pory roku, różnych mięsiw do sytości i przestawał jeść wówczas, gdy pas wrzynał mu się do brzucha. Co do picia, nie miał na to granicy ani kanonu. Powiadał bowiem, iż granica i kres picia jest wówczas, gdy u osoby pijącej podeszwy u pantofli nabrną na pół stopy.


Jako niektórzy wodzowie króla Żółcika wpędzili go, swemi zbyt gorącemi radami, w ostateczne niebezpieczeństwo.[3]

Zagarnąwszy kołacze, kniaź Ścierwełło, hrabia Rębajło i hetman Łajenko stanęli przed Żółcikiem i rzekli: „Najjaśniejszy panie, dziś witamy w tobie najbardziej wspaniałego, najwaleczniejszego monarchę, jaki żył kiedykolwiek od śmierci Aleksandra Macedona. — Nakryjcie głowy, nakryjcie głowy, rzekł Zółcik. — Dzięki, najjaśniejszy panie, rzekli, czynimy swoją powinność. Sposób jest taki. Zostawisz tutaj, jako załogę, któregoś rotmistrza z niedużą garstką ludzi, aby strzegli tego grodu, który zdaje się nam dość silny, tak z natury, jak z przyczyny obwarowań, uczynionych wedle twojego zlecenia i planu. Całą armię podzielisz na dwie części, jak to sam rozumiesz lepiej niż ktokolwiek inny. Jedna część ruszy na Tęgospusta i jego ludzi, których, za pierwszem natarciem, rozbije z łatwością. Tam znajdziesz pieniędzy poddostatkiem, bo ten cham sypia na złocie. Cham powiadamy, ponieważ szlachetny książę nie ma nigdy szeląga przy duszy. Ciułać grosze, to jest sprawa chamska.
„Druga część pociągnie tymczasem ku Onizie, Santonii, Angomie i Gaskonii: zaleją Perigot, Medok i Elany. Bez oporu zajmą miasta, zamki i fortece. W Bajonie, w Świętojańsku i w Fontarabii zagarniecie wszystkie okręty i, żeglując ku Galicyi i Portugalii, złupicie wszystkie portowe miasta aż do Lizbony, gdzie znajdziecie obfitość wszelkich zasobów, należnych wam prawem zwycięzcy. Do kroćset bomb! Hiszpania się podda, boć to same wyskrobki. Przebywasz, najjaśniejszy panie, cieśninę Sybilską i tam wbijasz dwa słupy, wspanialsze niż słupy Herkulesa, ku wiecznej pamięci swego imienia. I ten przesmyk będzie nazwany odtąd morze Zółtkowe.
„Skoroście przebyli morze Żółtkowe, oto Rudobrody oddaje się wam w ręce. — Daruję go łaską, rzekł Żółcik. — Tak, odparli, ale pod warunkiem, że się da ochrzcić. Zaczem zdobywacie królestwo Tunisu, Hippów, Algieru, Bony, Korony, ba całą Barbarją. Po drodze zajmujecie Majorkę, Minorkę, Sardynię, Korsykę i inne wyspy Ligustyjskiego i Balnearskiego morza. Wykręcając na lewo, zagarniecie całą Galię Narbońską, Prowancję, Allobrogię, Genuę, Florencję, Lukę i, na miły Bóg! Rzym. Biedne papieżysko umiera już ze strachu. — Na mą cześć, rzekł Zółcik, niech się nie spodziewa, że go będę cmokał po pantoflu.
„Mając Italią, oto macie w kieszeni Neapol, Kalabryą, Apulią i Sycylią, i Maltę w dodatku. Chciałbym to widzieć, czy te fircyki, kawalerowie Rodyjscy, odważą się wam czoło stawić: posikają się ze strachu! — Wstąpiłbym chętnie do Loreto, rzekł Żółcik. — Nie, nie, rzekli; to będzie za powrotem. Stamtąd zagarniemy Kandję, Cypr, Rodus, wyspy Cyklady i wylądujemy w Morei. Mamy ją. Hurra! niech Bóg ma w swojej opiece Jerozolimę, sułtanowi bowiem nie równać się z twoją potęgą. — Zatem, rzekł król, każę odbudować świątynię Salomona? — Nie, odparli, jeszcze nie, zaczekaj trochę Wasza Miłość. Nie bądź, najjaśniejszy panie, tak nagły w swoich przedsięwzięciach. Czy wiesz, co powiadał Oktawian Augustus? Festina lente. Należy ci wprzódy podbić Azję Mniejszą, Karję, Lycję, Pamfilję, Cylicję, Lydię, Frygię, Myzję, Betum, Charację, Satalię, Samagarję, Kastamenę, Lugę, Sawastę, aż do Eufratu. — Czy zobaczymy, spytał Żółcik, Babilon i górę Synaj? — Niema potrzeby na teraz, odparli. Czyż nie dosyć kłopotu przepłynąć morze Hirkańskie i przejechać konno dwie Armenie i trzy Arabie?
— Jak mi Bóg miły, rzekł, gonimy coś w piętkę! Cóż wy sobie myślicie, dobrzy ludzie? — Co? rzekli. — A cóż my będziemy pić w tych pustyniach? Toć przecie Julian Augustus i całe jego wojsko wyginęli tam z pragnienia, jako powiadają. — Pomyśleliśmy już o wszystkiem, odparli. Na morzu Syrjackiem masz W. M. dziewięć tysięcy czternaście wielkich okrętów, naładowanych najprzedniejszem winem; zawijają do Jaffy. Tam czeka na nie dwadzieścia dwa set tysięcy wielbłądów i szesnaście set słoni, które pojmałeś na łowach w okolicach Sigilmisu, kiedy wkraczałeś do Libii, przyczem także wpadła ci w ręce cała karawana, ciągnąca do Mekki. Czyż nie starczy wam tego wina? — Tak, rzekł Żółcik, ale widzi mi się trochę ciepłe. — Tam do kroćset, rzekli, bohater, zdobywca, pretendent i aspirant do zawojowania całego świata nie może zawsze opływać w same wygody. Bogu niech będzie chwała, żeście przybyli, ty i twoi ludzie, zdrowi i cali aż nad brzeg Tygrysu. — Ale, rzekł, co robi tymczasem owa część naszej armii, która rozbiła tego chama Tęgospusta? — Hoho! też nie próżnuje, odparli; zaraz się z nimi spotkamy. Podbili ci Bretanię, Normandję, Flandrję, Heno, Brabancję, Artys, Holandję, Zelandję; przeszli Ren po brzuchach Szwajcarów i Landsknechtów i część ich zajęła Luxemburg, Lotaryngię, Szampanię, Sabaudję aż do Lyonu: w którem to miejscu spotkali się z twoją armią, wracającą z podbojów morskich morzem Śródziemnem. I zebrali się w kupę w Bohemii, złupiwszy wprzódy Szwabię, Wirtembergię, Bawarję, Austrję, Morawię i Styrję. Potem ciągną sobie wesoło razem na Lubekę, Norwegię, Szwecję, Dację, Gocję, Grenlandję i Estlandję aż do morza Lodowatego. Tego dokonawszy, podbili wyspy Orkady i ujarzmili Szkocję, Anglię i Irlandję. Stamtąd, żeglując przez morze piaszczyste i ziemie Sarmatów, pobili i zagarnęli Prusy, Polskę, Litwę, Rosję, Wołoszę, Transylwanię, Węgry, Turcję i są w Konstantynopolu. — Chodźmyż tedy, rzekł Żółcik, połączyć się z nimi conajprędzej, bowiem chciałbym być także cesarzem Trebizondy. A czy nie wytłuczemy także tych psów tureckich i Mahometan? — A cóżbyśmy innego mieli do roboty? odparli. I rozdasz, miłościwy panie, ziemie ich i dziedziny tym, którzy ci wiernie służyli. — Słusznie mówicie, rzekł; co się należy, to się należy. Daję wam Kormanię, Syrję i całą Palestynę. Och, rzekli, najjaśniejszy panie, nie godniśmy tyle łaski, dziękujemy pokornie. Niechaj Bóg zsyła na W. K. Mość same pomyślności“.
Był przy tem obecny pewien stary szlachcic, doświadczony we wszelakich potrzebach i szczery wyjadacz obozowy, imieniem Echefron, który, słysząc te narady, rzekł: „Bardzo się lękam, iż to całe przedsięwzięcie podobne będzie do gadki o garnku z mlekiem, z którego niejaki szewc czerpał wszelakie bogactwa w swoich rojeniach; owo garnek się stłukł i nie stało mu na obiad. Gdzież wy zmierzacie z tyloma zdobyczami? Jakiż ma być koniec tylu trudów i włóczęgi? — Taki, rzekł Żółcik, że, wróciwszy do domu, wypoczniemy sobie do syta“. Zaczem rzekł Echefron: „A jeśli przypadkiem mielibyście nigdy nie wrócić? Podróż to bowiem długa i niebezpieczna. Nie lepiejż, byśmy już teraz sobie wypoczęli, zamiast puszczać się na azardy? — Hoho, rzekł Rębajło, oto mi śliczna rada; toż ułóżmy się odrazu na przypiecku i tam spędzajmy czas z babami, nawłócząc paciorki albo przędąc, jako ów Sardanapalus. Kto nie waży szyje, zysków nie zażyje, powiada Salomon. — A kto, rzekł Echefron, nadto waży szyje, długo nie pożyje, odrzekł Salomonowi Marchołt. — Basta, rzekł Żółcik, dość tego. Ja się boję jeno owych djabelskich legionów Tęgospusta: podczas gdy my będziemy w Mezopotamii, gdyby im przyszła ochota napaść nas z tyłu, co wówczas? — To fraszka, odparł Łajenko, wysyłasz W. K. Mość poselstwo do Moskali i wystawią ci w jednej chwili czterysta pięćdziesiąt tysięcy przedniego żołnierza. O gdybyś mnie, miłościwy panie, zrobił swoim hetmanem, zadałbym ja im bobu z cebulą! Pędzę, lecę, rąbię, kłuję, zabijam, nie daję pardonu. — Na koń, na koń, krzyknął Żółcik, żwawo, skrzyknijcie chorągwie i, kto mnie kocha, za mną!“





  1. Rabelais, Dzieła (Gargantua i Pantagruel) przełożył Boy, Kraków 1914.
  2. Rozdział ten jest satyrą na współczesną pedagogię w duchu Sorbony, słynnego uniwersytetu, będącego fortecą scholastycyzmu, w której to pedagogii widzi Rabelais skojarzenie obżarstwa, niechlujstwa, mamrotania pacierzy i składania bezmyślnych sylogizmów. W dalszym ciągu przeciwstawia jej Rabelais własne pojęcia o wychowaniu, które nawet dla dzisiejszych szkół mogą stanowić niedościgły ideał.
  3. Żyjąc w epoce wojen i rozkwitu rycerstwa, Rabelais, szczere dziecię ludu, bez entuzyazmu patrzał na te szumne wyprawy, w których, dla zadowolenia żądzy sławy monarchów, pustoszono całe kraje, paląc rolnikowi jego chatę i niszcząc zasiewy. Znaczna część Gargantui wypełniona jest opisem krwawej wojny, którą wydał król Żółcik (Picrochole), pod pozorem paru kołaczy zabranych jego poddanym. Na szczycie obecnej wojny światowej i tryumfów oręża niemieckiego, monachijski Simplicissimus zamieścił w przekładzie niniejszy rozdział, widząc snadź w królu Zółciku zwierciadło cesarza Wilhelma, a w jego doradcach słynnych szefów sztabu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: François Rabelais i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.