Złotonóżka u Krasnoludków

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Złotonóżka u Krasnoludków
Podtytuł Baśń fantastyczna
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 18
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Korona“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
Złotonóżka
u Krasnoludków.
Baśń fantastyczna
napisał Promyczek.
z ilustracjami.
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
Warszawa, ul. Marszałkowska 141.
DRUKARNIA „KORONA“
Warszawa, Żelazna 54
Tel. 426-54.






Tuż przy lesie, w biednej lecz schludnej chatce mieszkała wdowa z córką.
Za życia męża, ubogiego drwala, nie było wielkich dostatków, ale też i głodu nie zaznała — teraz zaś, gdy strudzony pracownik do snu wieczystego w zimnej ułożył się ziemi — często i na chleb czarny nie miała.
Nie martwiła się tak o siebie, jak o swą ukochaną Zosieńkę. Dziewczynka, jak aniołek śliczna, z dużemi habrowemi oczami i długiemi złocistemi warkoczami, mizerniała jej i szczuplała coraz bardziej.
Nie skarżyła się Zosia na głód i niedolę, twarzyczkę miała zawsze wesołą, gdy zawołała ją matka, ale, gdy została sama, gdy ani okruszyny chleba wynaleźć w chacie nie mogła — łkała pocichutku i składała rączyny przed świętemi obrazami, błagając Boga o kawałeczek chleba.
Niedaleko od nich mieszkał bogaty gospodarz. Chata jego była podmurowana, w obórce ryczały krówki, a całe stada owieczek pasły się po spadzistych górkach lasu.
Nie miał nikogo na świecie, a i z ludzi obcych, przyjaznej duszy nie miał, stronili od niego wszyscy, ale z jakiego powodu, tego pojąć matka Zosieńki nie mogła. Bo dla niej, biednej wdowy, zawsze miał przyjazne słowo i zawsze z pomocą, o ile czego potrzebowała, przychodził.
Widział sąsiad, jaka bieda w chatce u wdowy, jak byle czem się żywi i córeczkę małą biednie, lecz czysto przyodziewa, i pomyślał sobie, że tak mało wydającej na swe potrzeby, drugiej nie znajdzie, a że przytem młoda była jeszcze i hoża, a i płótno prząść ładnie umiała — postanowił się z nią ożenić.
Zadziwiła się mocno matka Zosieńki, posłyszawszy od niego, iż los swój wiązać z jej losem postanowił i pomimo, iż wiedziała, że głodu przy nim i zimna nie zazna, namyślała się długo nad odpowiedzią. Bała się o Zosieńkę, wiedziała, że ojczym nigdy tak serdecznie kochającym, jak rodzony ojciec, nie będzie. Kochała swą jedynaczkę i drżała o nią, godząc się w końcu na wyjście za bogatego gospodarza. Uspokoił ją, że dziecku jej krzywdy nie zrobi i że dla jej dobra winna się z nim połączyć. Wszak i Zosia jej wtedy głodem przymierać nie będzie.
Odbyło się ciche wesele, przeniosły się do bogatej chaty i zdawało się, że niczego już im brakować nie będzie.
Jakżeż się biedaczki zawiodły! Ojczym Zosieńki z natury chciwy i skryty, zapędził żonę do roboty, Zosi zaś kazał gotować obiad, prać i kartofle kopać.
Kilkoletnia dziewczynka nie mogła zadosyć uczynić rozkazom surowego człowieka, to też bił ją niemiłosiernie, nie zważając na siły drobnego szczupłego dziewczątka, które nawet koszyka z kartoflami udźwignąć nie było w stanie.
Matka Zosi, o ile była w domu, robiła za swą córeczkę, ale niegodziwy skąpiec wyganiał ją na cały dzień do roboty, znęcając się w jej nieobecności nad wątłą, cichą dzieweczką.
Zosia wyglądała bardzo mizernie, sił zupełnie nie miała i w niczem, pomimo bicia, pomódz nie była w stanie.
Skąpiec postanowił się jej pozbyć. Zwierzył się z tem przed żoną, tłomacząc jej, że córka jest tylko ciężarem, robić nic nie może, lada dzień gotowa umrzeć, niema więc racji trzymać darmozjada w domu, gdy tak ciężkie obecne czasy.
Kłamał skąpiec, bo dla niego były to najlepsze od lat wielu czasy. Żona zastępowała mu robotnika, urodzaj był wielki, kartofle jak nigdy w tak wielkiej ilości. Zacierał ręce z radości niegodziwy człowiek, gdy go nikt nie widział, a przy żonie i pasierbicy wyrzekał i jęczał.
Nie pomogły płacze i prośby, niedobry człowiek kazał iść Zosieńce z domu i szukać u ludzi roboty.
Załamała ręce rozpacznie nieszczęśliwa matka, zapłakała w głos dzieweczka i odeszła z domu w lichej połatanej sukience i z kromką chleba w dłoni... Odeszła w świat do ludzi.
Idzie, idzie, już godzin kilka, a nikogo nie widać na drodze. Ani człowieka, ani chatki... Podniosła ku niebu zapłakane oczęta i pyta: — Co będzie ze mną? Mała jestem i słaba, pracować nie potrafię... ludzi nie widać... Dokąd pójdę? O, wolałabym być kwiatkiem małym, lilijką albo bratkiem... wolałabym paść pod sierpem lub kosą, niż tak niewinnie cierpieć!... I pochyliła Zosieńka złotowłosą swą główkę i zadumała się boleśnie.

Naraz, gdy tak stoi, ukazała się jej cud-wróżka. Postać cała pięknej dziewicy była tak gwiaździsta i promieniejąca, że zachwycona dzieweczka, wyciągnęła ku niej rączyny i uśmiechem powitała zjawisko.

— Chcesz być kwiatkiem? — wyszeptała srebrzystym głosem wróżka — zostań więc nim, lube dziecię... I dotknęła rączek i nóżek dziewczęcia, a gdy padła Zosieńka na ziemię bez czucia, znikła wraz z idącą wślad za nią sarenką.
Gdy zbudziła się dziewczynka, ujrzała siebie na gruncie przytwierdzoną korzonkami do mchów leśnych, na których wpierw przed cudną wróżką stanęła.
Zamiast włosów złocistych, miała białe, woniejące płatki, zamiast nóżek, wysoką łodyżkę, rączki znikły, zastąpiły je długie zielone listeczki.
— Jestem lilją — zaszemrała Zosieńka — lilją leśną, woniejącą i cudną, ale ruszyć się z tego miejsca nie mogę... Nie zobaczę już nigdy mojej ukochanej mateczki, nie wrócę do swojej chatki... I łamałaby rączki z rozpaczy, ale nie była w stanie i wołałaby na głos cały, żeby ludzie dobrzy poszli do jej mateczki i wskazali jej Zosieńkę — ale, niestety, cudna lilijka nie mogła wydać głosu... Tylko z płatków, jak śnieg białych, łzy srebrzyste padały, tylko rosą zalśniły się mchy leśne... Usnęła lilijka, a gdy rankiem zbudziły ją śpiewy ptactwa, posłyszała szept rosnącego obok siebie fjołka. Ze szmeru wychodzącego z krzaczka, zrozumiała, iż grozi jej niebezpieczeństwo.
— Urwą cię, zetną ci główkę — szeptał ktoś przerażony — żegnaj, żegnaj luba roślinko...
Zdziwiona i zalękniona podniosła białą swą główkę i ujrzała nad sobą stojącego z nożykiem w ręku karzełka.
Stuliła wonne płatki i oczekiwała śmierci. Ale dobry człowieczek nie przyszedł jej ścinać. Delikatnie wykopał roślinkę, zaniósł do domu, zasadził w doniczce i codziennie świeżą wodą ją skrapiał.
Lilijka rosła cudnie i wonią swą napełniała izdebkę karzełków. Było ich kilku, a wszyscy pracowici i dobrzy.
Ale z lilijką cuda się działy. Co noc, po wybiciu na zegarze północy, wychodziła z doniczki, zamieniała się w złotowłosą Zosieńkę i spróbowawszy wszystkiego z jedzenia, zabierała się do sprzątania.
Dziwili się karzełkowie, kto im dopomaga w jedzeniu, dlaczego pasztecik zawsze po nocy napoczęty, a i jagódek dużo brakuje. Dziwiła ich jeszcze bardziej ta okoliczność, że kurz był pościerany ze wszystkich kątów i że nawet od czasu do czasu poprane ich skarpetki i kolorowe czapeczki.
— Kto to robi? — myśleli karzełkowie — a jeden z nich, najciekawszy, postanowił dopilnować psotnika.
Nie wychodził przez dzień cały, a w nocy postanowił czuwać. Usnął jednak, a gdy szmer jakiś go zbudził, spostrzegł śliczną złotowłosą dzieweczkę, która, zanim ją złapał, wsunęła się do doniczki i zamieniła się w lilijkę.
— Aha! mam cię! — ucieszył się karzełek — na drugą noc nie ujdziesz mi dzieweczko, złapię cię niezawodnie...
Ułożył się więc wieczorem i choć jedno oko miał zamknięte, drugie skierował ku oknu, na którem była doniczka z lilijką.
Wybiła północ, zaszemralo coś na okienku i sfrunęła cichutko na podłogę śliczna młoda dzieweczka.
Karzełek złapał ją za nóżkę, Zosieńka padła jak nieżywa na podłogę izdebki.
Krzyk i lament zbudzonych właścicieli chatki, napełnił izbę. Rwali włosy i wydawali jęki z rozpaczy, widząc śliczną dziewczynkę bez życia. Jeden z nich, włożywszy pięciomilowe buty, pobiegł do źródła życia i przyniósłszy cudownej wody, skropił liczko martwego dziewczęcia.
Poruszyła się, przelękła, a zobaczywszy, że ma urwaną nóżkę, w głos zapłakała.
Karzełek bowiem, złapał ją tak nieostrożnie, że nóżka dziewczątka w ręku mu pozostała. Martwili się dobrzy karzełkowie i płakali, wreszcie postanowili ukuć Zosieńce złotą nóżkę i w drogę po ów kruszec wyruszyli.
A Zosieńka uspokoiła się już zupełnie. Skacząc na jednej nóżce biegała wciąż po izdebce, to gotując, to sprzątając i piorąc.
Gdy powrócili karzełkowie, zastali dzieweczkę wesołą i śpiewającą i pokochali ją serdecznie, od niej również doznając przywiązania. Po ukuciu ze złota nóżki, ozdobili ją brylantami i szafirami i przytwierdzili dziewczątku. Co to była za radość, co za wesele, gdy Zosieńka na dwóch nóżkach stanęła i rzuciła się na szyję poczciwym karzełkom.
Tego dnia upieczono na obiad okazałego bażanta i zrobiono na deser kompot z malin leśnych i miodu. A tańczono, a śpiewano przez dzień cały.
Bo też Zosia zasłużyła na kochanie i na złotą nożynę. Była dla nich i gospodynią i siostrą, dogadzała we wszystkiem, usługiwała z radością.
Pewnego pięknego dnia wyszła Zosia, Złotonóżka teraz zwana, do lasu, żeby jagód na wieczór uzbierać. A słońce świeciło tak jasno, a ptaki śpiewały tak cudnie, że Zosieńce przypomniał się ów dzień smutny, gdy ją ojczym z domu wypędzał i gdy tak jak i teraz promienisto było i wonnie.
U stóp jej rosła biała, smukła lilijka, tak jak ona niegdyś rosą łez oblana i tak samo może przez wróżkę w kwiat zamieniona.
Nachyliła się ku niej i zaszeptała: — Czyli tęsknisz za kim, kwiateczku? czy nie chciałbyś, żeby cię do rodziny twej wykopać i zanieść?
A lilijka pochyliła smutnie woniejące swe płatki i zaszemrała łzami: — Nie mam już nikogo na świecie... Idź Zosieńko do matki, bo płacze za tobą gorzko, lecz do dobrych ludzi tych wracaj... Ucałowała dzieweczka rozszlochane wspomnieniem sieroctwa kwiecie i o matce swej myśleć poczęła. A tak wielka ją porwała tęsknota, że rączkami zakryła swe liczko i nadobre się rozpłakała.
— Pójdę, pójdę do ukochanej mateczki, zobaczę ją, powiem, że mi tu dobrze, ucałuję ją i powrócę do karzełków...
Co pomyślała, to zrobiła. Biegła, biegła przez las, rozglądając się wkoło, czy gdzie chatka rodziców nie bieleje w oddali.
Wreszcie wyszła na drogę, kędy trzy rozchodziły się ścieżki i stanęła niepewna co robić, w którą z nich skierować swe kroki.
— Idź na prawo! — szepnął głos jakiś do uszka Zosieńki — dojdziesz prosto do rodzicielskiej chatki, matka przędzie u okna i myśli o tobie. Śpiesz się!...
Popędziła Zosieńka, zdziwiona tą tajemną opieką i zdaleka już ujrzała biały domek na wzgórku i dym biały z komina idący. Zapukała do okienka, wołając:
— Matuleńko, mateczko, to ja, twoja Zosieńka, stęskniłam się za tobą i przyszłam...
Krzyk się rozległ radosny, drzwi otwarły się na oścież i oto Zosieńka znalazła się w objęciach swej ukochanej mateczki.
Śmiały się i płakały z radości. Dzieweczka opowiedziała matce o swych przygodach, o wróżce i karzełkach, pochwaliła się szczerozłotą nóżką i tem, jak jej dobrze u małych ludzi, którzy niczego jej nie odmawiają i u których te kilka lat spędzonych, wydają się dniem jednym. A ojczym stał w sąsiednim alkierzu i słuchał.
Dowiedziawszy się z opowiadania Zosi o nóżce ze szczerego złota z brylantami, którą jej ofiarowali karzełkowie, postanowił zobaczyć się z pasierbicą, udać wielką radość z jej przybycia, a potem, wyprowadzić ją do lasu i nóżkę odebrać.
Wyszedł więc na jej powitanie, niby rozczulony jej widokiem i szczęśliwy; obejmował Zosieńkę i witał tak serdecznie, że dziewczynka wzruszona tak tkliwem przyjęciem, ze łzami opuszczała chatkę.
— Nie puszczę cię tak samą, córeczko, — rzekł czule, gdy Złotonóżka, pożegnawszy się z rodzicami, zmierzać do lasu poczęła, — odprowadzę cię aż do karzełków i podziękuję im za opiekę, a pamiętaj, Zosieńko, jaknajczęściej naszą chatkę odwiedzać.
Uradowana Zosia szła już kawał drogi z ojczymem, gdy naraz niegodziwy człowiek, rzucił się na dziewczynkę, obalił ją na murawę i oderwał jej złotą nóżkę.
Dziewczę padło zemdlone, a ojczym żywo odbiegał ku swemu domowi, ciesząc się z porwanego córce skarbu.

Dziwiły się kwiaty leśne i ptactwo na drzewach drzemiące, skąd o wieczornej ciszy, gdy słońce już promienie swe skryło, taki blask pada na drzewa, takiem złotem okryta murawa. To Zosieńki włosy, świecą się złociste, one to okrywają mchy zielone niby płaszczem jaśniejącym, one blask na drzewa i kwiaty rzucają.

— Kto to? kto to tu leży, taki cudny, a taki bezbronny? kto martwą uczynił tę piękną złotowłosą dzieweczkę? — pytały szmerem woni lilje, jej siostry białe, pytały nucące na krzewie słowiki.
A w chatynce u karzełków zamęt i niepokój ogromny, gdy spostrzeżono, że dzieweczki ukochanej zabrakło.
Rozbiegli się w różne strony, przeszukiwali wszystkie kąty, wreszcie puścili się pędem do lasu.
W lesie granie trąb i huki wystrzałów.
Możny pan, król owej krainy na dziś zapowiedział polowanie.
Więc gromadzą się myśliwi i odgłosem trąb dają znać, gdzie się znajdują.
A na czele myśliwych, piękny młodzian w królewskiej odzieży, na białym spienionym rumaku, przedziera się przez gęstwinę leśną. Naraz z konia zeskakuje zdziwiony i wytęża wzrok ku murawie. Coś tam lśni cudnem złotem, coś blask rzuca na pociemniałe od wieczornych cieni drzewa.
Biegnie ku temu miejscu i staje osłupiały... Na zieleni traw leży cudna złotowłosa dzieweczka. Płaszcz włosów okrywa ją całą, blade liczko niby lilja w biel odziana, drobne, wątłe rączyny opuszczone bezwładnie na ziemię.
— Co to? skąd się wzięło to cudne, nieziemskie zjawisko? czy żyje? może kto zamordował? — myśli piękny królewicz i nachyla się ku nieruchomej postaci.
— Przebóg! ona martwa! obudź się! ach! obudź piękna dziewico, a zabiorę cię z sobą, królową mego kraju uczynię!
Gdy tak stoi nad nią i rozpacza że nie rusza się cudna dzieweczka, zjawiają się karzełkowie. Na przodzie biegnie najstarszy z wodą uzdrawiającą, dwaj inni idą za nim i ze smutkiem na Złotonóżkę leżącą patrzą. Jeden z nich niesie nóżkę złotą z brylantami, którą odebrał od niegodziwego ojczyma — a wszyscy, widząc ją tak pobladłą i bez ruchu, lamentują i płaczą...
A w tem zjawia się wróżka, przyprawia jej prawdziwą nóżkę, karzełkowie skrapiają Zosię wodą uzdrawiającą, ta podnosi się zdziwiona, widzi cudnego młodzieńca i gromadkę swych ukochanych karzełków i cieszyć się życiem przywróconem poczyna.
Zabrał ją ze sobą królewicz, nóżkę złotą umieścił w skarbcu, a po roku, gdy Zosieńka wykształciła się na dworze u matki królewskiej i z lat wyszła dziecięcych, wyprawiono sute wesele, na które zaprosili poczciwych karzełków i matkę Zosieńki.
Bawiono się przez cały tydzień, a przez całe życie kochano się i wspominano dziwne przygody.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.