Przejdź do zawartości

Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXXII.
Rada Zacharjasza Joffe.

Burmistrz po odebraniu listu pastora Tillier, bezkarnego z powodu przebywania lżyciela „zagranicą“ — nie dosypiał nocy. To i owo z tego wymownego listu utkwiło w jego duszy, jak cierń. Udręka jego była tem większą, że nie miał jej z kim podzielić. Bardzo am bitny, nie pokazał listu szanownemu pastorowi, ponieważ wstyd mu było ujawnić czarno na białem hańbiące go wymysły, jakkolwiek w liście dostawało się niezgorzej również Bleihandowi. Zresztą na radzie pastora w tym nader subtelnym wypadku burmistrz nie polegał, przyznając w duchu, że pastor był fanatykiem, znał się zapewnie na sprawach religji, ale nie miał zmysłu dla skrupułów świeckich. Wstydził się też wtajemniczać w tę sprawę, w której honor jego ucierpiał, kogokolwiek z urzędników miejskich.
Z tych okrutnych tarapatów Wetterhorn znalazł wyjście: zwrócił się mianowicie do izraelity Joffego, który nieraz już doznawał drwin od butnych chrześcijan — znał się przeto na tego rodzaju „ekscesach“, a nadto niejednokrotnie już udzielił burmistrzowi mądrej rady w zawiłych sprawach — co prawda, o charakterze raczej finansowym, lub związanym z dostawami dla magistratu, na czem obaj zarabiali dość przyzwoicie (po 100%).
Przedstawiciel najwyższej władzy w stolicy kantonu przypomniał sobie czcigodnego starca z okazji swoich niedawnych imienin, dla których uczczenia Zacharjasz Joffe nadesłał głowie miasta kosz butelek kirszu przy powinszowalnem piśmie w imieniu własnem i swojej gminy. Pokazało się bowiem owych dni, że na skraju miasta — niejako w obrębie ghetta — wegetuje niezbyt zasobna w środki, niemal uboga, ledwo tolerowana przez przymknięte oczy urzędu, nieliczna gmina żydowska. Była nieliczna wskutek przejść dziejowych, dość analogicznych z ówczesnemi stosunkami na innych ziemiach Europy zachodniej.
Kiedyś przed stuleciami, przebiegając szlaki tułacze z Hiszpanji, przepędzana z Francji i ziem Niemieckich na Renem, schroniła się tu gromadka wygnańców, która pod „dobroczynnemi“ rządami Filipów i Karolów nie chciała ani umierać na stosie za „prawo koszerowania mięsa“, jak inni, bardziej bohaterscy współwyznawcy, ani nie chciała zrzec się tego prawa, żeby nie zgrzeszyć przeciw ideałowi etycznemu swojego Zakonu; nie godziła się też na przyjęcie maski Marrańsko-pozornego chrztu, wiedząc, że czujni siepacze Torkwemady wyśledzą w każdej kryjówce święcących Paschę i odstępstwo od swojej (t. j. nowej, z musu przyjętej) wiary ukarzą torturami i stosem. To nieliczne grono ludzi chorych ze strachu i żebraczych po odebraniu im majątków na rzecz skarbu Królów katolickich — rozrosło się szybko go kilku tysięcy głów i zakwitło ponownie, pożyczając chrześcijanom na lichwę pieniądze, pożyczane też od chrześcijan również na lichwę; albowiem obie strony, opierając na tem samem prawie Mojżeszowem nie mogły „bliźnim“ swoim t. j. współwyznawcom pożyczać na lichwę.[1] Ale nastąpiły nowe powiewy, a właściwie stare, gdyż wybuchy nienawiści powtarzały się z nieubłaganą perjodycznością co pewien czas to tu, to ówdzie.
Szwajcarowie wyrżnęli tysiąc ludzi w Glarus za zatruwanie studzien w... Kolonji. Drugi tysiąc został utopiony w Renie za chorobę Sw. Wita, czyli zarazę tańca opętanych i mnichów — biczowników, której powody rownież przypisywano „anonimowemu mocarstwu żydów“. Jeszcze dwa tysiące zginęło w najróżniejszy sposób za zbrodnię, dokonaną przed dwoma tysiącami lat na ziemi Palestyńskiej (w 33-im roku naszej ery). W rezultacie zostało kilka par żydowskich, które jakoś potrafiły ukryć się w górach, przymierały głodem, lecz ostatecznie — dzięki wieczystemu błogosławieństwu Jehowy, rozrosły się po paru pokoleniach w setki głów i t. d. i t. d. Słowem, niepojętemi sposobami, acz nie tak liczna „jak piasek na dnie morza i gwiazdy na niebie“ (podług obietnicy przymierza z Abrahamem) — deptana, jak tamten, niedosiężna w trwaniu swojem, jak te urosła na skraju Glarus nowa gmina. Nie obfitowała w dochody, z wyjątkiem jednostek, które podtrzymywały byt współwyznawców — żebraków; nie była też uczona, albowiem nowych nauk nie nabywała, a zwitki Pięcioksięgu i Talmudu — druki drogie i nie dość liczne w owej epoce — zaciekłość prześladowców spaliła, lub podarła na strzępy.
Wszelako pobożni, nie czytając Biblji, wiedzieli napewno, że kryje się w niej „najwyższa moralność“[2], a nie czytając Talmudu, byli przekonani, że mieści on w sobie najgłębszą mądrość, której już nigdy świat nie przejdzie — poglądy wybaczalne u pozbawionych możności czytania inteligentów gminy Glaruskiej. Najmędrszy w gminie, pradziad Zacharjasza, Abraham Joffe, starał się zrestytuować święte księgi ze strzępków z pomocą przygasłej pamięci i daru kombinacyjnego. Odczytał słowa: „kochaj... siebie samego“ (słowa środkowe: „bliźniego, jak“ — zostały wydarte przez złośliwość chuliganów). Z pamiętnego nakazu miłości zakonnej: „Oko za oko, krew za krew, ząb za ząb“, zostało naskutek spalenia środkowych słów tylko: „oko za ząb“ — nakaz nieużyteczny dla pozbawionej sił fizycznych gminy żydowskiej.
Pozbawiony ksiąg świętych Abraham Joffe nie oparł się jednak rabinicznemu nałogowi: pisał komentarze do komentarzy i stworzył szereg aforyzmów, świadczących o niepospolitym jego genjuszu; godzi się przytoczyć z nich choćby kilka dla pamięci wieków: „Nauka to religja żydowska — religja żydowska to naród wieczny“. „Niema takiego prawa Mojżeszowego, z którego nie możnaby zrobić sto lżejszych i sto cięższych i sto, które można obejść. Tora[3] to pół objawienia, Talmud — to trzy czwarte“. „Jeżeli na Twojem podwórku jest śmietnik, to odnajdź w nim jedną perłę i pokaż na dowód, że masz kopalnię djamentów“. „Niema takiego szkiełka, z którego komentarz filozoficzny nie mógłby sfałszować brylantu“. „Nie potrzebujesz słuchać, skoro możesz cytować“. „Cytuj ostrożnie i wygodnie — nigdy wszystko“. „Cytującemu rzeczy niedogodne — zarzuć, że kłamie“.
Czasami z ust mędrca wychodziły tezy, najwyraźniej żartobliwe gdyż niezwierzane papierowi, lecz podawane tylko dla rozrywki z ust do ust, np. „Jeżeli nie możesz wybić gojowi dwojga oczu, to wybij mu jedno; jeżeli skutkiem słabości nie możesz wybić mu ani jednego oka, wybij trzy oczy mechesowi“.

∗             ∗

Zacharjasz Joffe odziedziczył spryt po pradziadzie. W gminie stał się „światłem i okiem Izraela“. Ulegano bezopornie jego autorytetowi. Wiedziano, że rada jego jest zawsze praktyczną i wyjdzie współwyznawcom na korzyść. Podziwiano też styl i mądrość pisma, które w imieniu gminy wystosował do burmistrza, nie przymawiając się o prawa obywatelskie, jeszcze zbędne ówczesnym Żydom, a jednak układnością treści zyskując im wegetację spokojną w pozycji niezupełnie legalnego pobytu na krańcach Glarusu, niechętnego żydom za przykładem wszystkich innych krajów i wieków.
„Życzymy ci, Panie, stu lat i jeszcze więcej, jako że widzimy w Tobie nowego Koresza,[4] który dba o to, żeby nikomu nie działa się krzywda, nawet nam żydom. Modlimy się codzień do Pana nad Pany o Twoje zacne zdrowie. Winszujemy Ci z całego serca, że udało Ci się dla Twojej sławy i na chwałę dobrych obyczajów odnaleźć przestępczynię, która — jak słychać groziła całemu miastu największemi nieszczęściami.“
To ostatnie pochlebstwo dotyczyło sprowadzenia Anny Göldi do Glarus i postawienia jej przed obliczem trybunału. List kończył się ustępem nieco dwuznacznym w pochwale:
„Wiemy dobrze, że wiara chrześcijańska nakazuje kochać wrogów i cieszymy się, że obywatele tutejsi pod Twojemi rządami nie uważają nas, żydów, za swoich wrogów.“

∗             ∗

Zamknąwszy się w gabinecie ze swoim „mądrym Żydem“, niby z Mędrcem-Natanem, burmistrz odczytał mu „list pewnego nieznajomego“ i zapytał:
— Co zrobiłbyś, Zacharjaszu, w podobnym wypadku?
Joffe pogładził srebrną brodę, sięgającą, jak należało, do pasa — i rzekł:
— Ja?... Nic. Przecie list mógł zaginąć w drodze — i można nie wiedzieć o nim.
— Ja... tak nie mogę!
— Przepraszam... o co panu burmistrzowi chodzi?
— O „sąd historji“.
— Gdzie jest taki sąd?
— Jakto?... Sąd potomnych!
Zacharjasz Joffe pokręcił głową.
— Co to jest sąd potomnych?... To są tacy sami ludzie, jak my... jeden powie tak, a drugi powie inaczej.
— Zdarza się jednak, że potępią wszyscy.
— No, to co, że potępiają?... Oni są po to, żeby potępiać głupstwa swoich przodków, ale sami robią takie same, albo jeszcze gorsze. My, żydzi — nie znamy sądu potomnych, tylko sąd przodków!
— Ba! wy... Wy piszecie od prawej ręki. My, aryjczycy, tak nie możemy.
Przeszedł się po pokoju. Targał nerwowo wąsa.
— Zauważ sobie, Zacharjaszu. Ot, spalono takiego Husa. Po trzystu latach świat krzyczy: „to była zbrodnia!... — to był wielki człowiek!“.
— To i co?... Wszakże on nie byłby wielki, gdyby go nie spalili. Tamci zrobili mu reklamę. Przecie prześladowania robią człowieka i naród wielkim. Bez prześladowania nie urósłby żaden człowiek do wielkości...
I dodał napoły smętnie, napół radośnie:
— A naszego narodu to jużby dawno nie było. Zatonąłby w morzu innych narodów... I ja myślę, że...
— Ach! nie o to chodzi — przerwał burmistrz niecierpliwie. Ta Anna Göldi stoi mi kością w gardle.
— To niech ją pan burmistrz wypuści.
— Zwarjowałeś! — ofuknął surowo burmistrz. Ona zginąć musi... to czarownica!
Zacharjasz spojrzał z podełba na zaczerwienioną twarz burmistrza, wzruszył ramionami i rzekł:
— No, jak musi — to musi!
Burmistrz przysiadł, mówił już łagodnie:
— Wejdź w moje położenie, Zacharjaszu. Choćbym nie wiem, co zrobił, większość osądzi Annę na śmierć — za czary. To znaczy skaże ją na stos. A jeżeli potem... sąd historji, ten wścibski sąd, orzecze, że to my byliśmy głupcami, że czary nie istnieją, ale... są objawem praw naturalnych, — to... to... (burmistrz widocznie plątał się w myślach, zaniepokojony wyrokiem potomnych), to... plama hańby przylgnie do mnie, burmistrza Glarusu, Wetterhorna!
Powstał znowu i ręce rozłożył w zakłopotaniu rozpaczy.
— A jednak ona umrzeć musi... Nie możemy jej puścić wolno... Inaczej skompromitowalibyśmy się, że zaczęliśmy ten proces... a nie doprowadziliśmy do końca.
Zacharjasz gładził brodę.
— Jest punkt wyjścia...
— Jaki?! jaki?! — skwapliwie podchwycił burmistrz.
— Czy ona musi zginąć... za czary?
— Skoro będzie spalona...? — -
— Czy ona nie może być... ścięta?
— W takim razie... byłaby skazana za inne przestępstwo.
— Czy być ściętym, to nie jest zginąć?
— No... oczywiście!
— To ona może umrzeć... — w wyroku — za inne przestępstwo.
— Nie rozumiem!
— Została skazana np. „za otrucie”, albo „za okropną szkodę cielesną, wyrządzoną córeczce pana doktora Tschudi“ — to czy nie będzie wszystko w porządku? I ona zginie... i nie będzie sądu potomnych, bo nie będzie „czarów”, ale będzie zwyczajna zbrodnia kryminalna. Wszyscy będą kontenci... a nawet i ta Anna Göldi — bo... „ogień jest gorszy od noża“, jak orzekli mędrcy.
Twarz burmistrza rozjaśniła się zachwytem. Ujął pióro gęsie:
— Jak mówisz, drogi Izraelito? Dyktuj!..
— Mówię: „Za okrutną krzywdę wyrządzoną...“
Burmistrz zapisywał:
„Greuelthat gegen das Töchterli des Herrn Dr. Tschudi“.
— Dziękuję ci, mądry Zacharjaszu!
Audjencja była skończona.
Formuła prawniczego umysłu mądrego Żyda zatriumfowała w aryjskim wyroku, wydanym w Kantonie Glarus na „czarownicę“ Annę Göldi“.





  1. 5 Mojżeszowe Roz. IV. N. 3. „Od obcego możesz dług wyciągać“.
  2. Tego samego zdania jest i kaznodzieja Cylkow, tłumacz Pięcioksięgu. (Patrz wstęp do jego przekładu Ksiąg Mojżeszowych).
  3. Pięcioksiąg Mojżeszowy.
  4. Cyrusa Perskiego, który pozwolił Ezdraszowi odbudować zburzoną świątynię.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.