Wyroki (Weyssenhoff, 1920)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Wyroki
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Drzwi pałacu księcia Koreckiego nie zamykały się od rana. Mnóstwo przychodniów cichych, układnych, z wysoko podniesionemi brwiami, dopytywało się nieustannie o zdrowie księcia. Jedni poprzestawali na rozmowie z celebrującym kamerdynerem, oddając mu bilety wizytowe; inni, wyższej rangi przyjacielskiej, przenikali aż do wstępnego saloniku, gdzie zawsze ktoś z książęcej rodziny wpogotowiu do udzielania powiadomień.
Przyszedł właśnie pan Włosek, jeden z najgorliwszych zbieraczy ważnych nowin krajowych, znawca wszelkich stosunków, powaga w sztuce oddawania każdemu, co się należy, miejscowy encyklopedysta. Wpuszczony do wstępnego saloniku, przystąpił do hrabiny Odrowążyny, siostry i spadkobierczyni chorego księcia, ucałował jej rękę z fachową przyjemnością i uprzedził jej zdanie, rodzące się dopiero z westchnienia:
— Już wiemy od doktora: gorączka spadła — książę przyjął bulion ze smakiem.
— Ale sił brak, kochany panie. Siły podtrzymujemy sztucznie; lada dzień można się spodziewać katastrofy.
— Nie, pani hrabino, ufajmy Opatrzności — twierdził Włosek, niby delegat od Tejże — doktor zapowiada stanowcze polepszenie na wieczór.
Pani Odrowążyna zadziwiła się prawie nieprzyjemnie; przywiędła jej twarz, ułożona do żałoby, zaznaczyła rozdrażnienie:
— Dlaczegóż doktor nam co innego mówi?
— Co innego?! — zawołał Włosek.
Dama powróciła do słodszej, tajemniczej powagi:
— Ach, bo już odwykliśmy od nadziei, każde słowo komentujemy pesymistycznie. Tych polepszeń było tyle, a po każdym biedny Adam zapada głębiej... Wie pan, że ja już dwanaście nocy nie spałam?
— Doskonale jednak pani hrabina wygląda.
— Ach, panie!...
Zjawił się hrabia Odrowąż, jegomość czerstwy, choć zbyt otyły, o powierzchowności, która nic wspólnego z troską mieć nie mogła. Osoba cała, piękna broda, poprawny surdut, jasna kamizelka — śmiały się do życia. Powracał z miasta, zapewne po dobrem śniadaniu.
— No, jakżeż tam? — zapytał, zwracając się kolejno do żony i do Włoska.
Nikt nie odpowiedział; zapytanie brzmiało jakoś wesoło i cynicznie; ton, który decyduje o piosence zdawał się dośpiewywać:
— Czy już dojrzewa?...
Znowu weszła do saloniku para osób, dalecy krewni, prawie przemocą, ale zarazem z pokornem ugrzecznieniem, jak petenci.
Pani Odrowążyna uprzedziła ich pytania:
— Pan Włosek wie najlepiej, powie wam... ja muszę do niego.
Włosek załatwił się sumarycznie z nowoprzybyłymi; śpieszył do domu, gdzie już od wczoraj przygotowywał na wszelki wypadek nekrolog. Książę był (jest jeszcze) niezłym człowiekiem, spadkodawcą kilku milionów. Nieżonaty i ostatni ze swej linii, unosi z sobą w zaświaty nazwisko, majątek zaś zostawia wielce obiecującym Odrowążom, którym także pilno pokwitnąć sobie na ojczystej ziemi. Adam Korecki odznaczał się tem właśnie, że był umierającym bogaczem. Trzeba, aby o tem dowiedziano się i zagranicą. Nekrolog pójdzie do dzienników miejscowych i zagranicznych, należy się od Włoska społeczeństwu, a od Odrowążów Koreckiemu. Zasług i wartości osobistych poszuka się w dziedzinie zalet obywatelskich wspaniałych. Nieboszczyk (żyjący jeszcze) dawał na świętopietrze, na dziennik partyjny, który upadł, na rozlazłe instytucye dobroczynne, na popieranie wynalazków jeszcze niewyzyskanych, ale zawsze dawał... Sam ten gest ma swoją cenę.
Tak reasumował Włosek zasługi odchodzącego od grubych pieniędzy niewielkiego człowieka, nekrolog zaś rozpoczynał od słów:
»Gdy klęski publiczne gromami biją w nasze dachy, śmierć nieubłagana coraz to skruszy jeden z filarów, dźwigających społeczeństwo...«

∗             ∗

Książę Korecki leżał przy oknie otwartem na zieleń świeżą i cichą, gdyż dzień był letni, pałac, choć w mieście, posiadał ogród, a ze strony przeciwnej bruk uliczny był grubo usłany słomą, dla przytłumienia hałasu.
Chory patrzył uparcie wielkiemi, blademi oczyma przez okno. Soczysty ubiór drzew puszył się wspaniale, parując słodkim zapachem, poruszał się drganiami od migracyi maleńkich mieszkańców zieleni, zdrowych i szczęśliwych. Ponik fontanny w pobliżu liczył czas kroplami, liczył i przepadał, i odnawiał się ciągle, jął owa »woda zbawienia«, która szemrze nieustannie na cmentarzach mahometańskich, przypominając życie umarłym.
Książę Adam nie wiedział naprawdę, podczas swej półwiekowej wędrówki na ziemi, na czem zasadza się cena życia, bo nic w niem samodzielnie nie zdobył. Wielki majątek dostał po ojcu, po nim też odziedziczył pozycyę, obowiązki, przyzwyczajenia, rysy twarzy i duszy — cały gotowy aparat do używania. Własnych pragnień miał tak mało, że nawet nie zdobył się na małżeństwo, n a legalne przedłużenie swej rasy. Lubił kobiety, póki go bawiły, tak samo, jak lubił kraj rodzinny — w maju, literaturę i historyę — przykrojoną do smaku człowieka, podróżującego pierwszą klasą, sztukę, stosowaną do zbytku i pokazu, dobre wychowanie — polegające n a ograniczeniu wszystkich wybujałości życia — katechizm dobrego milionera... Wszystko to lubił, kochał zaś naprawdę tylko siebie samego, ale i to nie bardzo, bo objekt nie był porywający. Nie czuł się wogóle nigdy wyraźnie szczęśliwym, bo pozbawiony był głównego pierwiastku szczęścia: rozkoszy pragnienia.
Teraz mu się zdawało, że czegoś zapragnął, pomimo, ze śmierć zagląda mu w oczy...
Dolegała mu nietyle choroba — lekka, niby wyrozumiała na wysokie stanowisko chorego, konsumpcya — ile trapiły go rachunki: złota i sumienia. Chciał odejść żałowany, pozostawić po sobie jakąś pamiątkę trwalszą, niż panegiryczny nekrolog Włoska i wdzięczność (?) prawnych spadkobierców. Sporządził już testament na ich korzyść, ze stosownymi zapisami na zakłady dobroczynne, z podarunkami dla kilku dalszych krewnych i dla służby. To wszystko było normalną funkcyą odchodzącego dobrego milionera. Ale, pod wpływem może śmiertelnej gorączki, zapragnął uczynić coś większego, coś wyraźnie dobrego.
Późno było — już może tylko kilka dni?...
Chory pracował pamięcią i wyobraźnią — i nie mógł wymyśleć innego rodzaju czynu, jak ofiarę pieniężną. Wykonać jakąś pożyteczną robotę, powołać do życia coś wiekopomnego — było już niepodobieństwem. — Dać jeszcze coś komuś — ale tak, aby sprawić szczęście i pożytek ludzki.
Przypomniał sobie wreszcie taki szereg wypadków.
W ogromnem kole przyjaciół miał niegdyś jednego, jaskrawo odbijającego od reszty. Był to Jan Bujnicki, z pochodzenia szlachcic, z powołania artysta, w wyniku wiecznie goły cygan. Bujnicki był wyspecyalizowany jako architekt i rzeźbiarz, wykonał nawet parę dzieł słusznie sławnych, tworzył jednak tak mało, że nie wystarczał na zaspokojenie swego dużego apetytu. Książę Korecki znał oddawna Bujnickiego, gdzieś jeszcze ze szkół, potem ze wspomnień młodej, zdrowej hulanki, potem z różnych wspólnych przeżyć, w których los obu rówieśników zbliżył. Dopóki Janek posiadał jeszcze jaki taki odziedziczony majątek i zależał tylko od siebie i swej młodo roziskrzonej gwiazdy, Adzio Korecki trzymał się z nim, jak z równym, pod wielu względami wyższym towarzyszem. Janek imponował mu swą kulturą umysłową, siłą swych pragnień, zdolnością ich wcielania w pomysły i dzieła. Elektryzował też znudzonego od urodzenia księcia tą stałą pogodą humoru, która wynika z lekkomyślności — może? — ale i ze zdrowia duszy. Bujnicki zaś lubił Koreckiego z a jego typ wyraziście zdegenerowany i za dobre naogół chęci.
Póki obaj byli bardzo młodzi, lubili się, rzec można, mechanicznie, z powodu ciągłego spotykania. Młodość jest lepka, zbliża osoby bez oględzin przez szkiełka ostrożności i wyrachowania. Im hardziej dojrzewali, każdy do swojej pełni, tem silniej zaznaczały się ich różnice, osłabiając zgodę między tymi ludźmi. Ponieważ nie przestali widywać się często i w tych samych kołach towarzyskich, wynikały stąd okazye konkurencyi. Korecki miał za sobą złoto, Bujnicki talent: Korecki — przewagę nazwiska i pozycyi, Bujnicki — magnetyczną siłę zapału. Jeden mógł zapłacić, ale drugi coś wykonać; jeden działał przez swą firmę, drugi przez mózg i serce. Obie te wartości mogłyby wykonać duże i pożyteczne dzieła, gdyby się skojarzyły w jakimś wspólnym, wyraźnym celu, gdyby także nie stawały na przeszkodzie wady obu przyjaciół.
Korecki miał pretensyę, że robi wszystko najlepiej, gdy raczył coś robić. Nie ulega wątpliwości, że znał się lepiej od Bujnickiego na formach dworskich, na subtelnościach genealogicznych, na różnych sportach — ale na tych polach Jan ani myślał współzawodniczyć z Adamem. Natomiast miał Jan w dziedzinie sztuki zdanie wyrobione, które chętnie i pociągająco wykładał. Gdy się to zdarzyło w obecności Adama, ten zaczynał ścigać się z Janem, wygłaszać poglądy estetyczne bardzo ogólne, ze stanowiska książęcego, oczywiście mniejszej wartości. I, choć mu nikt wyraźnie tego nie śmiał powiedzieć, sam książę czuł przez skórę, że, wystawiając się na porównanie z Bujnickim, wystrychnął się nieraz na dudka. Nie wszędzie być księciem w dziedzinie duchowej — to nieprzyjemne. Korecki chciał koniecznie być uniwersalny.
Przykrzejsze jeszcze kolizye wynikały ongi, gdy zdarzało się obu przyjaciołom, z powodu, że często chodzili jednemi drogami, dobijać się o względy tej samej kobiety. W tej sztuce każdy młody mężczyzna mniema się być mistrzem. Bujnicki nie był ani trochę dworakiem, więc z zasady nie ustępował nigdy; między kobietami zaś znalazło się — jakoś wbrew ustalonej opinii ekspertów — więcej takich, które przeniosły serdeczny zapał Bujnickiego nad zaszczytną i brzęczącą złotem łaskę księcia.
Takie drobiazgi ostatecznie roztapiały się w panującej apatyi Koreckiego, w pogodnej lekkomyślności Bujnickiego. Jednak długi szereg drobiazgów osadzał w umyśle księcia pewien namuł... nie można powiedzieć: niechęci — parsknąłby pogardliwym śmiechem, gdyby kto tak się wyraził — lecz spostrzeżeń, że Janek nie jest dość wygodny, nie dość dobrze wychowany...
Bujnicki zaś miał i rzeczywiste, grube wady. Nie dbał o pieniądze, wydawał kapitał, żył nie w stosunku do swych dochodów, lecz do pragnień, które przewyższały znacznie dochody. Miał wprawdzie duże projekty i połączone z nimi sperandy, szkoda jednak, że zbyt pośpiesznie zaczął je dyskontować.
Oddawna i z zapałem namawiał Koreckiego, aby wzniósł w części swego ogrodu miejskiego, przylegającej do ulicy, wspaniały gmach na bibliotekę, która miała być otwarta dla publiczności. W pałacu była moc ksiąg, zebranych przez kilka pokoleń, ale zbiory mieściły się w ciasnych salach, albo i w skrzyniach. Ułożyć to wszystko w pięknym, przejrzystym gmachu, ozdobionym przez kwiat artystów krajowych, dokupić mnóstwo jeszcze książek, ogłaszać drukiem cenne rękopisy stare i nowe, stworzyć instytucyę czynną i sławną. Przy budowie zaś, ozdobieniu i urządzeniu mógł Bujnicki zarobić duże sumy, gdyż i bibliografia nie była mu obca.
Księciu Adamowi podobał się odrazu ten projekt. Tym sposobem mógł sobie postawić pomnik rzeczywiście trwały i chlubny. Snom Bujnickiego trzeba było, jak zwykle, przyciąć nieco skrzydeł, bo projekt, wykonany w całości, pochłonąłby cały majątek księcia. Ale przyjaciele gadali o tem tyle i tak chętnie, że wreszcie Korecki zamówił plany u Bujnickiego.
Plany były wykonane i zapłacone przyzwoicie. Przyszło to w porę Bujnickiemu, który gonił podówczas resztkami kapitału, ale w istocie te pieniądze stały się początkiem jego ruiny. Wydał je szybko, licząc na dalsze, znaczniejsze jeszcze zyski przy budowie i wykonaniu rzeźb. Tymczasem Korecki ociągał się z zezwoleniem na rozpoczęcie robót. Jakkolwiek uproszczone i zmniejszone, plany wymagały kosztorysu półtora miliona, kapitał zaś wieczny na uposażenie dużej instytucyi drugie tyle wynosiłby. Bądź co bądź, takie plany wykonywa się dopiero przez testament, książę zaś miał wówczas dopiero lat trzydzieści kilka i nie wybierał się na tamten świat, jednak projektu nie porzucił, a żeby nie zniechęcić Bujnickiego, zamówił u niego cztery posągi do środkowej sali i dał na te rzeźby znaczną zaliczkę.
Jakoś te posągi nie udawały się, może dlatego, że artysta już nie wierzył w ziszczenie całości swego pomysłu. Zaliczka zaś topniała w ręku Bujnickiego i rozpłynęła się, zanim nawet pierwszy model gliniany wyszedł z pracowni.
Książę dowiedział się o tem i — ucieszył się. Od tej chwili Bujnicki stawał się zależnym od niego, dłużnikiem, i to nie łatwo wypłacalnym. Korecki podwoił uprzejmość względem przyjaciela, nie dopominał się o zamówione posągi i dostarczył mu nowego źródła dochodu. Zbiór książek, nawet tam, gdzie się dotychczas znajdował, wymagał dozoru i uporządkowania. Książę Adam zaproponował Janowi płatne miejsce bibliotekarza i mieszkanie w pałacu. Tym sposobem ustalał swoje zwierzchnictwo, a mniemał, że i wyższość nad przyjacielem, przywiązywał go nadto do projektu wielkiej biblioteki.
Trochę zimno w krzyżu uczyniło się Janowi, gdy wysłuchał propozycyi. Inaczej wcale wyobrażał sobie przyszłość — budował i dla siebie wielką, własną pracownię gdzieś — na wzgórzu, z widokiem na Wisłę... budował bez grosza w kieszeni, za złoto, pochodzące z wymarzonych honoraryów.
Ale przyjął, gdyż pensya i mieszkanie pozwalały mu urzeczywistnić inny, przemożnie kuszący zamiar. Zakochał się właśnie w tym roku w ślicznej pannie Ludwice.
Była to istota nie z bajki, lecz piękność, czekająca w ukryciu na przeznaczenie, córka zubożałych ziemian, wychowana z dygiem i fortepianem, wzorowo źle uzbrojona n a twardy los kobiety uczciwej bez pieniędzy. Jan Bujnicki poznał ją podczas wiosennej wycieczki na wieś, pokochał tym żywiołowym wybuchem uczucia, które artystom świat zasłania mgłą od krwi różową i cieniem skrzydeł ich własnych, w rozkosznym krzyku duszy tryskających od ramion. I tym wybuchem miłosnym, na szczęście, czy nieszczęście kobiet rzadko przez nie widzianym, oczarował pannę.
Rodzice zgodzili się łatwo, pragnęli bowiem tylko przyzwoitego umieszczenia dziecka. A zawsze pan Bujnicki, młodzieniec z dobrego gniazda, artysta wielkiego talentu, przyjaciel księcia Koreckiego ma przyszłość...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.