Złoty trójkąt/Część I/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Złoty trójkąt
Rozdział Tajemnica ametystowego różańca
Data wyd. 1923
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Triangle d’or
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
TAJEMNICA AMETYSTOWEGO RÓŻAŃCA.

— O jednego łajdaka mniej, mateczko Koralio — rzekł Belval — uprowadziwszy młodą kobietę z powrotem do salonu — znamy już jego nazwisko, było wyryte na kopercie... Nazwisko, to brzmi: Mustafa Rawalow... Coś z turecka po rosyjsku...
— Co zrobicie z ciałem?
— Niech się pani nie troszczy o nic... Ya-Bon już to wszystko załatwi w ten sposób, aby pani osoba nie była wplątaną w tę całą historye.... Tak! nie będą o pani mówili... Za to należy mi się podziękowanie... I tym razem upomnę się o nie...
— Dziękuję panu serdecznie...
— O! ja o innem podziękowaniu myślałem... Proszę mnie posłuchać mateczko Koralio...
Utknęła weń pytający wzrok. Belval po chwili zaczął:
— Nie wiem nic o pani, w szpitalu wojskowym — wszyscy pacyenci, sanitaryusze i lekarze nazywali panią poprostu mateczką Koralią... A jak się pani właściwie nazywa?... Czy jesteś panną, mężatką, czy wdową?
Gdzie pani mieszka? Nikt tego nie wie. Codziennie o tej samej godzinie przybywa pani i odchodzi o tej samej porze w tym samym zawsze kierunku. Czasem towarzyszy pani stary służący, z długiemi siwemi włosami i z żółtemi okularami na nosie.... Przychodził on nieraz po panią i czekał w westybulu... Próbowano go wypytać, ale milczał uparcie.
A zatem wiem tylko tyle o pani, że jesteś anielsko łagodna i dobra oraz czarująco piękna... — I mam przeczucie, że pani egzystencja owiana mgłą tajemnicy — kryje w sobie coś bolesnego... Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że panią dręczy jakaś ciężka troska i ustawiczny niepokój... że pani żyje samotnie.... że nikt nie myśli o pani szczęściu i bezpieczeństwie... I dlatego pomyślałem sobie... O! ja już nieraz o tem myślałem i jedynie czekałem na sposobność, aby pani to wyznać... przypuszczam, że pani potrzeba przyjaciela-brata, któryby pani podał pomocne ramię... Czyżbym się mylił, mateczko Koralio?...
Wmiarę jak Belval z coraz większym zapałem rozsnuwał swoje myśli — twarz młodej kobiety oblekła się wyrazem jakiejś surowości...
Koralia odsunęła się nawet nieco od kapitana. Wreszcie poważnie i z pewnym chłodem wyrzekła:
— Tak, omylił się pan. Moje życie jest zupełnie proste, nie potrzebuję żadnych obrońców...
— Nie trzeba pani obrońców?! — Wykrzyknął — a cóż znaczył ten napad?! Ten spisek przeciwko pani?! ta tajemnica, której odkrycia wrogowie pani do tego stopnia obawiają się, że zamordowali swego wspólnika aby jej tylko nie zdradził... Więc to wszystko — to nic, to moje urojenie?! Nie!... nie!... ja widzę, że na panią czyhają nieprzyjaciele i choćby pani nie przyjęła mojej pomocy i opieki, to... to ja...
Uderzył pięścią w marmurowy kominek i zawołał:
— To ja i tak będę pani bronił!... będę czuwał nad panią!... To mój obowiązek i moje prawo!..
— O! nie...
— Mam prawo stawać w pani obronie — absolutnie mam!...
— Skąd to prawo?
— Prawo daje mi moja miłość!... bo ja panią kocham, mateczko Koralio!... I chociaż jestem inwalidą, choć straciłem nogę do kolana w walce za ojczyznę — rezygnować nie myślę!... Mateczko Koralio, czekam na odpowiedź...
— Pan nie powtórzy mi już nigdy tych słom — wyrzekła wreszcie, nie patrząc mu w oczy.
— Pani zabrania?
— Tak! zabraniam!...
— A więc będę milczał aż do następnego naszego spotkania!...
— My się już więcej nie spotkamy!...
— Dlaczego?...
— Bo ja nie chcę widywać pana — po tem wyznaniu...
— Z powodu...
Podniosła na niego oczy smutne i zamyślone:
— Jestem kobietą zamężną...
Wbrew jej oczekiwaniom oświadczenie to nie zmieszało kapitana ani trochę... Najspokojniej w świecie rzekł:
— No, to pani wyjdzie za mąż drugi raz... Niewątpliwie mąż pani jest stary i pani go nie kocha... On przecież także rozumie, że pani jest młodą i potrzebuje miłości...
— Żart niestosowny, kapitanie...
Belval pochwycił w swoje dłonie drobną rękę Koralii, która wstała już z fotelu, gotując się do odejścia:
— Pani ma słuszność, mateczko Koralio! Proszę mi wybaczyć, że tak lekkim tonem mówię o rzeczach tak poważnych... A tu chodzi o moje życie i o pani życie!... Mam głębokie przeczucie, że jesteśmy wzajemnie swojem przeznaczeniem... A przeciw przeznaczeniu — walczyć daremnie!... Będę czekał cierpliwie... Los nas połączy.
— Nie połączy...
— Połączy — oświadczył stanowczo — zobaczy pani...
— Nie, panie kapitanie — to stać się nie może!... Pan mi da słowo honoru, że nie będziesz usiłował ani widzieć się ze mną ani poznać mego nazwiska... Wyznanie, które mi pan uczynił — wykopało między nami przepaść nie do przebycia... Nie chcę, aby ktokolwiek wglądał w moje życie!...
Mówiła z pewną gwałtownością, starając się jednocześnie uwolnić swą rękę z uścisku kapitana.
Belval nie ustępował:
— Mateczko Koralio, nie ma pani racyi, postępując w ten sposób... Niewolno pani... Niech się pani zastanowi — błagam panią!...
Odsunęła go — prawie odepchnęła od siebie. Gwałtowny ten ruch spowodował, iż torebka ręczna Koralii upadła na ziemię. Nieszczelnie snąć zamknięta otwarła się... Wypadło z niej kilka przedmiotów... Belval schylił się szybko, aby je podnieść.
— O! proszę — jeszcze to...
Był to mały futerał wysłany atłasem — z którego wysuwały się ziarnka różańca, Belval uważnie obejrzał różaniec i szepnął:
— Ciekawa rzecz... te ziarnka ametystowe — ta staroświecka złota oprawa, filigranowa robota... To jednak osobliwe... Ta sama robota i ten sam materyał...
Wzruszenie tak silne odmalowało się na jego wyrazistej twarzy, że Koralia zdziwiona zapytała:
— Co się panu stało?...
Patrycyusz Belval obracał w palcach jedno z ziarn różańca — nieco większe od innych. Ziarnko to było przełamane w środku...
— Skonstatowałem coś tak osobliwego — rzekł wreszcie kapitan — że zaledwie śmiem przypuszczać... Trzeba to zbadać odrazu... Ale przedewszystkiem jedno słowo: kto pani dał ten różaniec ametystowy?...
— Nikt mi go nie dał... posiadałam go zawsze...
— Musiał przecież należeć do kogoś — zanim stał się pani własnością...
— Należał do mojej matki...
— Ach!... do matki pani...
— Cóż w tem nadzwyczajnego?...
— Napozór nic... Matka pani nie żyje?...
— Umarła, kiedy miałam lat cztery... Zaledwie że sobie ją przypominam... Ale dlaczego pyta mnie pan o to i co za związek ma to z tym różańcem?
— Owszem, ma związek. Zaraz pani udowodnię. Proszę popatrzeć.
Rozpiął bluzę i z kieszeni kamizelki wydobył zegarek, przy którym widniało kilka breloków, przymocowanych na małej dewizce ze skóry i srebra. Jeden z tych breloków była to połówka kulki ametystu, ujętej z jednej strony w złoto filigranowej roboty. Wielkość i grubość obu odłamków ametystu była identyczna, jak również ich barwa. Oprawa również nie różniła się niczem.
Koralia i Patrycyusz spojrzeli sobie w oczy. — Młoda kobieta wyszeptała zmieszana:
— Ależ to przypadek. Nic innego, tylko przypadek.
— Być może, ale przypuśćmy, że te dwie połówki tworzą istotnie jedną całość.
— To niemożliwe — zawołała Koralia.
Kapitan nic nie odpowiadając przymierzył obie połówki ametystu do siebie i okazało się, że załomy jednego kawałka wchodzą dokładnie w załomy drugiego, rzeczą oczywista było, że te dwie połówki są połówkami jednego i tego samego ametystu. Zapanowała chwila długiego milczenia. Wreszcie kapitan Belval rzekł cichym głosem:
— I ja właściwie nie wiem skąd pochodzi ten brelok. Od dzieciństwa widywałem ten kawałek ametystu wśród rozmaitych przedmiotów bez większej wartości, które przechowywałem w moim kuferku. Leżał sobie pośród kluczy do zegarków, staroświeckich pierścionków, starodawnych pieczątek. Skąd się tam wziął nie wiem. Jedno tylko wiem obecnie zpewnością — obejrzał raz jeszcze dokładnie oba odłamki i z obserwacyi tej wyciągnął następujący wniosek:
— Bezwątpienia, że największe ziarno z tego różańca złamało się niegdyś na dwoje. I te dwie połówki są w naszem posiadaniu. Mojem i pani.
Przysunął się bliżej do Koralii i mówił dalej, głosem przyciszonym.
— Kwestyonowała pani przed chwilą moją wiarę w siłę przeznaczenia. Moja pewność, że wypadki prowadzą nas ku sobie, wydała się pani może śmieszną, a teraz co pani powie? Chodzi tutaj bowiem albo o wypadek tak niezwykły, że poprostu trudno bez należytej podstawy twierdzić, że to tylko wypadek. Albo też o fakt realny, wskazujący, że nasze egzystencye już się gdzieś zetknęły w przeszłości na jakimś punkcie tajemniczym. I teraz tem mocniej wierzę, że odnajdą się w przyszłości, aby się już więcej nie rozłączać. I poraz drugi ofiaruję pani pomocną dłoń przyjaciela, bo wiem, że grozi ci niebezpieczeństwo. Podkreślam, że mówię tylko o przyjaźni, nie zaś o miłości. Czy pani przyjmuje?
Na razie nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Belval nie usiłował dłużej zatrzymać Koralii.
Odeszła. Kiedy drzwi wejściowe zamknęły się za nią — Belval podszedł do okna i tęsknym wzrokiem ścigał sylwetkę młodej kobiety, która za chwilę miała mu zniknąć z przed oczu zatopiona w morzu mroków wieczornych.
Serce ścisnęło mu się: czy zobaczy ją jeszcze kiedykolwiek?...
Ale Patrycyusz Belval nie należał do ludzi łatwo poddających się zwątpieniu.
— Czy ją zobaczę?! Może już jutro nawet... Los mi dopomoże!...
Wieczorem Belval po spożyciu obiadu w restauracyi — przybył do Neuilly, gdzie znajdował się dom dla żołnierzy — rekonwalescentów. Ponieważ regulamin w tem sanatoryum dla uzdrowieńców nie był zbyt surowy — więc kapitan z łatwością mógł uzyskać widzenie z Ya-Bonem.
— Czy Ya-Bon jest tutaj?...
— Tak jest, kapitanie — odparła dyżurna — gra w karty ze swoją dziewczyną...
— To jego dobre prawo kochać i być kochanym... Czy są jakie listy do mnie?
— Niema żadnych. Przyniesiono tylko jakiś pakunek...
— Od kogo!...
— Przyniósł go komisyoner i powiedział tylko tyle: „Dla kapitana Belvala”. Złożyłam ten pakiet w pańskim pokoju.
Kapitan pospieszył do swego pokoju, gdzie ujrzał na stole pakiet owinięty w biały papier i obwiązany sznurkiem.
Rozdarł papier. Zobaczył małą szkatułkę, a w niej mieścił się klucz, wielki klucz pokryty rdzą.
— Coby to mogło znaczyć?... Na pakunku nie było żadnego adresu nadawcy, ani żadnej pieczątki.
— Chyba to jakaś pomyłka!... pomyślał Belval i schował klucz do kieszeni.
— Dosyć zagadek na dzisiaj — powiedział głośno sam do siebie — teraz kładźmy się spać.
Ale w chwili, gdy zasuwał story u okna — wzrok jego uderzony został snopem iskier wytryskających ponad drzewami lasku Bulońskiego. Złoty deszcz iskier rozdarł nieprzeniknione mroki nocy.
W tejże chwili kapitan przypomniał sobie podsłuchaną w restauracyi rozmowę. Wszak to o deszczu złotych iskier rozmawiali ci sami ludzie, którzy planowali uprowadzenie mateczki Koralii.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.