Złote sidła/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Złote sidła
Podtytuł Blake wymyka się
Wydawca Wydawnictwo Książek Popularnych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Diecezjalna w Opolu
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Blake wymyka się.

Filip patrzył na olbrzymi teren lodowy, który tworzyła rzeka, gdy uwagę jego odwrócił krzyk Cecylii.
Pokazała mu palcem olbrzymi wierzchołek góry, który w sposób niespodziewany wyłaniał się z powierzchni równiny nakształt grobowca cyklopów.
Blake zaśmiał się głośno i wzrok jego padł zuchwale na zarumienioną twarz dziewczyny.
— Ona panu wytłumaczy, — rzekł do Filipa, — że Bram Johnson i ona byli już w tym miejscu. Ona i Bram, który jest takim samym wariatem jak pan.
Nie czekając na odpowiedź Filipa popędził psy wzdłuż pochyłości i w kwadrans potem sanki znalazły się na zamarzniętej powierzchni rzeki.
Filip odetchnął z ulgą. Nie było już zdradzieckich lasów, ani podejrzanych krzaków, dogodnych dla zasadzek. Jak daleko sięgnąć okiem, prócz owego bloku skalnego, rozciągał się olbrzymi Barren, który zdawał się pochłaniać nawet rzekę. Nawet w nocy nie potrzeba było obawiać się żadnej napaści wrogów. Niepokojący był tylko Blake i jego szydercza gęba. Był on przecież zdecydowany narazić swoje życie, aby Filipa wydać w ręce Eskimosów.
Sanki pędziły teraz z największą szybkością po rzece Pokładów Miedzi, w nieskończoną pustynię Northlandu, w którą się zwolna pogrążały. Filip śledził coraz pilniej Blakea i po godzinie tego tajemniczego badania doszedł do przekonania, że bandyta, mimo czujnego wzroku, który czuł na sobie, zdradzał coraz otwarciej pewność siebie, rodzącą się w jego mózgu. Filip czuł, że zbyteczne jest wypytywać więźnia, ponieważ może on swobodnie mówić prawdę lub kłamać, być uległym lub zdradzić.
Kiedy tak biegli obok siebie, Blake jął się nagle śmiać.
— To komiczne, — rzekł z ironią w głosie, — pan, Filipie Brant, zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Omal mnie pan nie zamordował, a obecnie grozi mi pan nieustannie śmiercią. Czy to dlatego, że czuję do pana tak wielką sympatię i że jestem szczerze zasmucony na myśl o tym, że pan pędzi prosto w otchłań piekielną? Drzwi otworzą się przed panem bardzo szeroko.
— A wtedy ty pójdziesz ze mną?
Śmiech Blakea stał się ochrypły.
— Och, ja się nie liczę. Ale źle pan zrobił, że odrzucił pan zaofiarowane przeze mnie warunki umowy: młoda dziewczyna dla mnie, dla pana bezpieczeństwo i życie. Teraz gubi pan siebie, a wraz z sobą i mnie. Zdaje mi się, że pan sobie wyobraża, jakobym potrafił zmusić do poszanowania całe plemię Kogmolloków? Myli się pan. Mają oni innych przywódców, których słuchają. A my zapuściliśmy się bardzo daleko w ich kraj...
Westchnął głęboko i dodał:
— Odmawiając mi tej kobiety, zniszczył pan moje piękne marzenie!
— Jakie marzenie?
Blake krzyknął na psy. Potem ciągnął dalej:
— Mam tam, w dole, piękną chatę. Sporządzona jest cała z fiszbinu i dobrego drzewa, pochodzącego z kadłuba rozbitych statków. Tam chciałem ją osadzić. Czy przedstawia sobie pan takie marzenie, Filipie Brant? Oto co pan zniszczył!
— Skoro mówisz do mnie szczerze, Blake, bądź szczerym aż do końca i opowiedz mi resztę. Jak się ma jej ojciec? Gdzie są inni jego towarzysze?
Blake stłumił swój gardłowy śmiech, jak gdyby Filip obudził tymi słowami drzemiącą w nim myśl.
— Ojciec jest zdrów i cały. Czy nie wie pan, że ci prości Kogmollokowie mają ogromny szacunek dla teściów? Teść jest bogiem, wędrującym na dwóch nogach, uświęconym przedstawicielem rodziny. Kiedy Kogmollokowie zobaczyli, że pragnieniem moim jest pojąć za żonę tę młodą dziewczynę, nie dokuczali mu i nie szkodzili więcej. Oto dlaczego żyje dotąd w swojej chatce. Nie mogę tego samego powiedzieć o innych: wszyscy nie żyją. Ale niech się pan zastanowi, Filipie Brant, jakiego ambarasu narobi pan jej i sobie. Gdyby pan mnie zabił i Eskimosowie dostali pana w swoje ręce, cóżby się stało z dziewczyną? Jest u Eskimosów metys i jemu przypadłaby bez wątpienia. Eskimosi nie lubią kobiet białych i nie odmówiliby jej metysowi. Należałaby do niego.
Powiedziawszy to, trzasnął z bicza i krzyknąwszy na psy, popędził zaprzęg do szybszego biegu.
Filip nie wątpił, że w słowach Blakea wiele jest prawdy. Rzeź towarzyszy Cecylii i powód oszczędzenia jej ojca były prawdopodobne. Ale sama szczerość wyznań była niepokojąca. Czyżby Blake był tak pewny, że się wymknie?
W ciągu następnych godzin Blake nie otworzył ust. Uważał widocznie, że powiedział dosyć. Nie próbował wznawiać rozmowy i nie odpowiadał na pytania Filipa. Przeciwnie, popędzał psy z taką zajadłością, że mogły paść ze zmęczenia przed zapadnięciem nocy.
Filip wiedział, że w zawadiackiej głowie Blakea pali się zuchwała i oporna myśl. Szczególnie podejrzany był ów pośpiech, z jakim chciał dojechać do celu. Od chwili wyjazdu, w ciągu trzech godzin popołudnia, przebyli około trzydzieści pięć mil. Barren był ponury i bez żadnego życia.
Między trzecią a czwartą godziną pojawiły się jodły z prawej i lewej strony rzeki. Zwolna stawały się gęstsze i podobne do czarnych ścian prawdziwego lasu. Filip baczył na to, aby sanki jechały środkiem rzeki, której pusta i zamarznięta przestrzeń chroniła ich przed zasadzkami. Dwieście jardów oddzielało zwyczajnie jeden brzeg od drugiego, a przestrzeń ta bywała niekiedy podwójnie wielka. Obawiać się należało tylko strzału ze strzelby. Bez względu na to, czy kula dosięgłaby ich, Blake zginąłby na miejscu.
Kiedy jął ich osnuwać szary zmierzch nocy polarnej, Filip odczuł zmęczenie wskutek tej szalonej jazdy. Nogi uginały się pod nim. Na saniach siedziała skurczona i nieruchoma Cecylia i zdradzała znużenie fizyczne w fałdach swojej twarzy. Psy, które biegły bez ustanku przez całe popołudnie, były teraz wyczerpane. Tylko Blake był nieznużony.
Około godziny szóstej las świerkowy przerzedził się i zaczęła się płaska równina. Tu i ówdzie stały samotne drzewa, rozsiane nad brzegami rzeki. Przestrzeń, przebyta od rana, w ciągu dziewięciu godzin, nie wynosiła mniej, niż pięćdziesiąt mil. Filip kazał zatrzymać się.
Zatrzymali się w środku rzeki. Pierwsza rzecz, którą uczynił Filip, było ponowne skrępowanie prawej ręki i nóg bandyty. Potem oparł go o mały wzgórek zamarznięto śniegu, o kilka kroków od sanek. Blake zgodził się na to z udaną obojętnością.
Potem, gdy Cecylia rozprostowała nogi i zaczęła się przechadzać, aby rozgrzać krew w przemarzniętym ciele, oddalił się szybko w kierunku karłowatych jodeł, rosnących nad brzegiem rzeki i wrócił z wiązką zeschłych gałęzi. Sporządził z nich małe ognisko, możliwie ukryte i zasłonięte w części przez sanki.
W ciągu dziesięciu minut mięso było zgotowane. Filip zgasił natychmiast ogień, zdeptawszy go nogami. Rozdzielił jadło psom i przy pomocy skór niedźwiedzich urządził dla siebie i dla Cecylii miękkie i wygodne gniazdko, naprzeciw Blakea. Noc była już zupełna i tak nieprzejrzysta, że ciemna sylwetka więźnia ledwie się rysowała na białym śniegu.
Mając ciągle rewolwer koło siebie, Filip objął Cecylię swoimi ramionami. Oparła głowę o jego piersi i objęła go również czule. Zanurzył swoje usta w jej złotej grzywie, której warkocze opadły na jego ręce, nie spuszczając z oczu Blakea i słuchając pilnie głębokiego oddechu znużonych psów, jedynego dźwięku wśród ciemności.
Wkrótce jęły gwiazdy błyszczeć na niebie i napełniać jego sklepienie swoją światłością. Mroki rozprószyły się i biała ziemia zajaśniała wspaniałym mrozem nocy polarnej. Pod żywym i migotliwym światłem niebios Filip widział błyszczące jak welon złote włosy Cecylii, rozesłane na ramionach ich obojgu. Przed sobą widział w tym miłosnym upojeniu oczy Blakea, płonące jak dwa rozżarzone węgle. Z prawej i lewej strony wznosiły się wyraźnie dwa strome brzegi rzeki Pokładów Miedzi. Na dwieście jardów odróżnić można było zbliżającego się człowieka.
Upłynęło trochę czasu. Filip zauważył, że głowa Blakea pochyliła się na piersi, a oddech jego stawał się coraz głośniejszy. Myślał, że zasnął. Cecylia, przytulona do niego jak ptak, zasnęła wkrótce. On jeden czuwał. Psy, rozciągnąwszy się na brzuchach, leżały milczące i nieruchome.
Czuwał w ten sposób przez godzinę. Blake nie poruszał się już. Żadnych podejrzanych ruchów, żadnych znaków. Noc stawała się coraz bielsza. Filip trzymał w ręce rewolwer. Odbijał się w nim blask gwiazd, który bez wątpienia zauważyłby Blake, gdyby otworzył oczy.
Ale sen ogarnął z kolei Filipa i na próżno walczył z nim z rozpaczą w sercu. Podobnie jak w ową noc, gdy wpadł w ręce Brama Johnsona, pokonany znużeniem i żądzą wypoczynku. Czuł kilkakrotnie, że oczy jego zamykają się i tylko z ogromnym trudem zdołał je otworzyć.
Chciał, aby wspólny wypoczynek trwał najwyżej dwie lub trzy godziny. Upłynęły już dwie godziny, gdy po raz dwudziesty otworzył przemocą oczy. Spojrzał na Blakea. Blake nie ruszał się. Głowa jego zwisała ciągle na piersi.
Wtedy zwolna i niepokonanie znużenie ciała pokonało wolę Filipa. Zasnął. Ale nawet we śnie świadomość wołała, że nie powinien spać, niepokoiła go, aby się obudził, ostrzegała go przed niebezpieczeństwem.
Ów głos wewnętrzny dokonał w końcu swego. Powieki jego rozstąpiły się i pierwszym jego wrażeniem było silne zadowolenie, że pokonał sen. Potem oczy jego przeniosły się ku Blakeowi. Pagórek śnieżny stał ciągle. Gwiazdy błyszczały nieustannie i noc była niezmiernie zimna.
Ale Blake... Gdzie się podział Blake?
Serce Filipa drgnęło gwałtownie.
Blake zniknął!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Kazimierz Bukowski.