Wyga/Przedsmak mięsa/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

Kit dreptał teraz szlakiem wraz z swymi traganami indyjskimi. Zdając sobie sprawę z tego, że marsz będzie długi, prosto na szczyt Chilcootu, nie wziął więcej jak osiemdziesiąt funtów. Indjanie uginali się pod brzemieniem, szli prędzej, niż on przywykł. Kit jednak nie przeląkł się tego, pewny już, iż Indjanom dorówna.
Uszedłszy ćwierć mili, chciał odpocząć. Ale Indjanie szli wciąż dalej! Wobec tego szedł z nimi, aby nie stracić swego miejsca w szeregu. Po pół mili był przekonany, że nie ujdzie już ani kroku, lecz zaciąwszy zęby, nie opuszczał szeregu i ku wielkiemu swemu zdziwieniu pod koniec mili spostrzegł, że wciąż jeszcze żyje. A potem, w jakiś niewytłumaczony sposób przyszło coś, co się nazywa drugim oddechem i następna mila była już znacznie łatwiejszą. W jakiś niewytłumaczony sposób druga mila znowu była znacznie łatwiejsza od pierwszej. Trzecia mila o mało go nie zabiła, ale choć napół przytomny z bólu i zmęczenia, ani przystanął. I właśnie, właśnie kiedy czuł, że padnie niezawodnie, przyszedł spoczynek.
Indjanie zamiast zwyczajem białych tragarzy siedzieć w szelkach, porozpinali rzemienie na barkach i na głowie i odpoczywali, leżąc wygodnie, paląc i rozmawiając. Minęło dobre pół godziny, zanim ruszyli w dalszą drogę. Ku wielkiemu zdziwieniu Kit czuł się zupełnie wypoczętym i od tej chwili nowe jego motto brzmiało: „długi wysiłek i długi odpoczynek”.
Wirch Chilcoot zupełnie usprawiedliwiał straszną opinję, jaką o nim szerzono, i istotnie dawał mnóstwo sposobności do czołgania się na czworakach. Ale gdy Kit stanął na grzbiecie działu wód w gęstej zawiei śnieżnej, Indjanie byli wraz z nim, a Kit z ukrywaną dumą powtarzał sobie w duchu, iż przecie nadążył im, nie jęknąwszy ani razu i nie pozostawszy ani razu wtyle. Jego nową ambicją stało się dorównać wytrwałością Indjanom.
Kiedy zapłaciwszy Indjan, odprawił ich, zapadły ciemności, zerwała się burza z zadymką i Kit pozostał sam, na grzbiecie górskim, na wysokości tysiąca stóp ponad strefą lasów. Mokry do pasa, zgłodniały i wyczerpany, dałby był całoroczny dochód za odrobinę ognia i filiżankę kawy. Zamiast tego pochłonął około tuzina zimnych podpłomyków i wśliznął się pod fałdy napół rozbitego namiotu. Zasypiając, przypomniał sobie wuja Bellew i uśmiechnął się z występną radością na myśl o tem, jak to on teraz w najbliższych dniach spędzać będzie swoje męskie wakacje, windując na górę czterysta funtów. Co do niego, to choć miał ich dwa tysiące, nie troszczył się o nie; trzeba je było tylko spuścić nadół.
Rano, zesztywniały z zimna i zmęczenia, wygrzebał się z pod płócien, zjadł parę funtów surowej wędzonki, ścisnął w szelkach jakie sto funtów i ruszył skalistą dróżką. O paręset sążni niżej ścieżka wiodła przez mały lodowiec, a potem nadół, ku jezioru Krateru. Widać było ludzi, podążających przez lodowiec. Kit przez cały dzień znosił swe worki i paki na górny kraniec lodowca, a wkońcu widząc, że „tury” są bardzo krótkie, wziął na plecy sto pięćdziesiąt funtów. Jego zdumienie, że może poważyć się na coś podobnego, nie miało końca. Od przechodzącego Indjanina kupił za dwa dolary trzy twarde jak kamień suchary marynarskie, które, wraz z wielką ilością surowej wędzonki, wystarczyły mu na kilka razy. Niemyty i zziębnięty, w mokrem od potu ubraniu, drugą noc przespał w górach, zawinąwszy się w płótna namiotu.
Wczesnym rankiem rozesłał na lodzie płachtę płótna brezentowego, władował na nią trzy czwarte tonny i zaczął ściągać nadół ten cały ładunek. W pewnem miejscu, gdzie lodowiec był bardziej stromy, ładunek zsunął się szybciej, poderwał mu nogi, zarzucił na siebie i poleciał wraz z nim nadół.
Ze stu wychodźców, uginających się pod brzemieniem ciężarów, stanęło, patrząc, co z tego wyniknie. Kit z całej siły wrzeszczał, ostrzegając ludzi, którzy też przystawali i schodzili mu z drogi. Na dole, na drugim krańcu lodowca, pokazał się mały namiot, który zdawał się lecieć ku Kitowi, z taką szybkością rósł mu w oczach. Kit wyminął ubitą ścieżkę, którą tragarze skręcali na lewo, i leciał polem świeżo spadłego śniegu, tak, że aż się za nim zakurzyło. Ale śnieg zahamował trochę pęd. Kit ujrzał, jak w pewnej chwili góra worków, na której jechał, runęła na namiot, zerwała boczne sznury, uderzyła w przednie płótna i wjechała do środka namiotu, wioząc go na górze worków. Namiot zatoczył się jak pijany, a Kit, owiany chmurą zimnego pyłu, znalazł się naraz twarzą w twarz ze zdumioną młodą damą, zawiniętą w koc, a która w Dyea nazwała go „chechaquo”.
— Widziała pani, jak się za mną zakurzyło? — spytał wesoło.
Rzuciła na niego pełne nagany spojrzenie.
— I co tu opowiadać o czarodziejskich kobiercach latających! — zachwycał się.
— Możeby pan usunął wreszcie ten worek z mojej nogi? — rzekła zimno.
Spojrzał i dźwignął się czemprędzej.
— To nie był worek. To był mój łokieć. Bardzo przepraszam.
Informacja ta nie zmieszała panny, a jej chłód był wprost wyzywający.
— Całe szczęście, że mi pan nie przewrócił piecyka — zauważyła.
Idąc za jej spojrzeniem, spostrzegł przenośny piecyk żelazny, a na nim imbryk z kawą, koło której krzątała się młoda Indjanka. Wciągnął w nozdrza woń kawy i znowu zwrócił wzrok na pannę.
— Jestem „chechaquo” — zaznaczył.
Niezadowolony wyraz jej mówił mu, że uważa go tu za zbytecznego. Ale Kit był bezczelny.
— Wyrzuciłem już swoje żelazo śmiercionośne! — dodał.
Dopiero wówczas poznała go i oczy jej błysnęły.
— Nigdybym nie przypuszczała, że pan zajdzie tak daleko! — oświadczyła.
Ale on znowu chciwie wciągnął w nozdrza powietrze.
— Jak Boga kocham — kawa!
I zwróciwszy się ku niej, rzekł wprost:
— Dam sobie odciąć mały palec — proszę, niech pani tnie choćby zaraz! Zrobię, co pani zechce. Zostanę pani niewolnikiem na rok i dzień, czy na jak długo pani będzie chciała, jeśli mi pani da filiżankę kawy.
Przy kawie przedstawił się jej i dowiedział się, z kim ma do czynienia. Nazywała się Joy Gastel i należała do rodziny kolonistów, osiadłych tu oddawna. Urodziła się na etapie poczty handlowej nad Great Slave i jeszcze jako małe dziecko wędrowała wraz z ojcem przez Góry skaliste nad Yukon. Udawała się tam i teraz — jak mówiła — wraz z ojcem, którego jednak interesy zatrzymały po drodze w Seattle.
Wyjechawszy stamtąd na pokładzie osławionego „Chantera”, rozbił się i teraz musiał wracać do Puget — Sound parowcem, który przybył na pomoc.
Wobec tego, że dama siedziała wciąż zawinięta w koce, Kit nie rozpoczynał dłuższej rozmowy, lecz wymówiwszy się z nadludzkiem bohaterstwem od drugiej filiżanki kawy, wycofał siebie i swe trzy ćwierci tonny bagażu z namiotu. Prócz tego wyniósł z namiotu kilka spostrzeżeń, a mianowicie: ona ma pociągające imię i pociągające oczy. Nie może mieć więcej jak dwadzieścia, dwadzieścia jeden lub dwadzieścia dwa lata. Jej ojciec musi być Francuzem. Ona ma własną wolę i szalony temperament. Wychowanie odebrała z pewnością nie na kresach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.