Strona:PL Zygmunt Wielhorski-Wspomnienia z wygnania.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Macie słuszność. Idźcie zamówić konie.
— Panie Girkont, rzekł Jakowlew, może dacie nam jeszcze po kieliszeczku.
— Girkont nie ma już wódki, powiedziałem, ale po drodze wstąpcie sobie do karczmy, oto macie rubla, możecie go przepić.
Byłem aż nadto pewny, że ani grosza nie stracą na co innego, jak na wódkę. A wolałem, żeby się w karczmie upili, jak u nas, tym sposobem nie ściągaliśmy na siebie podejrzenia, że to my ich spoili, przytém chłop rosyjski woli pić w karczmie, zdaje mu się, że tam jest swobodniejszy.
Wyszli nakoniec a myśmy zasiedli do herbaty.
— Co teraz będziemy robić? zapytałem, wstyd z taką eskortą wracać do domu.
— Jak się dobrze popiją, rzekł Wysoki, my wyjedziemy sami, ich tu zostawiając.
— Wybornie! może zaraz poszlemy po konie, póki oni są w karczmie.
— Nie wypada, rzekł znowu Wysoki, wyglądałoby to na ucieczkę, przytém zaprosił nas do siebie pisarz.
— Jakto, więc będziemy u pisarza?
— Musimy koniecznie, przytém Girkont zaręcza, że ma takie dobre wino.
— Smakoszu! Żeby nam się tylko co złego nie stało?
— Głupstwo! upewniał Wysoki, nic nam nie będzie. Ale, co tóż oni z sobą przywieźli? Jakówlew zostawił na ławce swoją torbę podróżną.
Wysoki wziął torbę, otworzył ją, bo była tylko na sprzączki zapinana, i proszę sobie wysta wić nasze zdziwienie, wyciągnął z niéj dwie pary kajdan!
O szelmy! o łotry! wołał Wysoki, to nas dopiero chcieli ładnie ubrać. A to sukinsyny! nie daruję ja wam tego.