Wyga/Gonitwa o numer pierwszy/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Dzień był jasny i zimny, ale na twarzy nieba zbierały się chmury a noc zapadła ciepła, brzemienna śniegiem. Termometr wskazywał piętnaście poniżej zera, a piętnaście stopni poniżej zera w zimowej temperaturze Klondike uważa się za bardzo ciepłą temperaturę.
Na kilka minut przed dwunastą Kurzawa, pozostawiwszy Krótkiego z psami w odległości pięciuset sążni w głębi jaru, przyłączył się do tych, którzy mieli wziąć udział w wyścigu o Numer Trzeci. Czterdziestu pięciu stało ich tu, czekając na znak rozpoczęcia gonitwy o tysiąc tysięcy dolarów, jakie Burns Johnson pozostawił w zmarzniętym żwirze. Każdy z nich zbrojny był w sześć żerdek i ciężki drewniany młot, a wszyscy ubrani byli w parki podobne do kobiecych koszul z grubej włóczki.
Zakutany w niedźwiedzie porucznik Pollock patrzył na zegarek przy świetle ogniska. Brakowało minuty do północy.
— Baczność! — zawołał, podnosząc wgórę rewolwer i śledząc wzrokiem bieg skazówki pokazującej sekundy.
Czterdzieści pięć kapturów spadło wtył na parki. Z czterdziestu pięciu par rąk zsunęły się rękawice i czterdzieści pięć par kierpców wparło się mocno w ubity śnieg. Równocześnie wbito w śnieg czterdzieści pięć żerdek i tyleż młotów wzniosło się w powietrze.
Padł strzał i natychmiast opadły młoty. Cyrusa Johnsona prawo do miljona wygasło. Aby zapobiec zamieszaniu rozporządzono, że naprzód ma się wbić dolną żerdkę centralną, a potem południową wschodnią i tak dokoła na wszystkich czterech stronach działu, włączając w to po drodze górną żerdkę centralną.
Kurzawa wbił swą żerdkę i biegł dalej z pierwszym tuzinem współzawodników. Na rogach działu płonęły ogniska, a przy każdem stał policjant, trzymając w ręku listę, z której wykreślał nazwiska tych, co go mijali. Każdy z współzawodników musiał mu w biegu podać nazwisko i pokazać twarz. Nie można było kazać wbijać żerdki zastępcy a samemu tymczasem gonić do jaru i ruszać w drogę na psach. W pierwszym rogu działu, koło żerdki Kurzawy, wbił swoją von Schroeder. Młoty ich stuknęły równocześnie. Kiedy wbijali żerdki, przybiegli za nimi inni i wpadli na siebie z taką gwałtownością, że zaczęli się szturchać i popychać. Przebiwszy się przez tłum i krzyknąwszy swe nazwisko policjantowi, Kurzawa ujrzał, jak baron, starłszy się z jednym z nadbiegających, runął w śnieg. Ale Kurzawa nie czekał na niego. Przed nim wciąż jeszcze znajdowali się drudzy. Był pewny, że w świetle ogniska zamajaczyła przed nim barczysta wysoka postać Wielkiego Olafa. I istotnie w południowo zachodnim rogu działu Kurzawa wbił swą żerdkę tuż obok żerdki Wielkiego Olafa.
Ten wstępny bieg z przeszkodami nie był bynajmniej łatwy. Obwód działu był długi niemal na milę a biegł przeważnie nierówną, przysypaną śniegiem kamienistą płaszczyzną. Ludzie biegnący koło Kurzawy potykali się i przewracali, a on sam biegł chwilami na czworakach. W pewnej chwili Wielki Olaf, który biegł tuż przed nim, runął na ziemię tak, że mało go z nóg nie zwalił.
Górną żerdkę centralną wbijało się na samym skraju brzegu, poczem trzeba było biec nadół wzdłuż brzegu, przez zamarzniętą rzekę i znowu wgórę, brzegiem rzeki. Tu, kiedy Kurzawa piął się na brzeg, ktoś złapał go za nogę w kostce i ściągnął nadół. W migotliwem świetle odległego ogniska nie można było dostrzec, kto pozwolił sobie na taki „trick”. Ale Arizona Bill, którego to samo spotkało, zerwał się i wsadził swój kułak w twarz napastnika z taką siłą, że aż chlupnęło. Kurzawa, starając się stanąć na nogach, widział to i słyszał, zanim jednak mógł znowu poskoczyć ku brzegowi, czyjaś pięść zwaliła go napółogłuszonego w śnieg. Zerwał się, złapał tego człowieka i już chciał go huknąć w szczękę, gdy wtem przypomniał sobie przestrogę Krótkiego i pohamował się. W następnej chwili czyjeś padające ciało poderwało mu nogi tak, że znowu się przewrócił.
Był to przedsmak tego, co będzie, kiedy ścigający się dopadną sań. Ludzie sypali się ku drugiemu brzegowi i stosy ich piętrzyły się w krze. Całemi gromadami darli się na brzeg, z którego kupami ściągały ich ręce zawistnych współzawodników. Ciosy mnożyły się, z piersi tych, którzy nie stracili jeszcze tchu, wyrywały się przekleństwa, a Kurzawa, któremu naraz ni stąd ni zowąd stanęła w oczach wizja twarzy Joy Gastell, prosił Boga, aby w ruch nie poszły młoty. Przewrócony, deptany, szukając poomacku w śniegu pogubionych żerdek, wyczołgał się wreszcie z tej gmatwaniny i poskoczył ku brzegowi trochę dalej. Na tę samą myśl wpadli i inni i, na jego szczęście, już wielu współzawodników spieszyło ku północno-zachodniemu rogowi działu.
Schodząc wdół ku czwartemu rogowi w samym środku drogi, rozciągnął się jak długi i zgubił swą ostatnią żerdkę. Pięć minut upłynęło na szukaniu jej poomacku w ciemnościach, zanim ją znalazł a przez cały ten czas mijali go ludzie zdyszani od szybkiego biegu. Biegnąc od ostatniego rogu działu ku rzece, zaczął przeganiać ludzi, których ten milowy bieg pozbawił sił. W samym jarze rozpętało się piekło. Zwaliło się tam na stos kilkanaście przewróconych sań, a około stu gryzących się psów poplątało się z sobą. Ludzie przebijali się przez ten chaos, odrywając od siebie powikłane w uprzęży psy lub też spędzając je z drogi uderzeniami pałek. Kurzawa, widząc to wszystko w płynnem świetle, zauważył, że możnaby to porównać tylko z groteskami Doré’go. Zsunąwszy się z brzegu przed zapchanem wejściem do jaru, stanął na szlaku wyjeżdżonym przez sanki i skoczył żywiej naprzód. Tu na ubitych przystankach wzdłuż szlaku czekali z saniami ludzie na współzawodników, znajdujących się jeszcze wtyle. Za nim dało się słyszeć skomlenie i bieg psów, tak że Kurzawa ledwo miał czas usunąć się i skoczyć w głęboki śnieg. Przemknęły koło niego sanki, na których dostrzegł człowieka klęczącego i wrzeszczącego jak szalony. Zaledwo go wyminął, kiedy nagle sanie zatrzymały się ze zgiełkiem walki. Podniecone psy niedaleko czekającego zaprzęgu, wściekłe na mijające je zwierzęta, wyrwały się i rzuciły na nie.
Kurzawa wyminął psy i poszedł dalej. Widział już zieloną latarnię von Schroedera i tuż przy niej czerwone światło w miejscu, gdzie miał się znajdować jego zaprząg. Dwóch ludzi pilnowało psów Schroedera, odgrodziwszy je krótkiemi pałkami od szlaku.
— Kurzawa! chodźże już raz, Kurzawa, chodźże już raz — usłyszał niecierpliwe wołanie Krótkiego.
— Już idę — huknął Kurzawa, dysząc ciężko.
W czerwonym blasku latarni zauważył, że śnieg w tem miejscu był zryty i zdeptany, a z szybkiego oddechu swego wspólnika wywnioskował, że tu stoczono bitwę. Potoczył się ku saniom, a jak tylko padł na nie, Krótki strzelił z bicza, krzyknąwszy z całych sił:
— Marsz! djabły, marsz! —
Psy szarpnęły szleje i sanie nagle skoczyły naprzód. Były to duże zwierzęta — składający się z psów zatoki Hudsona zaprząg, za który Hanson wziął nagrodę — Kurzawa zaś wybrał je na pierwszą część drogi, obejmującą dziesięć ciężkich mil z Mono przez płaszczyznę u ujścia rzeki i dziesięć pierwszych mil Yukonu.
— Ilu jest przede mną? — zapytał.
— Stul pysk i oszczędzaj oddech — odpowiedział Krótki. — Hej, ścierwa, naprzód, naprzód!
Biegł za sankami, trzymając się krótkiego sznura. Kurzawa nie widział go; nie widział nawet sań, na których leżał wyciągnięty jak długi. Ogniska dawno zostały za nimi, a teraz rwali przez wał ciemności z całym impetem, z jakim psy mogły się weń wbić. Ciemności te były tak gęste, iż zdawało się, że są lepkie.
Zataczając niewidzialną krzywiznę, Kurzawa uczuł, że wymija swego współzawodnika, i zprzodu doleciało go warczenie zwierząt i klątwy ludzi. Miejsce to zasłynęło później pod nazwą Marmelady Barnes‘a i Slocum‘a. Zaprzęgi tych dwóch ludzi były pierwsze, które wpadły na siebie, a na nie wjechało z całym pędem siedem bojowych psów Kurzawy. Nic dziwnego, że te ledwo napół oswojone wilki uległy podnieceniu, które tej nocy doprowadzało w Mono Creek do szału każdego bojowego psa. Psów Klondyke, do których kierowania nie używa się lejc, nie można zatrzymać inaczej jak tylko głosem, tak że tu nie było sposobu na poskromienie zapału bojowego, który nagle rozgorzał wśród ciasnych ścian wąwozu. A przez cały ten czas ztyłu wpadały w wir tej walki sanie jedne za drugiemi. Tych, którzy swe zaprzęgi zdołali niemal już z boju wyciągnąć, zasypywały nowe lawiny psów — a każde bydlę było dobrze wykarmione, wypoczęte i zdolne do boju.
— Tu trzeba prać, bić i walić naprzebój — ryknął Krótki do ucha swemu spólnikowi. — Ale ty uważaj na kostki u rąk. Syp naprzód a pyskobicie zostaw mnie.
Tego co się działo przez następne pół godziny Kurzawa nie mógł sobie nigdy dokładnie przypomnieć. Wkońcu wyrwał się z tej gęstwy wyczerpany, z łkaniem starając się odzyskać oddech, ze szczęką obolałą od potężnego uderzenia, z barkami, które przenikał ból od uderzenia pałką, z ciepłym strumieniem krwi, ściekającym mu po nodze wskutek ugryzienia jednego z psów i z obu rękawami parki poszarpanemi w strzępy. Podczas gdy walka wciąż jeszcze wrzała za nimi, jakby we śnie pomagał Krótkiemu poprawić uprząż na psach. Jednemu psu, który już zdychał, trzeba było poprzecinać uprząż; podartą uprząż powiązali w ciemnościach w jakiś niewytłumaczony sposób.
— A teraz kładź się i nabierz znowu oddechu — skomenderował Krótki.
Psy z niepohamowaną siłą leciały naprzód w ciemną noc wdół Mono Creek przed długą równię u ujścia ku Yukonowi. Tu u samego ujścia do głównego szlaku, wiodącego rzeką, ktoś rozpalił ognisko i tu Krótki pożegnał się z Kurzawą. A kiedy tak sanki mknęły za lecącemi naprzód psami, Kurzawa ujrzał znów w świetle tego ogniska jeden z niezapomnianych obrazów Północnego Kraju. Był to widok Krótkiego, który, chwiejąc się na nogach, bezsilnie osuwał się w śnieg, głośnemi okrzykami dodając odwagi swemu wspólnikowi, z jednem okiem podsinionem i zamkniętem, z zakrwawionemi i rozbitemi kostkami u rąk i z jednem ramieniem poszarpanem i podartem, z którego wciąż strumieniem tryskała krew.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.