Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   97   —


II.

Wspominał Korecki owo lato już dalekie, gdy państwo Bujniccy zamieszkali w pałacu jego, przy pokojach bibliotecznych. Ze swego łoża niemocy dzisiejszej spoglądał przez okno w ogród i widział siebie samego w owych czasach, asystującego po tych samych alejach pięknej pani Ludwice. Zgrabny był jeszcze wówczas, nosił dobrze strój — co i o mężczyźnie da się powiedzieć — a nawet czuł się wtedy młodszym, niż kiedykolwiek, weselszym i pochopniejszym. do życia.
Po urodzeniu syna pani Bujnicka doszła do zenitu swej piękności, tracąc zbytnią, wiejską barwność twarzy i ramion, nabywając natomiast tej linii, radującej doskonale oczy, której słowami nie można narysować. Jedynie rzeźbiarz mógł ją całkowicie zrozumieć i objąć, ale i przyjaciel rzeźbiarza odczuwał, mniej świadomie, te harmonijne zadowolenia wzroku.
Przez oczywisty wyrok przyrody pani Ludwika przeznaczona była fizycznie do królowania w jakimś pałacu, do wieńczenia postacią swą jakiegoś życia, u rządzonego dla niej, jako tło i apoteoza. Marzyła o czemś podobnem w dworku rodziców swoich, niewinnie i niepraktycznie, poprostu dlatego, że przeglądając się w lustrze i w oczach mężczyzn, czuła się panującą. Ale, mając przytem serce czyste i nieprzystępne dla spekulacyi, marzyła tylko i czekała, a nuż coś podobnego jej się zdarzy. I zdarzyło się rzeczywiście na krótki przeciąg czasu — na półtora roku. Kochany jej Jan mieszkał