Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IX.
Ciekawa dyskusja.

Pastor powrócił z wycieczki zadumany głęboko i chmurny. Biorąc z pułki Biblję w tłomaczeniu Marcina Lutra, stanowiącą dlań lekturę ulubioną, zapowiedział żonie, iż dzień dzisiejszy poświęci studjom nad prawodawstwem Mojżesza. Znaczyło to tyle, że nikt nie powinien wchodzić do jego gabinetu przed nocą. Służba winna była pukać do drzwi zamkniętych i dopraszać się prawa wniesienia skromnej wieczerzy. Pani pastorowa szanowała przywileje pracy mężowskiej, wymawiającej sobie niezmącony spokój. Miała tedy czas absolutnie wolny aż do północy. Zaproponowała sąsiadom, aby nie opuścili świetnej uczty u burmistrzostwa, na której dnia tego miała zebrać się elita umysłowa Glarusu.
— Będę pilnowała Miggeli choćby do północy, gdyby zebranie miało się przedłużyć. Idźcie, zabawcie się, kochani państwo. Potrzebna wam rozrywka dla ukojenia wzburzonych nerwów. Zastąpię was godnie i z całego serca przy dziecku.
Tedy państwo Tschudi wyściskali Maryśkę i wyszli z domu...

∗             ∗
Nie można rzec, aby pastorowa wywiązała się całkowicie godnie z dobrowolnie przyjętych obowiązków. Bawiła się lalkami z dzieckiem parę godzin, wyszywała ze skrawków materyj sukienki dla jej lalek, opowiadała Miggeli bajeczki, lecz wreszcie znużona nieustanną paplaniną małej, zadręczona przez jej wymagania i kaprysy, poddała się potrzebie snu i zachrapała w fotelu.

Miggeli próżno starała się ją dobudzić. Żadne szczypania w otłuszczone mięśnie przygodnej opiekunki nie pomagały. Wówczas dziewczynka, posiadająca sporo fantazji, urządziła podróż przez pokoje: poruszyła przy tej sposobności wszystkie, nieprzerastające jej sił ciężarem, meble, bądź w charakterze środków lokomocji, bądź współpasażerów, poprzewracała krzesła i stoły, rozbiła parę przedmiotów ze szkła, nadźwigała się przytem sporo i narobiła wiele hałasu; nic jednak nie zdołało z mocnego snu sprawiedliwej zbudzić dostojnej pastorowej.
Wtedy dziewczynka udała się celem „zrobienia porządków“ do kuchni i nagle zaklaskała w ręce radośnie. Przypomniała sobie, że w alkowie tkwił jakiś sekret, strzeżony przez wydaloną służącą. Chorowite i nerwowe dziecko, nie posiadające znacznych sił, uporało się jednak z usunięciem łóżka — pracowicie w pocie czoła, podniosło nadpróchniałą deskę i odkryło skarb — szkatułkę z gwoździami. To odkrycie napełniło dziecko radością, mogącą równać się tylko z triumfem kopacza, natrafiającego na żyłę złota. Miggeli pogrążała rączki w tej masie gwoździków, błyszczących szpilek i igieł — doznawała nawet przewrotnej przyjemności kłując się niemi. Odnaleziony skarb przeniosła do swego dziecinnego pokoju, znajdującego się w sąsiedztwie sypialni małżeńskiej rodziców, i schowała zazdrośnie zresztą bez żadnego widomego celu — w sienniku zrobiwszy mały rozporek, przez który mogła sięgnąć do „nowych zabawek“ w nieprzewidzianej potrzebie.
Później coś się zmieniło...
Czy znudziła się zabawą w pojedynkę, czy namęczyła się zbytnio przy dźwiganiu tylu rzeczy ciężkich w pracowitem próżniactwie, czy uległa poprostu zmienności swojego histerycznego nastroju niewiadomo. Może ogarnęła ją obawa, że na ten raz napsociła zbyt wiele: — stłukła piękny wazon chiński, dar landrata, ceniony przez rodziców, co mogło przełamać granice największej pobłażliwości sędziego; a może w jej dziwnej duszyszce rozszalała się wściekłość na to, że rodzice pozostawili ją na czas tak długi z tą nudziarką, „chrapowicką“, jak w myśli nazywała pastorową. Jeżeli zamierzała obudzić litość nad sobą i żal rodziców, łączny z musem przebaczenia, albo „ukarać ich za zaniedbanie ich „biednej Miggeli“, to jej nerwowy organizm, posłuszny tajemniczej psychice — z pierwotnej komedji, do której była tak skłonna, uczynił prawdę.
Przeraźliwy krzyk dziecka obudził wreszcie pastorową. Przetarła wystraszone oczy. Miggeli tarzała się na dywanie w ataku konwulsyj — piana wyszła jej na usta, łzy ją dławiły. Pastorowa zdumiona oglądała jej ręce pokłute, pokrwawione, pełne drzazg. Przyłożyła dłoń do czoła małej i w okrutnym niepokoju skonstatowała gorączkę. Na żadne pytania: „w jaki sposób pokłułaś się tak?“ — Miggeli nie odpowiadała. Zacięła się w posępnym gniewie.
Pastorowa rozebrała dziewczynkę, ułożyła ją w łóżeczku, okryła watową kołderką, dała małej na poty lek z domowej apteczki, usunęła drzazgi z paluszków — poczem dopiero zdecydowała się wysłać swoją kucharkę do burmistrzowstwa po doktorstwo z zaleceniem ostrożnego powiadomienia, iż „mała cokolwiek zasłabła“.

∗             ∗

Państwo Tschudi zasiedzieli się na ten raz do późna u burmistrzostwa. Proszony obiad przeobraził się niespodzianie w five o’clock i przeszedł niewidocznie w wieczorynkę. Panie grały w loteryjkę. Doktorowa, trzymająca bank, szczęśliwa z wielu kwintern, wygrywająca małe sumki, nadto upewniona, że nikt lepiej od niej nie wywołuje numerów — nie była zdolna opuścić stanowiska. Panowie grali w domino — rozprawiali o polityce, „o okropnościach Józefińskich reform, które, da Bóg, nie utorują sobie dróg do naszej zacnej Szwajcarji“...
Aptekarz, mający napad dobrego humoru, opowiadał cichaczem w dobranem męskim gronie odświeżone własnym dowcipem pikantne dykteryjki. Później zakomunikował zebranym, że w Glarus bawi przypadkiem w przejeździe do Rzymu znakomity doktór żydowski, Joszua Gotlieb, grzmiący sławą po szczęśliwem wykurowaniu Księcia Lotaryngji z choroby nieuleczalnej podług opinji chrześcijańskich medyków. Doktór Tschudi podniósł z tej okazji cały szereg kwestyj, związanych z charakterystyką misyjnych przeznaczeń Izraela, przyczem przełamując swoją małomówność — popisał się nietuzinkową wiedzą. Rozważano modną podówczas, a zawiłą kwestję: „dlaczego Pan Bóg, zamierzywszy zbawić świat przez swego Jednorodnego Syna, obrał so bie, przez dziwny smak, dla wcielenia cząstki swojej Troistej Istoty, naród tak wstrętny i tylekroc niepokorny głosowi Mojżesza i proroków?[1] Doktor Tschudi sądził, że „żaden inny naród nie potrafiłby tak gruntownie zamęczyć Ideału — oczywiście na spółkę z pogańskimi Rzymianami — jak właśnie Żydzi: to było ich misją“. Z ukrytą ironią zamaskowany Wolterjanin apte karz stawiał pytanie: „dlaczego żydzi, skoro już wy konali swą misję, nie zniknęli z oblicza ziemi i upar cie istnieją?“ Jeden z gości, młody kleryk, Heireli Wissenlos wyjaśnił, że podług zapowiedzi ewangielicznych żydzi pod koniec świata hurtem przejdą na wiarę chrześcijańską, rozumie się, „w formach reguły augsburskiej“.
Doktór Tschudi, który już zamierzał ustąpić z pola dyskusyj, aby powrócić do swojej Miggeli — został za trzymany przez swoisty potok rozpraw, które sam zresztą zainicjował, stawiając pytanie: „dlaczego zydzi używają krwi do przaśników — czy ten rytuał jest spaczeniem, zapożyczonem od obrzędów pogańskich, czy też wynikiem późniejszych przemian, zaszłych na gruncie zdrowego kultu Mojżeszowego, mianowicie zastąpieniem modłów po zburzeniu świątyni i zamiastką nieznanej ży dom komunji pod postacią wina? Aptekarz zadał pytanie: „Czy wolno żydom jeść mace bez krwi?“ Ukrytego w tem pytaniu kolca ironji nikt w tem towarzystwie nie spostrzegł; tak poważna była mina aptekarza, gdy je zadawał. Ponieważ obecni — ze względu na wyższy poziom inteligencji i sympatje protestanckie dla „narodu proroków“ — byli przekonani, że co do rytuału krwi mowa może być tylko o jakiejś tajnej, nawet samym żydom nieznanej sekcie, przenigdy zaś o całym ludu Izraela, osaczono aptekarza pytaniami, jak może stawiać tak dziwacznie sprawę: przecie miljony żydów od wieków spożywają przaśniki, a ledwo jedno chrześcijańskie dziecko tu i ówdzie co kilkadziesiąt lat przepada przed świętami Paschy. Aptekarz zrobił na to minę tajemniczą i już szeptem — niby rzeczy, zwierzone mu przez pewnego przechrzczonego rabina w Strassburgu — opowiedział, jak odbywa się tajna przesyłka do gmin Izraela w zaufane ręce kilku uncyj chrześcijańskiej krwi, które podzielone zostają na atomy i w najdrobniejszej mierze przez lat kilkadziesiąt spełniają swój obowiązek. Na dowód tej możliwości znawca farmakolog rozgadał się o potędze jednej molekuły kurary, mogącego służyć Indjanom do zatrucia tysięcy strzał i wygubienia setek ludzi z wrogich plemion.
Słuchano jego wywodów z tchem zapartym. Doktór Tschudi był porwany temi rewelacjami. Ale w tej samej chwili pobladła żona położyła mu dłoń na ramieniu i cicho rzekła:
— Musimy iść... Pastorowa przysłała swoją służącą po nas... Miggeli ciężko zasłabła!
Łzy ją dusiły.
Doktorostwo Tschudi wycofali się dyskretnie z gościnnego domu. Najemny stangret na żądanie doktora, ile sił, popędził biczem konie...




  1. Jak na tę kwestję odpowiada słynny ks. Gaume w dziele „Zasady i całość wiary katolickiej“ (Tom V str. 323), wskazaliśmy cytatami w Tomie I „Mojżesza Współczesnego“ (str. 31) (T. A.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.