Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VIII.
W gościnie.

Anna Göldi siedziała markotna przed miską kwaśnego mleka z kartoflami i ospale przekładała je łyżką. Naraz odsunęła strawę.
— Nie, przebaczcie! — ojcze Steinmüller. Nie mam apetytu.
— No, to zjesz później... Cokolwiek dzieje się w życiu, jeść trzeba — zauważył filozoficznie.
Patrzył zukosa w ogień na kominku, pykał fajkę, wargami zawzięcie przebierał i od czasu do czasu spluwał. Na jego szorstkiej, szczecinowatej, zrytej ospą twarzy znać było i współczucie dla niezwykłego gościa i zarazem wielkie zakłopotanie.
— Powtórzcie mi raz jeszcze, Anno, bo mi się to w głowie nie mieści. Pani była niezadowolona z was i odeszliście. Jesteście dzielną i uczciwą dziewczyną. A pani wasza jest dobra — i pan doktór jest człowiek zacny i sprawiedliwy. A i dziecko jest słodkie, kochane.
— O, tak kochane! — powtórzyła za nim z cieniem niedostrzegalnej dlań ironji.
— Więc jakże to?... Ot, przemówić się — i opuścić miejsce, doskonałe, wysiedziane. Cos przemilczacie mi, Anno...
Stary Steinmüller był z zawodu bednarzem a z zamiłowania ślusarzem. Z doktorstwem zapoznał się ubiegłej zimy. Mianowicie doktorowi zacięła się kasetka, w której przechowywał ważne urzędowe dokumenty i pieniądze. Coś się zepsuło w misternym zamku angielskim — ktoś musiał w nim majdrować: może mała Miggeli przez psotę, którą należało nudzącej się kalece wybaczyć. Doktór wezwał Steinmüllera, który nad spodziewanie dobrze uporał się z robotą, jakiej nie podołałby przeciętny ślusarz. Mistrz nad mistrze, ongiś m ajtek na okręcie angielskim, Steinmüller odgadł sekret i doprowadził zamek do porządku, i schudi nie miał dlań dosyć słów podziwu.
Odtąd ślusarz, ilekroć zawitał do wielkiej doliny, gdzie zamieszkiwali doktorstwo, zachodził do kuchenki Anny Göldi, dostawał zawsze gorącą strawę, jakiś smakołyk dla wnuków, gawędził ze służącą, wzywany był na pańskie pokoje dla dyskusji z doktorem, jako że był człowiekiem bywałym, rozsądnym, to i owo potrafiącym opowiedzieć o tych „szelmach Austrjakach“, u których w wojsku przesłużył lat 25 zamłodu; dostąpił nawet prawa kołysania na kolanach małej Miggeli, która śmiała się, targając go za siwą brodę, i cieszyła się, słysząc, jak ujadał, naśladując psa. Bawiąc córkę, zyskał sympatję matki... Słowem, uważał siebie za przyjaciela domu doktorostwa.
Anna nie uważała za stosowne oświecić go bliżej co do powodów swego odejścia i stary kręcił z niezadowoleniem głową.
— To jakieś fanaberje kobiece! — zadecydował w końcu, kiedy byłem u was w zeszłym tygodniu, wszystko zdawało się płynąć gładko...
— Zdawało się! — podkreśliła pognębiona.
Powstał — splunął siarczyście na środek podłogi — znowu zaciągnął się dymem i rzekł:
— Ha, trudno!... Oczywiście przenocuję was u siebie... Ale co zrobicie jutro? — Pójdę w świat... szukać służby... Albo mi to pierwszyzna?...
Przysiadł znowu i znów poskrobał się w głowę. Należało wreszcie samemu rozpocząć rozmowę na temat, który wprawiał go w zakłopotanie. Chodziło o to, że Anna Göldi, nabrawszy zaufania do starego bednarza, po części pragnąc przyjść mu z pomocą, po części dbając i o własny interes, powierzyła mu całą swoją uciułaną z oszczędności służbowych w ciągu lat ostatnich sumkę. Mówił jej bowiem, że pragnąłby dla dobrobytu wnuków rozszerzyć swój interes, nabyć trochę nowych na rzędzi i zapasy drzewa, a ostatnio wykosztował się bardzo, wspierając niezamożną i liczną rodzinę brata. Ona zaś, nie wydając na siebie wiele, w myśli o przyszłości gotowa była zadowolnić się malutkim procentem na swój zresztą niewielki kapitalik — owoc wieloletnich trudów. Interes ubito w ciągu kilku minut Steinmüller operował od roku sumką Anny Gōldi.
— Widzicie, Anno — podjął głośno nić upartej myśli, zwracając się do niej na „wy“, jako że delikatna sprawa, którą poruszył, zdawała się tego wymagać — rozumiem dobrze, że przyszliście do mnie, aby odebrać przed podróżą swój kapitał... Ale, prawdę mówiąc, nie byłem na to przygotowany — a choć taką sumkę mógłbym jakoś wyjąć z interesu, zawsze-ć, prawdę mówiąc, sprawiłoby mi to na razie kłopot...
Zarumieniła się.
— Ależ wcale nie, ojcze Steinmüller. Nie po to przyszłam. Mam trochę grosza na drogę. Zapiszecie sobie mój adres i przyślecie mi, kiedy będzie to wam dogodnie.
— Więc jak zapisać adres? Podszedł do kantorka, wziął tabliczkę i szyfer — czekał.
Nawiasem mówiąc, stary Steinmüller dumny był z tego, że potrafił pisać, co śród ludzi jego wieku i autoramentu nie było wówczas śród Szwajcarów rzeczą częstą. Ale Steinm]üller wyuczył się liter pod szpicrutą w nienawistnej służbie austrjackiej i zyskał tym sposobem śród swoich nielada szacunek. Bywało w latach młodszych, że dziewczynom wiejskim pisywał liściki miłosne, a zwłaszcza nieśmiałym kawalerom oświadczyny, których nie poważali się wyrazić ustnie.
Jeszcze coś wiązało Annę ze starym. Nie podając powodu, poprosiła go kiedyś, aby rozpisał listy do urzędów w Genewie i Ferney. iżby dowiedzieć się, czy nie mieszka tam niejaki Hans Lederli. Otrzymała odpowiedź, że był tam w istocie — zajmował się sztuką zegarmistrzowską, wybił się w swoim fachu i wyjechał pono do Anglji, poczem ślad po nim zaginął. Zawsze-ć była to wieść jakaś, wróżąca dobrze: chłopak zrobi swoje i powróci — w to wierzyła święcie. Poprzestała na tej odpowiedzi, a stary z jej rumieńca wywnioskował naówczas, iż serduszko jej zajęte jest przez owego Hansa.
— No, więc jakże będzie z tym adresem?
— W tem sęk — odparła. Nie wiem doprawdy, dokąd się obrócę...
— Chciałoby się do Anglji... nieprawda-ż? — rzekł.
Beznadziejnie machnęła ręką:
— Skąd mnie tam?... Za daleko!... To za morze...
I rumieniec pokrył jej twarz, a Steinmüller mógł jeszcze raz skonstatować w myśli, że z tym Hansem musiało coś być tak, jak to bywa między młodymi.
— Właśnie dlatego przyszłam do was... nie tyle wedle noclegu — mogłabym się przespać w szopie górskiej, (nie pierwszyzna mi) — ile wedle porady. Poradźcie, ojcze, co mam zrobić.
Zamyślił się...
— Dam wam list do Szwyc, do mojego brata... Jest to człowiek uczynny i — można powiedzieć — ustosunkowany. Albo znajdzie wam gdzie służbę na miejscu, albo — jeżeli o to będzie trudno zbliska — da wam jakieś rekomendacje do innych kantonów... Dziś o służbę dla obcej nie łatwo... wszędzie są swoi, bliżsi... Ale mam nadzieję, że coś się uda dla was uczynić.
— Ach! jakże jesteście dobrzy, ojcze Steinmüller! Gotowa była przypaść z pocałowaniem do jego pomarszczonej i spracowanej ręki.
— Co za głupstwo! — rzekł, wydzierając jej dłoń. Nie ma za co dziękować zawczasu... No, Anno, idź spać — widzę, że ci się oczy kleją. A ja napiszę list do brata. Polecę cię gorąco... Da Bóg, wszystko będzie jeszcze dobrze!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.