Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
Niespodziani goście. — Wyjazd do miasta.

Spaliśmy w najlepsze — nagle obudziło nas gwałtowne stukanie do drzwi.
— Aki djabli się tak dobijają, rzekł przeciągając się i ziewając Girkont.
— Idź otwórz, to się dowiesż, odpowiedział mu na to Wysoki.
Girkont włożył bóty, odział się kożuchem i wyszedł. Po chwili usłyszeliśmy w sieni następujące zapytanie.
— Czy są u was Graf i Wysoki? — Są, odpowiedział Girkont.
— Tak i sława Bogu!
— A wie pan co? rzekł do mnie Wysoki, wszak to głos Jakowlewa.
— I mnie się tak zdaje.
Wtém drzwi się otworzyły i wrócił Girkont, a za nim weszło dwóch. policyantów z Solwyczegodska. Jeden z nich już wspomniony Jakowlew był wachmistrzem, a drugi Prełowski miał rangę podoficera.
W Solwyczegodsku wyznaczono czterech policyantów do pilnowania politycznych wygnańców; ci dwaj, co przyjechali, byli starszemi.
— A tam co takiego? zapytałem.
— Nic, odpowiedział Girkont. Tsprawnik widać stęsknił się za panami i przysłał, byście jak najprędzéj wracali.
— Żełajem zdrastwowat'! (życzemy zdrowia), zawołali obydwaj policyanci, zobaczywszy nas obydwóch na połatiach.
— A cóż tam się takiego stało? zapytał Wysoki.
— Niczewo (nic), Iwan Leońtiewicz nas przysłał, aby was najmocniéj prosić, abyście raczyli powrócić do domu.
— Dobrze, dobrze, — jutro i tak mieliśmy jechać.
— Nie. My zaraz ruszać musimy. Iwan Leońtiewicz tak rozkazał. Było już około 8 rano, ale jeszcze zupełna ciemność panowała. Zmiarkowałem, że opór na nicby się nie przydał, bo rozkaz mieli formalny, trzeba więc było użyć środka uniwersalnego w Rosyi, tj. wódki. Co prawda, miałem już dosyć tych odwiedzin i z chęcią myślałem o powrocie do domu, ale mi się nie podobało, że mnie gwałtem chcą do tego zmusić.
Przecież pozwolicie, że się herbaty napijemy, rzekł Wysoki, sami także musicie się ogrzać.
˜— Tak znowu pilno nie jest, żebyśmy musieli w tej chwili jechać; przytém trzeba konie zamówić.
Mrugnąłem na Girkonta i podsunąłem rękę do ust; zmiarkował, czego chciałem, poszedł do spiżarni i powrócił z flaszką wódki.
— Z drogi, zapewne wypijecie, rzekł.
— Jak nie wypić od tak dobrego pana, gdy częstuje. I wypili po pełnéj szklance, jaką zwykle pije się herbata.
Stepanida podała policyantom zakąskę, a Wysoki ubrawszy się, podeszedł do nich, wziął za butelkę, nalał sobie trochę i wypił do nich mówiąc:
— Musicie wypić po drugiéj jeszcze szklance, żeby nie kuleć na jednę nogę.
— Słuszajem baryń (dobrze panie)!
I wypili po drugiéj ogromnéj szklance, a butleka więcéj niż kwartowa, wypróżniła się.
Rosyanin ma taką naturę, że jeżeli nie pije, to nie pije, ale jeżeli raz zacznie, to już nie może się wstrzymać, a pije do upadłego. Byłem zatém spokojny, wiedziałem, że byle im tylko dodawać wódki, nasi nadzorcy nie długo nie będą wiedzieć o Bożym świecie. Wypite dwie szklanki już widocznie skutkowały, nic to dziwnego, bo zziębniętemu nie wiele potrzeba.
— Czy macie jaki rozkaz piśmienny? zapytałem.
— Nie, nie mamy żadnego. Iwan Leontiewicz wiedział, że się nam opierać nie będziecie.
— Macie słuszność. Idźcie zamówić konie.
— Panie Girkont, rzekł Jakowlew, może dacie nam jeszcze po kieliszeczku.
— Girkont nie ma już wódki, powiedziałem, ale po drodze wstąpcie sobie do karczmy, oto macie rubla, możecie go przepić.
Byłem aż nadto pewny, że ani grosza nie stracą na co innego, jak na wódkę. A wolałem, żeby się w karczmie upili, jak u nas, tym sposobem nie ściągaliśmy na siebie podejrzenia, że to my ich spoili, przytém chłop rosyjski woli pić w karczmie, zdaje mu się, że tam jest swobodniejszy.
Wyszli nakoniec a myśmy zasiedli do herbaty.
— Co teraz będziemy robić? zapytałem, wstyd z taką eskortą wracać do domu.
— Jak się dobrze popiją, rzekł Wysoki, my wyjedziemy sami, ich tu zostawiając.
— Wybornie! może zaraz poszlemy po konie, póki oni są w karczmie.
— Nie wypada, rzekł znowu Wysoki, wyglądałoby to na ucieczkę, przytém zaprosił nas do siebie pisarz.
— Jakto, więc będziemy u pisarza?
— Musimy koniecznie, przytém Girkont zaręcza, że ma takie dobre wino.
— Smakoszu! Żeby nam się tylko co złego nie stało?
— Głupstwo! upewniał Wysoki, nic nam nie będzie. Ale, co tóż oni z sobą przywieźli? Jakówlew zostawił na ławce swoją torbę podróżną.
Wysoki wziął torbę, otworzył ją, bo była tylko na sprzączki zapinana, i proszę sobie wysta wić nasze zdziwienie, wyciągnął z niéj dwie pary kajdan!
O szelmy! o łotry! wołał Wysoki, to nas dopiero chcieli ładnie ubrać. A to sukinsyny! nie daruję ja wam tego.
— Z tém wszystkiém trzeba się mieć na ostrożności, rzekłem, żeby w istocie nie chcieli nałożyć nam tych ozdób na nogi i ręce.
Wtém zajechali starszyna i pisarz. Wysoki zapiął śpiesznie torbę a oni weszli do izby.
— Żełajem zdrastwowat! Jak się panom spało? rzekł starszyna.
— Dziękujemy, odpowiedziałem, nie źle. Przytém isprawnik zrobił nam przyjemną niespodziankę; obawiając się, żeby się nam nie zdarzył jaki wypadek, szczególniéj jadąc przez lasy, przysłał nam dla eskorty dwóch policyantów.
— Wiemy, rzekł pisarz, są teraz w karczmie i piją. Ale przyjechaliśmy tu z prośbą, abyście panowie raczyli zaszezycić mnie swemi odwiedzinami. Czém chata bogata, tém rada; żona moja, licząc na to, że nie odmówicie, krząta się od północy około pieca.
— Z największą chęcią, a o któréj godzinie? zapytałem.
— Teraz już po dziesiątéj, zatém za pół godziny; o jedenastéj śniadanie będzie gotowe.
— Bardzo dobrze, stawimy się punktualnie; ale zaraz po śniadaniu będziemy musieli wracać do Solwyczegodska.
— Jak panowie będą chcieli, rzekł starszyna, powiem żeby konie były gotowe.
Oba odjechali; my téż zaczęliśmy się przysposabiać do odjazdu. Nie wiedzieliśmy wprawdzie, jak nam się powiedzie, w każdym razie trzeba było być w pogotowiu.
Przygotowania nasze do odjazdu nie wiele czasu zajęły, to téż na naznaczoną godzinę byliśmy u pana pisarza, Mieszkał on w tym samym domu, co starszyna, i gdzie znajdowała się kancelarya. Zastaliśmy u niego wczorajsze towarzystwo, a przyjęcie było jeszcze świetniejsze jak u starszyny. Gdy już starszyna i inni dobrze mieli w głowie, bo często zaglądali do gąsiorka z wódką, dał się słyszeć jakiś hałas na dworze; jeden ze starostów wyszedł, aby się przekonać, co to takiego, po chwili powrócił, oznajmując, że chłopi przyprowadzili z karczmy naszych dwóch policyantów, którzy upiwszy się, zaczęli burdy wyprawiać. Starszyna kazał ich zaprowadzić do kancelaryi; niebawem wszyscyśmy tam poszli dowiedzieć się, co się dzieje. Stali Jakowlew i Prełoski otoczeni może dwudziestu chłopami, którzy ich za ręce trzymali; byli oni zupełnie pijani, nie tak jednak, żeby już nie wiedzieć o bożym świecie.
— Czto słuczyłoś (co się stało?) zapytał na chłopów. — Co oni zrobili?
— Chcieli nas bić, nawet Wańce sukmanę rozdarli, zawołało razem kilku włościan.
— To nie dobrze tak, rzekł do obwinionych starszyna, przystępując ku nim. — Wy jesteście z miasta, powinniście dawać dobry przykład.
— Ty mat twoju... zawołał Jakowlew, ty taki szelma chłop jak i oni wszyscy.
— Nie klnij, nie wyzywaj, rzekł jeszcze spokojnie starszyna, czy nie wiesz, że ja tu jestem starszyną?
— Sukin ty syn, a nie starszyna, a cóż ty sobie myślisz, że my się bojemy starszyny? wołał Prełoski.
Podczas tego sporu my staliśmy obok pisarza, a Wysoki szepnął mu do ucha:
— Powinniście spisać protokół, że ci dwaj pijacy obrazili starszynę, i to jeszcze w kancelaryi, przed obrazem Najjaśniejszego Pana, i kazać ich zamknąć do kozy.
— W saméj rzeczy, rzekł pisarz. Czy i pan tego zdania? dodał, obracając się do mnie.
— Bez wątpienia
— Bądźcie cicho, rzekł pisarz zbliżając się do policyantów, bo każę was związać i do kozy wpakuję.
— Co ty? psia duszo! wołał Jakowlew.
— Spiszemy protokół, zrobiemy prigowor (postanowienie), rzekł pisarz do, starszyny.
— Bardzo dobrze, odpowiedział.
W pięć minut protokół był spisany podług wszelkich form, a za obelgi miotane przeciwko starszynie i pisarzowi, sąd gminny skazywał winnych na 24 godzin aresztu. Wszyscy członkowie się zaraz podpisali, ponieważ byli obecni, wyrok zaciągnięto do księgi, chłopi poprowadzili w tryumfie Jakowlewa i Prełoskiego do kozy, która tuż obok kancelaryi się znajdowała. Cała ta sprawa, dzięki energicznemu postępowania pisarza, nie trwała i kwadransa.
Powróciliśmy do przerwanego śniadania, ale nie wiedząc, co nastąpi, pragnęliśmy jak najprędzéj wyjechać. To téż koło pierwszéj pożegnaliśmy gospodarza, starszynę i innych, aby wrócić do domu Girkonta, gdzie miały zajść po nas konie; wszyscy żegnali nas z wielkim szacunkiem, prosząc, abyśmy jeszcze kiedy Bereznawłock odwiedzili, co przyrzekliśmy uczynić. Pisarz, starszyna, starostowie i ich pisarze odprowadzili nas do domu, aby być jak najdłużéj z nami. Nie dłagośmy czekali, wnet zajechały ogromne sanie, zaprzężone w ośm koni, jeden przed drugim, a na każdym siedział foryś.
— A to co takiego! zawołałem wyglądając oknem.
— Pozwólcie nam, żebyśmy was odwieżli z należném poszanowaniem, rzekł kłaniając się starszyna. Chłopi ze swojéj ochoty sprzęgli tyle koni. Was to nic nie będzie kosztować.
Nie było czasu na ceremonie, to téż jeszcze raz się pożegnawszy i podziękowawszy za przyjęcie jakiegośmy doznali, zabieraliśmy się do odjazdu. — To i ja pojadę, rzekł Girkont.
— Z największą chęcią, siadajmy.
Przed domem stała gromada chłopstwa; gdyśmy wyszli, przywitali nas okrzykami „hura!” skłoniliśmy się im i siedli w sanki. Torbę Jakowlewa z kajdanami wzięliśmy z sobą.
Wysoki zawołał na jemszczyków „paszoł“ i jak wiatr ruszyliśmy z gościnnego Bereznawłocka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.