Wyroki (Weyssenhoff, 1920)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Wyroki
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Wspominał Korecki owo lato już dalekie, gdy państwo Bujniccy zamieszkali w pałacu jego, przy pokojach bibliotecznych. Ze swego łoża niemocy dzisiejszej spoglądał przez okno w ogród i widział siebie samego w owych czasach, asystującego po tych samych alejach pięknej pani Ludwice. Zgrabny był jeszcze wówczas, nosił dobrze strój — co i o mężczyźnie da się powiedzieć — a nawet czuł się wtedy młodszym, niż kiedykolwiek, weselszym i pochopniejszym. do życia.
Po urodzeniu syna pani Bujnicka doszła do zenitu swej piękności, tracąc zbytnią, wiejską barwność twarzy i ramion, nabywając natomiast tej linii, radującej doskonale oczy, której słowami nie można narysować. Jedynie rzeźbiarz mógł ją całkowicie zrozumieć i objąć, ale i przyjaciel rzeźbiarza odczuwał, mniej świadomie, te harmonijne zadowolenia wzroku.
Przez oczywisty wyrok przyrody pani Ludwika przeznaczona była fizycznie do królowania w jakimś pałacu, do wieńczenia postacią swą jakiegoś życia, u rządzonego dla niej, jako tło i apoteoza. Marzyła o czemś podobnem w dworku rodziców swoich, niewinnie i niepraktycznie, poprostu dlatego, że przeglądając się w lustrze i w oczach mężczyzn, czuła się panującą. Ale, mając przytem serce czyste i nieprzystępne dla spekulacyi, marzyła tylko i czekała, a nuż coś podobnego jej się zdarzy. I zdarzyło się rzeczywiście na krótki przeciąg czasu — na półtora roku. Kochany jej Jan mieszkał de facto w pałacu, rósł jej w oczach na pierwszego w Polsce rzeźbiarza, dzielił z nią sympatyę ogółu i bliższych znajomych.
Trzeba przyznać, że i książę Korecki okazał w tych czasach Bujnickiemu wiele przyjaźni. Nie dał mu odczuć stanowiska podrzędnego pracownika do chlebodawcy; do stosunków wprowadził to naoliwienie form towarzyskich, które tak łatwo i naturalnie przychodzi osobom wysokiego urodzenia. Pozostał przyjacielem, swobodnym towarzyszem, niby wspólnikiem praw i wygód, wynikających z mieszkania w pałacu. To wspólnictwo posuwało się nawet za daleko, zdaniem rygorystów, gdy widziano panią Ludwikę, gospodarującą w ogrodzie pałacowym, i Bujnickich zbyt często na obiadach pomiędzy gośćmi księcia, niby bliskich krewnych. Ale Jan, któremu żona powtarzała ze szczerością pieszczonego dziecka wszystkie rozmowy z księciem i z innymi, nie przeciwdziałał. Rozmowy były ostatecznie przyzwoite, ograniczały się do estetycznego kultu piękności. Artystę bawił ten kult ogólny, zwłaszcza, że sam był pewny niezłomnego uczucia swej ukochanej.
Płynęły miesiące, nadeszły ogromne wypadki w tej salonowej sielance, jak urodzenie syna — płynęły znowu dni piękne i zdawało się, że trwać to będzie wiecznie. Jan nic prawie nie robił w bibliotece, gdyż Adam dodał mu pomocnika, na którego zwalono całą robotę w kurzu i atramencie. Jan zajmował się na nowo projektami gmachu, urządził sobie pracownię, w której szkicował i lepił według przypływu fantazyi, nie licząc się z czasem, z terminami, z praktycznym wynikiem.
Z takiego życia, nie ujętego w karby rachunku, rodziło się mnóstwo uciech, dużo. natchnień lotnych, lecz nie uwięzionych przez przymus pracy — sen jakiś, pozornie twórczy, lecz wzbierający zwolna gorączkowym niepokojem. Rosły zaliczki, dawane przez księcia na prace, dotychczas niewykonane. Choć książę o nie się nie dopominał, Jan coraz: trwożniej uprzytomniał sobie, że brnie w długi najgorsze, zahipotekowane na wydajności Muzy. Postanowił wreszcie uroczyście w ciągu nadchodzącej zimy wykonać wszystkie zamówienia i postawić jasno pytanie, czy gmach biblioteczny będzie budowany?
Ale właśnie w początku zimy zaszedł wypadek tak drobny, że nie zaważyłby nic w innych, pospolicie zardzewiałych stosunkach ludzkich, w polerowanych zaś i precyzyjnych stosunkach pałacowych tak stanowczy, że zburzył je ziarnkiem żwiru, zapadłem w maszyneryę.
Co się stało księciu Adamowi, czy w księciu Adamie? Organizmy niewyrobione samoistnie, będące raczej przedłużeniem wielu i różnej wartości tradycyi, funkcyonują długo, prawidłowo i spokojnie, aż zagra w nich jakiś atawizm dziki, niespodziewany, niekonsekwentny, budzący nieufność do wszelkich teoryi o wartości rasy.
Książę Adam obiadował w gabinecie klubowym z dwu birbantami europejskiej sławy: markizem d’Anjorrant i równie słynnym dowódcą złotej młodzieży, Antonim księciem Zasławskim, zwanym przez pół Europy »Toniem«. Książę Korecki zaprzyjaźniony był z obu znakomitościami, a nadto poczuwał się do pewnej z niemi równoległości. Chociaż z natury nie był wybitnym używaczem życia, nie chciał dać poznać po sobie, że ustępuje pod tym względem owym królom mody i zabawy. Nadto był u siebie niejako odpowiedzialny za swą dzielnicę, Warszawę; d’Anjarrant zaś i Zasławski przedstawiali osobami swemi tajemnice wyższych rozkoszy Paryża i Wiednia.
Był projekt, żeby po obiedzie pójść do teatru, ale Korecki wstydził się trochę warszawskiej opery i nie namawiał.
— Cóż tedy robić będziemy? — ziewnął d’Anjorrant — pokaż nam swoje kobiety.
— Nie posiadam haremu — odrzekł Korecki.
— Pokaż nam słynną Ludwikę! — zawołał Tonio — zdobądź się na szczyptę altruizmu. Zaproś ją nam, choćby tutaj.
Korecki namyślał się przez chwilę, z jakiego tonu wypada mu mówić o pani Bujnickiej.
— Tutaj nigdy nie była: to kobieta wiejska; a przytem męża jej niema chwilowo w Warszawie.
— Rozumiem — rzekł d’Anjorrant z komiczną powagą — to są twoje dni specyalnego skupienia; ale przecież mógłbyś ją nam pokazać? Uszanujemy ją religijnie.
— Zaproś ją do siebie na kolacyę — projektował Tonio — sprowadź jeszcze parę naszych pań, zawsze gotowych do poświęceń; można jedną nawet czcigodną... No, urządź-że coś ze swą piękną Ludwiką, Adziu!
Widząc, że Korecki uśmiecha się bezradnie, Zasławski zaczął drwić:
— Nie, on jej nam nie pokaże. On się trudni ogrodnictwem. Hoduje w swoim ogrodzie cudowną roślinkę — raz ją przypadkiem widziałem — niestety, jest to roślina dwupłciowa i nieodłączna od swego męskiego okazu.
Cependant, le comble du jardinage pour la femme c’est de planter son mari — dodał d’Anjorrant.
— Wyobraź sobie, że to kobieta uczciwa. Mamy jeszcze takie na naszej zapadłej prowincyi.
— Gdybyśmy takich nie miewali, mój drogi, nie byłoby żadnego smaku w posiadaniu — odrzekł markiz. — Ale co tu gadać? Adam nie może poprostu nas z nią zapoznać, bo ją mało zna.
— Jakto? jest żoną mego szkolnego kolegi i mieszka w moim domu.
C’est delicat... — spierał się d’Anjorrant na przekorę. — A ten kolega jakiego typu? wygodny?
— Gdzież tam! — zawołał Tonio — rzeźbiarz i człowiek z »towarzystwa«, zarozumiały z obu tych tytułów, podwójnie. Adam go się boi poprostu...
— Tak, tak, ogromnie — uśmiechnął się Adam niby swobodnie.
— Więc kogóż się boisz? Pani Ludwiki?... Zaproś ją właśnie dzisiaj, kiedy Bujnickiego niema w domu. Będzie dużo zabawniej... Ale ty się na to nie zdobędziesz, ty w gruncie jesteś altruistą dla Bujnickiego... masz pałac dla jego wygody.
W oparach wesołego poobiedzia trwała rozmowa z tego tonu i doszła do przekonania Koreckiego o tem, że wypada mu urządzić natychmiast kolacyę z panią Ludwiką dla znakomitych gości. Trudno było zaprosić listownie, trzeba było pójść do; pałacu i namówić panią Bujnicką. Książę Adam poszedł do niej.
Przyjęła go swobodnie, przywykła już bowiem do obcowania z nim na gruncie równości towarzyskiej i wzajemnego szacunku. Ale gdy się dowiedziała o projekcie kolacyi dzisiaj, kiedy Jan był poza Warszawą zajęty jakimś konkursem architektonicznym, zdziwiła się nieprzyjemnie. Odrazu Korecki wydał jej się innym, lekceważącym, może pijanym?... Odmówiła stanowczo:
— Nie mogę. Janek z pewnością gniewałby się.
— Zawsze Janek! — rzekł książę — trzeba być przecież osobą samoistną. Pani powinnaby dyktować swoją wolę Jankowi...
— Ani myślę. Przepraszam księcia... mówmy o czem innem... albo może ci panowie przyjezdni czekają na księcia?
— To jest, że mam skrócić swą wizytę? — Rozumiem — chcę jednak wytłumaczyć: zaproszę moją siostrę i parę innych pań. Jeżeli pani odmawia, muszę to uważać za dowód wyraźnej dla mnie niechęci.
— Nigdy jej dotychczas nie czułam.
— Dotychczas? — więc od dzisiaj?
— Nie chciałabym tego powiedzieć...
— Więc dobrze, odchodzę z kwitkiem, aby się nie narazić na niechęć pani, bo byłaby dla mnie ciężką karą. Wolę już żarty moich przyjaciół, że nie zdołałem wyprosić sobie u pani rzeczy tak prostej.
Mówił, że odchodzi, lecz siedział jeszcze przy pani Ludwice, blisko, ogarnięty jej drażniącą atmosferą. W atmosferze tej były gwiazdy oczu, kwiaty ust i ramion, cała roziskrzona i pachnąca wiosna.
— Więc, gdy odejdę i wystawię się na śmieszność wobec przyjaciół, pani będzie mi choć trochę... wdzięczna?
Pani Ludwika drgnęła lekko i odpowiedziała przez zapytanie:
— Jakto? pan mnie obiecał na dzisiaj swoim przyjaciołom?
— Bynajmniej: oni dopraszali się...
— Oni?! nie jestem przecie żadną znakomitością, ani nie należę do krewnych księcia... Cóż w tem śmiesznego, że bez męża zapraszać mnie nie można?
— Nic śmiesznego... tylko żadna kobieta w Warszawie nie odmówiłaby mi tej uprzejmości.
— Więc mi książę nastręcza sposobność być wyjątkową. Dziękuję.
Czasem los przekorny, pospolite licho, poniesie człowieka nie przywykłego do ważenia skutków swej fantazyi. Korecki, pod wpływem dwóch ukłóć miłości własnej, ze strony swych kompanów i od pani Ludwiki, zapragnął jedną przynajmniej z tych porażek sobie powetować.
— Pani Ludwiko! doprawdy tak nie można traktować oddanego przyjaciela... Musi pani mi dać dowód, że odmawia tylko dla urojonej przyzwoitości, ale nie mnie, który przecie, który... proszę mi dać serdecznie rączkę do pocałowania, Pani Ludwiniu...
Podała mu końce palców, powstając zarazem z krzesła. Chciał pocałować jej uciekające paluszki, rzucił się niebacznie za niemi w pogoń, wyrażając twarzą i ruchem propozycyę, która kobiecie równie pochlebia, gdy się zgadza, jak oburza ją, gdy nie chce.
Pani Ludwika odsunęła się skokiem posuwistym, niby tanecznym.
— Mości książę! nie chciałabym... płakać!
— Ależ pani! jabym przeciwnie... zrobił wszystko, abyś była szczęśliwa, aby...
— To proszę mię opuścić.

∗             ∗

Wtedy ostatni raz w życiu ujrzał Korecki panią Ludwikę i w tej postaci, pałająca pogardą, utkwiła mu w pamięci.
Gdy powrócił nazajutrz Jan Bujnicki, żona opowiedziała mu scenę z księciem prawdziwie, choć osłabiając znaczenie słów ostatnich. Dumnemu rzeźbiarzowi wystarczył aż nadto fakt lekceważącego zaproszenia. Poszedł odrazu za wielmożną w życiu jego fantazyą: żonę wywiózł do Płocka, gdzie miał starych, — przyzwoitych krewnych, sam zaś pozostał jeszcze miesiąc w Warszawie, w pałacu... przyjaciela. Był to najgorszy miesiąc w jego życiu.
Zwołał handlarzy, amatorów »okazyi«, wszystkie kruki, krążące zwykle nad rozpadaniem się zbyt wybujałych ku pięknu urządzeń ludzkich, pałaców na lodzie, a choćby mieszkań artystów, żyjących według miary dusz swych pańskich, ale ponad stan, określony dla nich przez najświętszą Giełdę. Tym krukom dał zabrać za marne pieniądze swoje gliny, bronzy nawet abozze, następnie celniejsze meble, obrazy i ozdoby mieszkania. Gdy osiągnął wreszcie sumę, równającą się zaliczkom Koreckiego, zwrócił mu je i wyjechał do Płocka.
Zadziwiło go nie mało, że Korecki okazał się w obrachunkach twardy, jak zawodowy lichwiarz: nie przyjął kilku rzeczy, dla niego wykonanych, pod pozorem, że nie odpowiadały zamówieniu; liczył sobie od pieniędzy odsetki wcale spore, nie nabył nic z mieszkania Jana, owszem — utrudniał wyraźnie i obniżał jego likwidacyę. Dawni przyjaciele obrachowali się nie osobiście, przez pośredników, ale instrukcye księcia wyraźnie były wrogie dla Bujnickiego.
Książę Korecki postanowił bowiem zemścić się na Bujnickim. Dość miał tych jego ciągłych powodzeń moralnych kosztem porównania z książęcą miernością; dość jego tonu wyższej pogody ducha. A ta jego pani, której okazał tyle uprzejmości! Zdawało mu się przez miesiąc, może dłużej, że ją znienawidził. Mścił się na obojgu za swoją własną duchową niedorosłość. I w walce przedsięwziętej wytoczył jedyną broń, której był pewny — złotą artyleryę swych milionów przeciwko rozkołatanej chałupie artysty. Chałupę zburzył łatwo.
Ale trzeba było jeszcze mieć za sobą opinię ludzką.
Opinia jest płynem o dziwnych własnościach: drobne jej poniki, zebrane z deszczu plotek i obmowy, płyną między brukiem, rynsztokami, i mają własność zdążania ku największym składem złota, przyciągane przez nie nawet wbrew ogólnym prawom ciążenia. Dopiero masy opinii, płynące rzekami z gór Prawdy do morza Historyi, niezależne od ludzi, ani od zbiorników złota, dają świadectwo prawom i sądom bożym. Stąd też rozróżniać należy dwa gatunki opinii: rynsztokową i rzeczną. Pierwsza jest udziałem ludzi ozłoconych, druga udziałem wszystkich, a zwłaszcza nieśmiertelnych.
Książę Korecki zapragnął mieć za sobą tymczasem opinię rynsztokową. Więc się rozprysły, nie bez udziału księcia, płotki i obmowy z różnych rur i wężów miejskich, spadając na głowę Bujnickiego. Wyzyskiwał rzekomo Adama Koreckiego, najprzód sam, potem przez żonę; okazał się niewdzięcznym i niedelikatnym; wreszcie mówiono już, że za nic brał pieniądze, bo nie miał za grosz: talentu, a jego dzieła udatne stworzone były przez jego ucznia, dziś nieżyjącego, i t. d.
Bujnickiemu dochodził do uszu zaledwie niewyraźny szmer tych wieści; stwierdzał tylko na twarzach i w ukłonach ludzi, dawniej z nim i z księciem, dzisiaj tylko z księciem zaprzyjaźnionych, działanie opinii rynsztokowej. Trochę się zżymał zrazu, potem wzruszył ramionami i poszedł w góry, do źródeł rzek.
Od tej chwili dopiero stał się prawdziwym artystą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.