Wykolejeniec/Część I/Rozdział drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ DRUGI

Morze, zapewne wskutek zawartej w niem soli, nadaje szorstkość zewnętrznej powłoce swych sług, lecz zachowuje słodycz ich ducha. Dawne morze; morze z przed wielu lat, którego słudzy byli mu oddanymi niewolnikami; przechodzili z młodości do starości lub nagłego zgonu, nie potrzebując wcale otwierać księgi życia, ponieważ oglądali wieczność odbitą w żywiole, który obdarzał życiem i zadawał śmierć. Jak piękna, pozbawiona skrupułów kobieta, morze przeszłości był czarowne w uśmiechu, nieodparte w gniewie, kapryśne, powabne, nielogiczne, nieodpowiedzialne — przedmiot miłości, przedmiot lęku. Czarowało, dawało radość, koiło, wzbudzając nieograniczone zaufanie, a potem zabijało w nagłym, bezpodstawnym gniewie. Lecz okrucieństwo morza odkupiał urok jego niezbadanej tajemnicy, ogrom jego obietnic, czarodziejstwo łask możliwych do osiągnięcia. Silni ludzie o dziecięcych sercach służyli mu wiernie, radzi że żyją z jego łaski — że umierają z jego dopustu. Takie było morze, zanim francuska pomysłowość wprawiła w ruch mięsień suezki, stwarzając kanał posępny lecz pożyteczny.
A później wielki całun dymu tkany przez niezliczone parowce rozpostarł się nad niespokojnem zwierciadłem Nieskończoności. Dłoń inżyniera zdarła zasłonę okrywającą groźną piękność, aby chciwe szczury lądowe bez czci i wiary mogły zgarniać dywidendy. Tajemnica została unicestwiona. Jak wszystkie tajemnice, żyła tylko w sercach swoich czcicieli. Serca zmieniły się; i ludzie się zmienili. Dawni kochający i oddani słudzy wystąpili zbrojni w ogień, w żelazo, i poskromiwszy trwogę swych serc, stali się wyrachowaną zgrają zimnych i wymagających władców. Morze lat minionych było niezrównanie piękną kochanką o niezbadanej twarzy, o oczach okrutnych i obiecujących. Morze dzisiejsze jest spracowaną wyrobnicą, pokrytą zmarszczkami i oszpeconą przez zbałwanione szlaki brutalnych śrub; wyrobnicą obdartą z przykuwającego czaru wielkich przestrzeni, wyzutą ze swego piękna, swej tajemnicy i swych obietnic.
Tom Lingard był władcą, kochankiem, sługą morza. Morze zabrało go w młodości, ukształtowało jego ciało i duszę; dało mu srogi wygląd, donośny głos, nieulękłe oczy, bezsensownie naiwne serce. Obdarzyło go hojnie wiarą w siebie aż do absurdu, głębokiem pobłażaniem, miłością ogarniającą cały świat, pogardliwym hartem, rzetelną prostotą pobudek i uczciwością celów. Uczyniwszy go tem czem był — jak kobieta — służyło mu pokornie i pozwalało wygrzewać się bezpiecznie w słońcu swych straszliwie niepewnych łask. Tom Lingard wzbogacił się na morzu i przez morze. Kochał je gorącą miłością kochanka, lekceważył je z pewnością siebie doskonałego mistrza, bał się go mądrym lękiem odważnego człowieka i poufalił się z niem, jak rozpieszczony dzieciak z dobrodusznym, opiekuńczym olbrzymem z bajki. Żywił dlań wdzięczność w uczciwem sercu. Największą dumę Lingarda stanowiło głębokie przekonanie że morze dochowa mu wierności, a zarazem niezachwiane poczucie iż przejrzał do gruntu jego zdradliwość.
Mały bryg Błyskawica pomógł Lingardowi do zdobycia bogactwa. Wyruszyli na północ — obaj młodzi — z australijskiego portu, i po paru latach nie było białego człowieka na wyspach — od Palembangu do Ternate, od Ombawy do Palawanu — któryby nie znał kapitana Toma i jego szczęśliwego okrętu. Lubiono Lingarda za rozrzutną hojność, za nieugiętą uczciwość, z początku zaś lękano się go trochę z powodu jego gwałtowności. Ale wkrótce przejrzeli go wszyscy nawskroś i rozeszło się między ludźmi, że wściekłość kapitana Toma jest mniej niebezpieczna niż uśmiech niejednego człowieka.
Szczęście sprzyjało mu wiernie. Od pierwszej i pomyślnej walki z morskimi rozbójnikami — kiedy, jak opowiadano, wyratował z okolicy Carimaty jacht jakiegoś dostojnika z Anglji — zaczęła się wielka popularność Lingarda i rosła szybko z biegiem czasu. Odwiedzał stale różne zapadłe miejscowości tej części świata i szukał wciąż nowych rynków zbytu — nietyle dla zysku co dla przyjemności ich odkrywania — więc też wkrótce stał się znany wśród Malajów, a zuchwałe, zwycięskie utarczki z piratami sprawiły, że jego imię zaczęło siać postrach. Biali, z którymi miał handlowe stosunki i którzy naturalnie czyhali na jego słabe strony, odkrywali z łatwością, iż dość było nazwać Lingarda jego malajskim tytułem aby mu wielce pochlebić. To też niekiedy — aby coś od niego uzyskać, a czasem poprostu z bezinteresownej dobroduszności — pomijano ceremonjalny zwrot „kapitanie Lingard“, nazywając go nawpół żartobliwie Radżą Lautem — Królem Morza.
Dźwigał dzielnie to imię na szerokich barach. A dźwigał je już od wielu lat, gdy wyrostek nazwiskiem Willems biegał boso po pokładzie statku Kosmopoliet IV na redzie Samarangu. Chłopiec przyglądał się naiwnie obcemu wybrzeżu, przeklinając bluźnierczemi wargami najbliższe swe otoczenie; dziecinny jego mózg zaprzątała bohaterska myśl o ucieczce. Z rufówki Błyskawicy Lingard widział wczesnym rankiem holenderski statek, który ruszył ociężale z miejsca, kierując się do portów wschodnich. Tego samego dnia późnym wieczorem Lingard stał na bulwarze przed udaniem się na pokład swego brygu. Noc była jasna, gwiaździsta, niewielki budynek komory celnej już był zamknięty, a gdy powozik, który przywiózł Lingarda, znikł w długiej alei pokrytych kurzem drzew, wracając do miasta, wydało się Lingardowi iż jest sam na bulwarze. Obudził śpiącą załogę swej łódki i czekał aż będzie gotowa do odjazdu, gdy nagle poczuł że ktoś go ciągnie za rękaw i usłyszał cienki głos mówiący bardzo wyraźnie:
— Angielski kapitanie.
Lingard odwrócił się szybko, a wówczas coś co wyglądało na bardzo chudego chłopca, odskoczyło w tył z szybkością godną uznania.
— Kto jesteś? Skądeś się tu wziął? — zapytał Lingard, drgnąwszy ze zdumienia.
Stojąc w bezpiecznej odległości, chłopiec wskazał towarowiec przycumowany u bulwaru.
— Ukrywałeś się tam, co? — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz? Mówże, do licha. Chyba nie przyszedłeś tu z figlów, żeby mię na śmierć przestraszyć — co?
Chłopiec usiłował odpowiedzieć łamaną angielszczyzną, ale Lingard przerwał mu zaraz:
— Rozumiem — wykrzyknął — uciekłeś z wielkiego żaglowca, który odpłynął dziś rano. Dlaczego nie pójdziesz tu do swoich rodaków?
— Statek odejść bardzo blisko — Sourabaya. Odesłać mnie z powrotem na statek — wyjaśnił chłopiec.
— To byłoby dla ciebie najlepsze — potwierdził Lingard z przekonaniem.
— Nie — odparł chłopiec — ja tu chcieć zostać; nie chcieć do domu. Tu zarobić pieniądze; w domu nic dobrego.
— To wprost niesłychane — rzekł do siebie zdziwiony Lingard. — Więc chodzi ci o pieniądze? No, no! I nie bałeś się uciec, ty chudy szkrabie, ty!
Chłopiec oznajmił że boi się tylko jednego: aby go nie odesłano na statek. Lingard patrzył na niego w zamyśleniu i milczał.
— Chodźno bliżej — rzekł w końcu. Wziął chłopca pod brodę, odchylił mu twarz i spojrzał w nią bystro. — Ile masz lat?
— Siedemnaście.
— Nie wyglądasz na tyle. Głodnyś?
— Trochę.
— Chcesz pojechać ze mną na tamtym brygu?
Chłopiec ruszył bez słowa ku łódce i wlazł do dziobu.
— Zna swoje miejsce — mruknął Lingard pod nosem, wstępując ciężko do łodzi; siadł na tylnej ławeczce i ujął linki do steru. — W drogę!
Malaje z załogi pochylili się jednocześnie w tył i łódź odskoczyła od brzegu, kierując się ku światłu kotwicznemu na Błyskawicy.
Tak się zaczęła karjera Willemsa.
Lingard dowiedział się w ciągu pół godziny o pospolitej historji chłopca. Ojciec jego pracował jako agent u jakiegoś handlarza okrętami w Rotterdamie; matka nie żyła. Willems był zdolny ale leniwy. Miał dużo drobnego rodzeństwa a w domu ciężkie warunki; dzieciarnię odziewano i żywiono dostatecznie, lecz pozatem chowała się samopas, a niepocieszony wdowiec dreptał cały dzień po błotnistych bulwarach w obszarpanem palcie i lichych trzewikach, wieczorem zaś, mimo znużenia, oprowadzał nawpół pijanych cudzoziemskich szyprów po miejscach tanich rozkoszy; wracał do domu późno, przesycony paleniem i piciem, gdyż musiał dotrzymywać towarzystwa owym ludziom, którzy spodziewali się grzeczności tego rodzaju ze względu na stosunki handlowe z firmą. Dobroduszny kapitan statku Kosmopoliet IV, chcąc się przysłużyć cierpliwemu i uczynnemu urzędnikowi, zaproponował że weźmie na statek jego syna; mały Willems ucieszył się niezmiernie, ale tem większe spotkało go rozczarowanie, gdy morze, zdaleka tak czarowne, przy bliższej znajomości okazało się surowe i wymagające. Beznadziejny rozdźwięk wynikł przy tem zetknięciu się Willemsa z duchem morza, i w końcu chłopiec uciekł pod wpływem nagłego impulsu. Miał instynktowną pogardę dla tej uczciwej, prostej pracy, nie dającej w rezultacie nic, coby go pociągało.
Lingard przeniknął to wkrótce. Zaproponował że go odeśle do kraju na statku angielskim, ale chłopiec prosił gorąco aby pozwolono mu zostać. Miał piękny charakter pisma, w krótkim czasie opanował doskonale angielski, dawał sobie świetnie radę z rachunkami i Lingard zatrudnił go w tym zakresie. Z wiekiem handlowe instynkty chłopca rozwinęły się zadziwiająco; Lingard zostawiał go często na którejś z wysp, powierzając mu handel, a sam robił wycieczki do różnych zapadłych miejscowości. Gdy Willems zapragnął wstąpić na służbę do Hudiga, Lingard na to zezwolił. Trochę mu było przykro że go Willems opuszcza, bo w pewien sposób przywiązał się do swego protegowanego. Ale był zeń dumny i przemówił za nim lojalnie. Z początku mawiał o Willemsie: „To sprytny chłopak — ale żaden materjał na marynarza“. Potem, gdy Willems zaczął mu pomagać w handlu, Lingard określał go jako „tego zdolnego młodzieńca“. Jeszcze później, kiedy Willems stał się zaufanym agentem Hudiga, używanym do niejednej delikatnej sprawy, prostoduszny marynarz wskazywał palcem jego plecy, szepcząc z podziwem do każdego kto mu się nawinął:
— To mądra sztuka; piekielnie mądra sztuka. Niechno pan na niego popatrzy! Zaufany człowiek starego Hudiga. Znalazłem go w rynsztoku, że tak powiem, niby zagłodzonego kociaka. Wyglądał jak szkielet. Słowo daję! A teraz zna się lepiej ode mnie na handlu wyspiarskim. To fakt. Mówię zupełnie serjo. Lepiej ode mnie! — powtarzał z powagą, a w jego uczciwych oczach malowała się niewinna duma.
Z bezpiecznej wyżyny handlowych sukcesów Willems popierał protekcjonalnie Lingarda. Miał do swego dobroczyńcy sympatję, lekceważył jednak surową prostotę cechującą postępowanie starego żeglarza. Ale były w charakterze Lingarda pewne rysy, dla których Willems czuł niejaki szacunek. Gadatliwy szyper umiał milczeć o pewnych sprawach bardzo dla Willemsa interesujących. Pozatem Lingard był bogaty, i już ta okoliczność sama w sobie wystarczyła aby wzbudzić niechętny podziw Willemsa. Podczas swych poufnych pogawędek z Hudigiem Willems mawiał zwykle o dobrodusznym Angliku: „ten głupi stary szczęściarz“; jawna irytacja dźwięczała w jego słowach. Na to Hudig mruczał coś potwierdzająco, i patrzyli sobie w oczy bez ruchu, zaprzątnięci jakąś nie wypowiedzianą myślą.
— Nie może pan wywąchać, skąd on bierze wszystek ten kauczuk, co? — pytał w końcu Hudig, poczem odwracał się i schylał nad papierami leżącymi na biurku.
— Nie, panie szefie. Jeszcze nie. Ale staram się o to — odpowiadał niezmiennie Willems, jakby usprawiedliwiając się z żalem.
— Stara się pan! Ciągle się pan stara! Zęby pan na tem połamie. I pewno ma się pan za mądrego — grzmiał Hudig, nie podnosząc oczu. — A ja handluję z nim już od dwudziestu — od trzydziestu lat. Stary lis. Starałem się także. Phy!
Wyciągał krótką, grubą nogę, wpatrując się w gołą stopę i pantofel z trawy wiszący na palcach.
— Nie mógłby pan go spoić? — dodawał po chwili chrapliwego sapania.
— Nie, panie szefie, doprawdy że nie mogę — zapewniał Willems z powagą.
— No więc daj pan temu pokój. Ja go znam. Daj pan pokój — radził szef; pochyliwszy się znów nad biurkiem, patrzył zbliska w papier nabiegłemi krwią oczyma i kreślił pracowicie grubemi palcami smukłe, niepewne litery, załatwiając swą korespondencję, Willems zaś czekał karnie, czy szef nie raczy czegoś jeszcze powiedzieć i wreszcie pytał tonem głębokiego uszanowania:
— Czy pan ma jakie polecenie?
— Hm, tak. Pójdzie pan do Bun–Hina i dopilnuje pan aby obliczyli i zapakowali dolary z tej wypłaty, a potem odstawi je pan na pokład parowca odchodzącego do Ternate. Powinien tu być dziś popołudniu.
— Dobrze, panie szefie.
— I — niech pan posłucha. Gdyby się łódź spóźniła, zostawi pan skrzynię aż do jutra w składzie u Bun–Hina. Trzeba ją zapieczętować. Osiem pieczęci, jak zwykle. Nie zabierze pan skrzyni ze składu, póki parowiec nie przyjdzie.
— Tak, panie szefie.
— I niech pan nie zapomni o tych skrzyniach z opjum. To na dziś wieczór. Weźmie pan moich wioślarzy. Przewiezie pan skrzynie z Karoliny na bark arabski — ciągnął szef swym zachrypłym basem. — A żeby mi pan znów nie wyjechał z bujdą o skrzyni co spadła za burtę, jak ostatnim razem — dodał z nagłą wściekłością, spoglądając w górę na zaufanego urzędnika.
— Nie, proszę pana. Będę się pilnował.
— To już wszystko. Jak pan wyjdzie, powie pan temu durniowi, że jeśli nie będzie lepiej poruszał punką, połamię mu wszystkie kości — kończył Hudig, ocierając fioletową twarz czerwoną jedwabną chustką prawie tej wielkości co kapa.
Willems wychodził bez szmeru, zamykając za sobą ostrożnie małe zielone drzwi prowadzące do składu. Hudig przysłuchiwał się z piórem w ręku jak Willems wymyśla chłopcu od punki gwałtownie, ordynarnie, przejęty bezgraniczną troską o wygodę szefa — i zabierał się z powrotem do załatwiania korespondencji wśród szelestu papierów, które trzepotały się w powiewie idącym od punki rozbujanej szeroko nad jego głową.
Willems kiwał poufale głową panu Vinckowi, siedzącemu przy biurku blisko małych drzwi od gabinetu Hudiga i z miną wyniosłą kroczył dalej przez skład. Na dystyngowanej twarzy pana Vincka malowała się niezmierna antypatja wyzierająca z każdej zmarszczki; oczy jego śledziły białą postać sunącą szybko w półmroku wśród stosów pak i skrzyń z towarami, póki Willems nie wyszedł przez wielkie sklepione drzwi w blask ulicy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.