Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
Małe przyczyny wielkich skutków.

Dziecko spociło się... Chwała Bogu! jest lepiej!... Teraz śpi...
Temi słowy spotkała pastorowa rodziców Miggeli.
Odetchnęli z ulgę. Weszli na palcach. Dziecko leżało z zamkniętemi oczyma.
Jednakże nie spało. Z rozkosznem biciem małego serduszka Miggeli nasłuchiwała, jak pastorowa szeptem tuż przy łóżeczku malowała w jaskrawych barwach obraz jej choroby, swój przestrach, swoje zmartwienie, radość z powodu, że „kryzys przeszedł. Rozlewała się słodycz po wszystkich członkach jej ciałka, gdy matka, rosząc je nieoschlemi jeszcze łzami, całowała ją ostioz nie dotykała jej czoła, cieszyła się, ze „gorączka minęła.“ Przyjemnie łaskotała ją w twarz przy całowaniu szorstka broda ojca. Nie otwierała oczu, aby ten miły stan odczuwania tak potrzebnych jej pieszczot rodzielskich — jaknajbardziej przedłużyć. Nieco bawiły ją te strwożone szepty, te stąpania ostrożne na palcach, delikatne i czute dotknięcia tych osób dużych, które po wiodło się jej zwieść swoim udanym snem.
Jeszcze kilkakrotnie pochyliła się nad nią matka z tą małpią miłości, dla kąska swojego ciała, tak doskonale imitującą świętość macierzyńskich uczuć. Pastorowa, oddalając się, położyła na jej czole znak świętego krzyża. Ojciec czule pogłaskał policzki rzekomo śpiącej.
Poczem wszyscy wyszli na palcach z pokoju.
Biła dwanaściekroć na wielkim zegarze stołowym północ. Metaliczny głos zegara rozlegał się w całem mieszkaniu. Drzwi sypialni rodzicielskiej były otwarte naoścież. Doktorostwo leżeli pociemku — nie zasnęli jeszcze — rozmawiali ze sobą półgłosem.
Nie spała również figlarka Miggeli.
Cichutko zeskoczyła z łóżeczka — zataiła śmiech, który kotłował w jej wąskich piersiach — na czworakach dopełzła do progu sypialni rodziców. Czy o niej mówią? Powinni mówić o niej, o „swojej słodkiej Miggeli“...
Nie omyliła się.
Doktorowa mówiła:
— Już sama nie wiem, co począć. Drżę, że choroba jej postępuje stale... Niewiadomo, co jeszcze z tego wyniknąć może.
— Sama wiesz, że zwracaliśmy się do najlepszych naszych lekarzy. Nic poradzić nie mogli. Jednak wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że to okres przejściowy. Bądź co bądź, te konwulsje, którym ulegała dawniej tak często, ustąpiły...
— Pastorowa powiada, że dziś właśnie był taki atak...
— Może przesada...
— Ach! ty zawsze na wszystko patrzysz przez różowe okulary. O mało nam dziecka nie zabito, a ty — nic...
— Ależ, Mizzii...
— Ruodeli! nie wiem, coby się stało z nami, gdybyśmy mieli stracić nasze jedyne dziecko!
Zaniosła się od płaczu...
— Daj spokój, Mizzi!... nie myślmy o rzeczach ta okropnych... Wszystko jest w ręku Boga...
I jego głos zdawał się być również nasiąknięty łzami...
Miggeli na czworakach powróciła do łóżka. Serce jej biło radośnie. Sprawiało jej rozkosz, ze rodzice płaczą nad nią. Wszakże była kaleką... Ta krótsza noga nie pozwalała jej biegać i bawić się z innemi dziećmi. Zresztą nie lubiono jej i ona też nie lubiła nikogo chłopcy wyśmiewali jej niezgrabny chód, dziewczynki odpędzały ją od wspólnej zabawy: „ty się nie nadajesz“. Tylko rodzice ją kochali... O, bogdajby nigdy nie przestali jej kochać!... Kiedy jest naprawdę chora, stają się jeszcze czulsi. Jak to przyjemnie!
Nakryła się kołderką aż po czubek głowy — i długo, długo w noc śmiała się do siebie same, rozkosznie...
Coś sie roiło w tej małej, dziwaczne, główce...



KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.