Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sanki pędziły teraz z największą szybkością po rzece Pokładów Miedzi, w nieskończoną pustynię Northlandu, w którą się zwolna pogrążały. Filip śledził coraz pilniej Blakea i po godzinie tego tajemniczego badania doszedł do przekonania, że bandyta, mimo czujnego wzroku, który czuł na sobie, zdradzał coraz otwarciej pewność siebie, rodzącą się w jego mózgu. Filip czuł, że zbyteczne jest wypytywać więźnia, ponieważ może on swobodnie mówić prawdę lub kłamać, być uległym lub zdradzić.
Kiedy tak biegli obok siebie, Blake jął się nagle śmiać.
— To komiczne, — rzekł z ironią w głosie, — pan, Filipie Brant, zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Omal mnie pan nie zamordował, a obecnie grozi mi pan nieustannie śmiercią. Czy to dlatego, że czuję do pana tak wielką sympatię i że jestem szczerze zasmucony na myśl o tym, że pan pędzi prosto w otchłań piekielną? Drzwi otworzą się przed panem bardzo szeroko.
— A wtedy ty pójdziesz ze mną?
Śmiech Blakea stał się ochrypły.
— Och, ja się nie liczę. Ale źle pan zrobił, że odrzucił pan zaofiarowane przeze mnie warunki umowy: młoda dziewczyna dla mnie, dla pana bezpieczeństwo i życie. Teraz gubi pan siebie, a wraz z sobą i mnie. Zdaje mi się, że pan sobie wyobraża, jakobym potrafił zmusić do poszanowania całe plemię Kogmolloków? Myli się pan. Mają oni innych przywódców, których słuchają. A my zapuściliśmy się bardzo daleko w ich kraj...
Westchnął głęboko i dodał:
— Odmawiając mi tej kobiety, zniszczył pan moje piękne marzenie!
— Jakie marzenie?
Blake krzyknął na psy. Potem ciągnął dalej: