Wycieczka na Wysoką

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Leopold Świerz
Tytuł Wycieczka na Wysoką
Podtytuł (2555 m.) w Tatrach
Pochodzenie „Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego“, Tom II, 1877
Wydawca Towarzystwo Tatrzańskie
Data wyd. 1877
Druk Władysław L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYCIECZKA NA WYSOKĄ
(2555 m.) w Tatrach.
Przez
LEOPOLDA ŚWIÉRZA.



Kto po trudach codziennego życia chce chociaż na chwilę wypocząć aby pokrzepiwszy siły z tém większą energia powrócić do twardych obowiązków swego zawodu, niechaj spieszy w góry. Tam u źródła wiecznie młodéj przyrody śród nieustannego szumu wód i poświstu wiatrów zachwycony majestatem niebotycznych skał dozna tak silnych wrażeń, iż zupełnie zapomni o trapiących go troskach, a wzmocniony na duchu nabierze hartu do dalszéj pracy. Ktokolwiek raz zakosztował tego błogiego uczucia, ten znowu po niejakim czasie z tęsknoty za górami porzuca jednostajne życie, opuszczając zapylone ulice miejskie.
Niepodobna opisać, jaki urok wywierają Tatry osobliwie na tych, którzy je częściéj zwiedzają. Kiedy nadchodzi pora zbliżającéj się podróży, dziwna jakaś niecierpliwość pierś przepełnia; dnie się dłużą, nie można się doczekać chwili wyjazdu, zdaje się, że nigdy nie nastąpi. Jakież dopiéro wzruszenie, gdy się ujrzy zdaleka gór szczyty; rozmowa pomiędzy jadącymi toczy się wciąż około jednego przedmiotu, około gór; robią się plany, układają wycieczki, zamierza się wdzierać na szczyty dotąd nie zwiedzane, zapomina o doświadczonych trudach i niebezpieczeństwach, a w pamięci tkwi tylko urok doznanych wrażeń. Z odległości już bywalec w Tatrach rozpoznaje pojedyńcze szczyty i wskazuje je nieświadomym towarzyszom, opowiadając im rozmaite przygody z przebytych wypraw. Po przybyciu na miejsce, urok ten wzrasta jeszcze; cudne powietrze górskie, szmer znanych strumieni, szum lasów, widok chat, w których przebywało się chwile wytchnienia, spotykanie co chwila znajomych górali, witających serdeczném słowem przybywającego, wszystko to mięsza się, tłoczy, przepełnia umysł i błogiém wrażeniem uprzyjemnia chwilę powitania gór ukochanych.
Po umieszczeniu się i urządzeniu obozowém najpierwszy dzień pogodny jest dniem wycieczki. Zrazu robią się one bez planu; dąży się w znajome doliny, jakby dla odwiedzenia starych przyjaciół, dla zobaczenia, w jakim znajdują się stanie i czy zaszły od przeszłego roku jakowe zmiany. Czasami ściśnie się serce na widok regla ogołoconego zimą z lasu; czasem dostrzeże się braku pięknego świerka, pod którym spoczywało się przeszłym razem; tu nowa chata przybyła, tam brakło gospodarza, którego podczas niebytności naszéj pokryła ziemia. Jedne tylko iglice granitowe sterczą jak dawniéj i jak dawniéj wabią ku sobie obietnicą cudnych widoków, a nawet pewnym urokiem niebezpieczeństwa.
Ale po kilku dniach otrząsa się człowiek z tych pierwszych wrażeń i ochłonąwszy z gorączki górskiéj, zaczyna z planem układać tegoroczne wycieczki, zmawia towarzyszów niecofających się przed trudami drapania się po śliskich skałach, czepiania po ścianach zawieszonych nad bezdennemi przepaściami i zaledwie gdzieniegdzie opatrzonych szczelinami do postawienia nogi; wybiera się znanych i doświadczonych przewodników i puszcza w góry. Im wycieczka niebezpieczniejsza, tém bardziéj nęci, zwłaszcza téż, jeżeli ma się zwiedzić szczyt, na którym oprócz kozicy lub orła nikt dotąd nie był.
Jednę z takich wycieczek przedsięwzięło w tym celu liczniejsze grono turystów do samego jądra Tatr, chcąc się wydrapać na Wysoką, raz tylko przedtém dotkniętą stopą polską.
Wyruszono z Zakopanego 9 sierpnia 1876 r. o godzinie 7 rano, i to dwoma oddziałami. Jedna część wędrowców chcąc zaoszczędzić nóg do dalszego a przykrego pochodu przyjechała wozem aż do schroniska Pola, druga złożona z ks. Stolarczyka, ks. Sutora, L. Świérza i P. idąc pieszo przez Jaszczurówkę (745), Polanę Waksmundzką (1020), podnóżem Wołoszyna dotarła o godzinie 1 do wymienionego schroniska jako punktu zbornego dla obu oddziałów.
W czasie naszego pochodu przedstawił się widok lasu zniszczonego przez owad zwany kornikiem; smętnego wrażenia nie zatarła i orkiestra góralska złożona z Macieja Sieczki, Sabały i Józefa Fronka, z których pierwszy przygrywał na flecie, drudzy na skrzypcach i klarnecie.
Odpoczynek i posiłek w schronisku trwał 50 minut. Poczém wybraliśmy się w dalszy pochód, postępując już odtąd w jednym nierozdzielnym zastępie. Przeszedłszy w bliskości schroniska na prawy brzeg Białki, puściliśmy się w kierunku południowym wzdłuż téj rzeczki, powstającéj ze zlewu strumienia płynącego z Morskiego Oka, tudzież Białéj Wody zasilanéj od zachodu potokami biorącemi początek już to w Żabiém (między Młynarzem a Rysami), już to w Czeskiém, od wschodu zaś w Podupłaskach a daléj na południe w Stawie Zielonym.
O godzinie 425 dotarliśmy do szałasu u stóp Młynarza. Tutaj zawodząc oczyma po turniach nasycaliśmy się widokiem piętrzących się skał, z których jedna nazwana dawniéj przez ks. Pleszowskiego „Wiewiórką“, zupełnie podobna do tego zwierzątka osobliwie wtenczas, gdy wędrowiec kilkadziesiąt kroków na północ od szałasu odejdzie. Pobliski jednak wodospad, którego szum dolatywał naszych uszu, wabiąc nas ku sobie, nie pozwalał na dłuższy pobyt w tém miejscu. Wkrótce téż przeszedłszy rzeczkę pod Młynarzem zaczęliśmy się w górę piąć ku Czeskiemu Stawu.
Przewodnik Sieczka, świadomy dobrze téj miejscowości, zaprowadził pokryjomu ks. Sutora drogą przykrą aż do samego podnóża wodospadu (1664 m.), który wypływając z Stawu Czeskiego toczy się jakiś czas po kamieniach, a potém nie znalazłszy podstawy rzuca się nagle powietrzem na skały, rozpryskując się na wszystkie strony. Większa część turystów dostawszy się lepszą ścieżką do Stawu Czeskiego (545) narzekała na przewodnika, że jéj nie wskazał drogi przykrzejszéj wprawdzie, ale wynagradzającéj za to poniesione trudy nastręczeniem widoku jedynego w Tatrach. Resztę dnia tego spędzono na rozglądaniu się w kotlinie Czeskiego Stawu, która sama może być celem wycieczki, i na obmyślaniu noclegu pod gołém niebem. Znajdująca się bowiem jama powyżéj stawu, dogodna dla kilku, nie mogła pomieścić tak licznéj rzeszy jak nasza. A że każdy z turystów miał przynajmniéj jednego przewodnika (niektórzy mieli ich 4—5), wiec przewodnicy ci przygotowali w kilku miejscach tuż obok zapalonego ogniska posłanie utworzone przeważnie z mchu i trawy z pobliża naznoszonéj. Mając w ten sposób zabezpieczone legowisko pomyśleliśmy dopiéro potém o pokrzepieniu sił, ku czemu przedewszystkiém przyczynia się herbata, która z pewnością nigdzie tak nie smakuje jak w Tatrach.
Przyjemna gawędka śród znajomych zakończyła ten dzień. Noc dosyć ciepła (o godz. 9éj +9C) minęła szczęśliwie, bo bez deszczu.
Nazajutrz rano niebo zachmurzone nie bardzo zachęcało do dalszéj podróży. O godzinie 5 zaczął dészcz kropić. Mimo to o kwandrans na szóstą ks. Stolarczyk i ks. Sutor rozpoczęli dalszy pochód pod przewodnictwem Sieczki.
Za tym przykładem poszli inni. Po 30 min. dostaliśmy się do Stawu Zmarzłego, zawalonego miejscami śniegiem. Odtąd droga do góry, częścią po zawalonych łomach granitu, częścią po zaspach śniegu, stawała się coraz gorszą. Głazy usuwające się często z pod nóg groziły co chwila niebezpieczeństwem, osobliwie że w pierwszéj części téj wycieczki nie zachowano głównego przepisu, jakiego się turyści podróżujący w liczném gronie trzymać winni, aby spinając się na stromą górę lub schodząc z niéj, iść w zbitym szeregu krok w krok za przewodnikiem, bo w takim wypadku usuwający się głaz może być łatwo w drodze powstrzymany.
Tymczasem w naszéj podróży inaczéj się stało. Część pierwsza turystów znacznie odbiegła drugiéj, zapewne dlatego, aby śród niepewnéj pogody wachających się turystów, za sobą pociągnąć. To téż z tego powodu o mało że niektórzy nie przypłacili téj wycieczki życiem. Na znacznéj bowiem pochyłości góry, sięgającéj aż do przełęczy Wagi, potrącony przez górala wielki kawał głazu granitowego toczył się niepohamowany w największym pędzie żlebem, po którym się posuwał zwolna drugi oddział turystów daleko liczniejszy niż pierwszy. Turyści pierwszego oddziału widząc całą grozę położenia struchleli na ten widok, podczas gdy drugi oddział na dole żadnego nawet niebezpieczeństwa nie przeczuwał. Szczęściem jednak granit toczący się zawadził w drodze o skałę olbrzymią i roztrzaskał się na drobne kawałki. Teraz dopiéro usłyszawszy ten łoskot zaczęliśmy wołać na turystów, którzy nas wyprzedzili, aby się nie ważyli bez nas daléj postępować, lecz oni i bez naszego krzyku zaprzestali dalszego pochodu.
Gdyśmy się po niejakim czasie z nimi złączyli, opowiedzieli nam, uradowani, żeśmy żadnego nie ponieśli szwanku, jakie nam zagrażało niebezpieczeństwo. Odtąd już w dalszéj wycieczce na miejscach niebezpiecznych nie rozrywaliśmy łańcucha. O godzinie 9 stanęliśmy na przełęczy Wagi, gdzieśmy dosyć zmęczeni do 1030 odpoczywali.
Jeden z turystów Z., nieprzyzwyczajony jeszcze do takich dróg, wrócił z tego miejsca z naszéj porady w towarzystwie górala do najbliższéj stacyi drogi żelaznéj na Węgrzech; inni pobiegli ku Rysom, a górale przyniosłszy z sobą z dołu suchéj kosodrzewiny zgotowali herbaty, używając miasto wody śniegu obficie tam leżącego.
Z Wagi w kierunku południowo-zachodnim odbywała się dalsza droga po zwaliskach ogromnych głazów, o które trudno było nieraz zaczepić i tylko ręka lub topór góralski musiał iść w nasze usługi; po ławicach trzeba było zwolna i ostrożnie posuwać się naprzód, tak że ledwie o godz. 11 stanęliśmy na jedném ramieniu Wysokiéj.
Tu znowu uszczuplił się nasz zastęp o jednego turystę p. P., który doznając zawrotu głowy zwątpił o sobie i ani na krok naprzód nie posunął się, a nawet i pięciu górali nie odważyło się iść daléj. My i tym przykładem niezrażeni postanowiliśmy nie cofnąć się przed trudami, jakie nas jeszcze czekały. Ponieważ z tego ramienia nie można się dostać na szczyt, przeto zeszliśmy nieco na dół w kierunku południowym, a potém znowu żlebem zasypanym płatami śniegu zaczęliśmy się piąć do góry, kędy sterczy wielka ściana pochylona nad straszną przepaścią. Przejście téj ławicy uważam za najniebezpieczniejsze miejsce w téj wycieczce. Tu już i zwinny góral nie mógł nam przyjść z pomocą, bo sam musiał myśleć o sobie. Każdy przeto z nas posuwał się zwolna, czołgał się na czworakach, z największą ostrożnością po ścianie litéj prawie gładkiéj; najmniejsze zwichnięcie równowagi lub stracenie przytomności mogło sprowadzić śmierć. Przeszedłszy nareszcie tę ławicę, uradowani pokonaném niebezpieczeństwem przyznaliśmy, iż dobrze uczynili nasi towarzysze, którzy jakby w przewidywaniu tak niebezpiecznych przejść zawczasu pomyśleli o odwrocie. Prawie już południe dobiegało, gdyśmy ostatni kraniec téj ławicy minęli. Odtąd do samego szczytu droga po samych łomach granitowych wprawdzie przykra, ale już niezagrażająca runięciem w przepaść. Śmieléj téż postępując z kamienia na kamień dotarliśmy nareszcie o godz. 1 samego północnego szczytu Wysokiéj, wyższego niż południowy, który tak licznéj gromady jeszcze nigdy nie dźwigał na sobie. Sam szczyt zaledwie jednę osobę pomieścić może. Usadowiliśmy się przeto niżéj, nietylko dla braku miejsca na samym wierzchu, ale i dla zabezpieczenia się od zimnego wiatru (ciepłota +4⋅8 C).
Śród obiadu na tym szczycie zbliża się niespodziewanie przewodnik Wojciech Ślimak do ks. A. Wawrzyńca Sutora, którego imieniny na ten dzień przypadły i przemówiwszy w imieniu górali, rzewnemi słowy wznosi toast na cześć solenizanta. Dziwne zaiste wrażenie wywarł na wszystkich toast, wzniesiony w chmurach na szczycie prawie niedostępnego wierchu, gdzieś jakby poza światem w krainie wieczności.
Następnie szukaliśmy śladu ludzkiego pobytu na téj górze. Owocem tych poszukiwań była chorągiewka, czyli raczéj kawał niebieskiego płótna, zatkana 3 września 1874 r. przez M. Déchyego, a wichrem zrzucona do rozpadliny poniżéj szczytu. Chorągiewkę tę przymocowaliśmy na samym szczycie śród granitu. Daléj znaleźliśmy bilety Dra Adama Asnyka i Mieczysława i Jana Pawlikowskich, którzy pod przewodnictwem Macieja Sieczki zwiedzili ten szczyt 27 lipca 1876 r., obrawszy nań drogę z Zakopanego przez Żelazne Wrota, a powracając przez kotlinę Czeskiego Stawu. Innych śladów nie napotkaliśmy.
Przed odwrotem rzuciliśmy na pożegnanie jeszcze raz okiem na otaczające turnie i doliny zawalone kamieniami, które pod mglistém podówczas niebem smutny przedstawiały krajobraz.
Mimo niepogody okazał nam swą sędziwą głowę najwyższy szczyt tatrzański Gierlach (2662⋅6 m.). Widokiem dalszych szczytów, zasłonionych podówczas chmurami, nie mogliśmy się nacieszyć. Pod tym względem poprzednicy wycieczki na Wysoką dwa tygodnie pierwéj odbytéj, szczęśliwsi, jak nam opowiadano, byli w téj mierze. Pogoda bowiem przecudna dopisywała im przez cały czas wyprawy, a stanąwszy na szczycie około godz. 11éj, rozróżnić mogli szczegóły rozpostartego u ich stóp krajobrazu z największą dokładnością. Leciuchna mgła ułożyła się była wtedy do poziomu w niższych warstwach powietrza, przesłaniając niby przeźroczystą gazą, ale nie zakrywając wcale widoku, po niéj zaś jak po kryształowéj szybie płynęło tylko kilka białych chmurek na krańcach widnokręgu, podobnych do okrętów z rozwiniętemi żaglami, śrebrzącemi się od słońca.
O godz. 1 m. 45 rozpoczęliśmy odwrót, poprzedzony wypisaniem imion na biletach i przechowaniem takowych pod granitem, jako dowodu naszego pobytu na tym szczycie. Oto są imiona turystów, którzy dnia 10 sierpnia 1876 o godz. 1éj obiadowali na szczycie Wysokiéj, obchodząc przytém imieniny jednego z towarzyszów: ks. Józef Stolarczyk, Dr. Tytus Chałubiński, ks. A. W. Sutor, Leopold Świérz, Ludwik Chałubiński, bracia Dębowscy; daléj górale Maciéj Sieczka, Szymon Tatar, Wojciech Roj, Wojciech Ślimak, Wojciech Samek, Jan Krzeptowski, Jan Stopka, Jacek Król (Rebel), Józef Fronek, Wojtek Bukowski, Wojtek Gładczan, Wojtek Bednarz i Józef Roj (12-letni).
Do samego podnóża Wysokiéj wracaliśmy tą samą drogą, po tych samych ławach i wąwozach zasypanych śniegiem, ucieszeni, żeśmy pokonawszy wszelkie trudy dopięli celu. Na jednym wyłomie skalistym zastaliśmy jeszcze P., który wprawdzie nie dosięgnął samego szczytu, ale odtąd już wiernie nam towarzyszył aż do Zakopanego. Począwszy od przerzeczonego wyłomu zmieniliśmy drogę z powrotem, idąc w kierunku Stawu Siarnickiego[1] (godz. 4 m. 30) po samych granitach. Na tém pustkowiu kamienistém mile dotykał naszych uszu świst niewytępionych jeszcze ręką madziarska świstaków, które nieszkodliwe i nikomu nic niewinne są prawdziwą pociechą człowieka w jego wędrówkach wśród bezludnéj skalistéj krainy. Odpoczynek przy stawie był bardzo krótki, bośmy chcieli koniecznie jeszcze za dnia dostać się do podnóża Tupy (Tępéj, 2183 m.), aby tam przy strumyku i ogniskach zapalonych obóz na noc założyć.
Bez wypoczynku przeto zdążaliśmy na dół nasamprzód po kamieniach, a potém po bujnéj hali, na któréj zobaczyliśmy młodą kozicę kulawą. Górale puścili się za nią w pogoń, chcąc ją schwycić. Lecz zwinna koziczka i na trzech nogach wymknęła się prześladowcom i pobiegła w pobliskie turnie. Do podnóża Tupy dostaliśmy się o godz. 7 m. 40, a zatém już o zmierzchu: mimo to rozeznać było można pobliski Staw Popradowy (1550 m.), którego ramy i otoczenie całkiem inne niż Morskiego Oka, opasanego z trzech stron skałami. Podobnie jak w kotlinie Czeskiego Stawu pozakładaliśmy legowiska w kilku miejscach śród kosodrzewiny, a zapalone stosy powalonych od wichrów drzew, przyświecały nam i ogrzewały przez całą noc dosyć zimną (ciepłota 11 sierpnia, o godz. 5 rano +4⋅6 C.).
Nazajutrz dnia 11 o godz. 6 m. 30 wybraliśmy się do dalszego pochodu rozległą doliną Mięguszowiecką w kierunku Żelaznych Wrot.
Zimno i wicher mocno nam dokuczał śród drogi, zanim się dostaliśmy do przełęczy przed Żelaznemi Wrotami (915). Ztąd puściwszy się nadół kotliną zasypaną śniegiem zaczęliśmy po niejakim czasie piąć się do góry aż do samych Żelaznych Wrot (1010). Odpoczynek u Wrót trwał do 1040. Mieliśmy więc dosyć czasu na rozglądanie się po piętrzących się olbrzymich skałach nazwanych Żelaznemi Wrotami od barwy granitu, z którego wszystkie tamtejsze turnie utworzone, podobnego do żelaza, osobliwie wtenczas, gdy niebo zamglone. Podróż od Żelaznych Wrót w kierunku północnym odbywała się nasamprzód wąwozem utworzonym przez skały prostopadłe wznoszące się po prawéj (od wschodu) a z drugiéj przez zaspy śnieżne, które miejscami nawet i ten niewygodny wąwóz zawaliły tak, że dopiéro górale toporami musieli wyrębywać zwane przez nich „stopaje“ i tym sposobem torować nam drogę.
Najmniejsze pochylenie ciała na lewą stronę groziło niebezpieczeństwem stoczenia się po śniegu w straszną przepaść.
Dlatego téż wszyscy pochyleni zachowując największą ostrożność i przytomność ducha, trzymając się rękami skały nad nami zwieszonéj posuwaliśmy się zwolna żlebiskiem śnieżném, aż nareszcie wydostaliśmy się na otwartą płaszczyznę zasłaną śniegiem (125).
Na tém płaskowzgórzu śnieżném pokrzepieni czarną kawą, rozweselani góralską muzyką i miłą gawędką zapomnieliśmy o trudach przebytych: widok Młynarza, doliny Białéj Wody, Czeskiego Stawu i zbliżający się kres wędrówki, wszystko to dodawało nam otuchy i nie czuliśmy jakoś zmęczenia. Powszechna zapanowała wesołość na obliczach, żałowaliśmy tylko, że pan Szubert nie wydrapał się tutaj z aparatami fotograficznemi i nie zdjął tego widoku, gdyśmy przytuleni do skały w tak licznéj gromadzie koło śniegu popod Żelazne Wrota schodzili.
Po trzech kwandransach odpoczynku zaczęliśmy się spuszczać na dół przeszedłszy nasamprzód zaspy śnieżne w kierunku północnym ku Stawu Zielonemu (g. 345). Tutaj śród jednogodzinnego odpoczynku przypomniał sobie jeden z górali, że zostawił poniżéj Żelaznych Wrot fajkę. Stratę poniesioną wynagrodził ks. Sutor góralowi, który jednak żałując okowanéj fajeczki, pobiegł czémprędzéj na miejsce zguby i po 45 m. zjawił się pośród nas ucieszony jéj znalezieniem. Darowanych pieniędzy oczywiście nie oddał.
Droga od stawu położonego w obrębie kosodrzewiny doliną Białéj Wody aż do szałasu pod Młynarzem trwała 5 kwandransów (615). Ztąd znaną już drogą dostaliśmy się o godz. 8 do upragnionego schroniska Pola, trzechdniowym pochodem dosyć umęczeni, tak że chociaż kilku dobrych znajomych wracających z wycieczki do Morskiego Oka, powitawszy nas na wstępie licznemi strzałami, wypytywało się o nasze przygody, odłożyliśmy opowiadanie do następnego dnia, gdy pokrzepieni snem przyjdziemy do siebie.
Nie lubiąc wracać tą samą drogą korzystałem z przybycia księdza Roszka, proboszcza Poronińskiego, i z nim wyjechałem ze schroniska o g. 1115, obrawszy zwykłą drogę doliną Białki ku Łyséj Polanie, a daléj przez Bukowinę, Głodówkę (zkąd wspaniały widok na Tatry) i Poronin (415).
Znaczna część turystów powróciła pieszo przez Waksmundzką Polanę i Jaszczurówkę do Zakopanego.
Na zakończenie dodam jeszcze kilka słów. Podobnie jak w r. 1874 obchodzono za inicyatywą Wydziału uroczyste poświęcenie schroniska Staszica przy Morskiém Oku, a w r. 1875 na dolinie Zakopiańskiéj starano się uczcić zasługi obywatelskie Dra Seweryna Gałęzowskiego, tak znowu za tąż samą podnietą obchodzono w górnych przestworach prawdziwe gody turystyczne, a zarazem podziwiano mistrzowski popis przewodnika Macieja Sieczki, który bez pomocy linki, używanéj poprzednio przez p. Déchyego w téjże wycieczce, wywiódł nas szczęśliwie na najwyższy szczyt Wysokiéj zwanéj przez niektórych geografów Tatrą.


W Krakowie 20 czerwca 1877 r.





  1. Tak nazwany przez górali zakopiańskich; inaczéj Staw Smoczy (Drachensee).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Świerz.