Strona:Leopold Świerz - Wycieczka na Wysoką.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ogołoconego zimą z lasu; czasem dostrzeże się braku pięknego świerka, pod którym spoczywało się przeszłym razem; tu nowa chata przybyła, tam brakło gospodarza, którego podczas niebytności naszéj pokryła ziemia. Jedne tylko iglice granitowe sterczą jak dawniéj i jak dawniéj wabią ku sobie obietnicą cudnych widoków, a nawet pewnym urokiem niebezpieczeństwa.
Ale po kilku dniach otrząsa się człowiek z tych pierwszych wrażeń i ochłonąwszy z gorączki górskiéj, zaczyna z planem układać tegoroczne wycieczki, zmawia towarzyszów niecofających się przed trudami drapania się po śliskich skałach, czepiania po ścianach zawieszonych nad bezdennemi przepaściami i zaledwie gdzieniegdzie opatrzonych szczelinami do postawienia nogi; wybiera się znanych i doświadczonych przewodników i puszcza w góry. Im wycieczka niebezpieczniejsza, tém bardziéj nęci, zwłaszcza téż, jeżeli ma się zwiedzić szczyt, na którym oprócz kozicy lub orła nikt dotąd nie był.
Jednę z takich wycieczek przedsięwzięło w tym celu liczniejsze grono turystów do samego jądra Tatr, chcąc się wydrapać na Wysoką, raz tylko przedtém dotkniętą stopą polską.
Wyruszono z Zakopanego 9 sierpnia 1876 r. o godzinie 7 rano, i to dwoma oddziałami. Jedna część wędrowców chcąc zaoszczędzić nóg do dalszego a przykrego pochodu przyjechała wozem aż do schroniska Pola, druga złożona z ks. Stolarczyka, ks. Sutora, L. Świérza i P. idąc pieszo przez Jaszczurówkę (745), Polanę Waksmundzką (1020), podnóżem Wołoszyna dotarła o godzinie 1 do wymienionego schroniska jako punktu zbornego dla obu oddziałów.
W czasie naszego pochodu przedstawił się widok lasu zniszczonego przez owad zwany kornikiem; smętnego wrażenia nie zatarła i orkiestra góralska złożona z Macieja Sieczki, Sabały i Józefa Fronka, z których pierwszy przygrywał na flecie, drudzy na skrzypcach i klarnecie.
Odpoczynek i posiłek w schronisku trwał 50 minut. Poczém wybraliśmy się w dalszy pochód, postępując już odtąd w jednym nierozdzielnym zastępie. Przeszedłszy w bliskości schroniska na prawy brzeg Białki, puściliśmy się w kierunku południowym wzdłuż téj rzeczki, powstającéj ze zlewu strumienia płynącego z Morskiego Oka, tudzież Białéj Wody zasilanéj od zachodu potokami biorącemi początek już to w Żabiém (między Młynarzem a Rysami), już to w Czeskiém, od wschodu zaś w Podupłaskach a daléj na południe w Stawie Zielonym.
O godzinie 425 dotarliśmy do szałasu u stóp Młynarza. Tutaj zawodząc oczyma po turniach nasycaliśmy się widokiem piętrzących się skał, z których jedna nazwana dawniéj przez ks. Pleszowskiego „Wiewiórką“, zupełnie podobna do tego zwierzątka osobliwie wtenczas, gdy wędrowiec kilkadziesiąt kroków na północ od szałasu odejdzie. Pobliski jednak wodospad, którego szum dolatywał naszych uszu, wabiąc nas ku sobie, nie pozwalał na dłuższy pobyt w tém miejscu. Wkrótce téż przeszedłszy rzeczkę pod Młynarzem zaczęliśmy się w górę piąć ku Czeskiemu Stawu.
Przewodnik Sieczka, świadomy dobrze téj miejscowości, zaprowadził pokryjomu ks. Sutora drogą przykrą aż do samego podnóża wodospadu (1664 m.), który wypływając z Stawu Czeskiego toczy się jakiś czas po kamieniach, a potém nie znalazłszy podstawy rzuca się nagle powietrzem na skały, rozpryskując się na wszystkie strony. Większa część turystów dostawszy się lepszą ścieżką do Stawu Czeskiego (545) narzekała na przewodnika, że jéj nie wskazał drogi przykrzejszéj wprawdzie, ale wynagradzającéj za to poniesione trudy nastręczeniem widoku jedynego w Tatrach. Resztę dnia tego spędzono na rozglądaniu się w kotlinie Czeskiego Stawu, która sama może być celem wycieczki, i na obmyślaniu noclegu pod gołém niebem. Znajdująca się bowiem jama powyżéj stawu, dogodna dla kilku, nie mogła pomieścić tak licznéj