Wspomnienia z wygnania 1865-1874/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Rosya za Dźwiną północną.

Cóż o téj krainie lodów, śniegów i mrozów można powiedzieć ciekawego? Wszystko tu, jak natura skamieniałe, wszystko smutne jak twarz bez uśmiechu, jak widok krajobrazu bez zieleni, jak pustynia bez oazy. A gdy nawet jaka ptaszyna gdzie zaświergoce, to głos jéj niepewny, zda się przypominać sobie dopiero zapomnianą nutę i tylko kiedy niekiedy beż żadnego związku się odzywa. O, tu nie ma téj cudnéj muzyki, tego koncertu powtarzającego się u nas co wieczór.
O Polsko moja! O Ojczyzno moja! utracając ciebie, dopiero cię poznajemy, w dalekich stepach Sybiru uczymy się kochać ciebie, wtedy dopiero zwracamy oczy nasze ku tobie i wołamy: O matko, kiedyż wyciągniesz ku nam swoje ramiona, żebyśmy strudzeni mogli na twém łonie spocząć? Lecz tyś nie od tych jedynie twych dzieci ukochana, wszystkim jesteś drogą zarówno; a jeżeli ich rozsiewasz po całéj Europie, po świecie całym, to pewnie oni cię nie dobrowolnie opuszczają, jak ludy innych krajów swą strzechę rodzinną, ale gwałtem wyrwani z objęć twoich, rzuceni są na pastwę nędzy, żałości i jękom.
Żal, żal po tobie, a każda godzina zdala od ciebie przepędzona, wzmaga go bezustannie; i ktoby to pomyślał, tęskno nawet za żab wrzaskliwą mazyką; tu głucho, senno, martwo. A jakież puste te lasy, jakże w nich ponuro, jedyne tu drzewa to sosna, jodła i brzoza.
Wiosny i jesieni tu prawie nie ma, przejście z zimy do lata i z lata do zimy jest nagłe. I tak w końcu maja zaczynają pękać drzewa, trawka zaczyna się zielenić, w tydzień, najwięcéj dni dziesięć, wszystko już rozwinięte, liście doszły swój naturalnéj wielkości, a na łące koń lub krowa do syta mogą się pożywić.
Rzeka puszcza między 10 a 15 maja, ale to trzeba widzieć te północne rzeki, cóż to za ogrom, cóż to za masa wody niemi płynie. W zwyczajnym stanie Dźwina północna o sześćset wiorst w górę od Archangielska, to jest od swego ujścia ma 8, wyraźnie ośm wiorst szerokości, a Wyczegda, która do niéj wpada, 4 wiorsty. Ja nad tą ostatnią mieszkałem, o niéj téż słów kilka powiem.
Bierze ona początek w Uralskich górach i przepływa przestrzeń przeszło tysiąca wiorst. Cóż znaczą te sławne historyczne rzeki jak Tyber, Sekwana, Ren, Dunaj nawet w porównaniu z mało znaną w Europie Wyczegdą, są to strumyki tylko, lub rzeczułki. A cóż dopiero, kiedy po pęknięciu lodów ona zaczyna przybierać! Woda podnosi się przez dwa tygodnie i wzrasta od pięciu do sześciu sążni nad stan zwyczajny, kilka dni pozostaje w mierze; wtedy w około jest prawdziwe morze. Miasto w którem ja mieszkałem jest rozdzielone wtedy na trzy części, jest to mała Wenecya; cała komunikacya odbywa się łódkami, pocztę nawet do dalszych powiatów tym sposobem odsyłeją. Każda wioska to wysepka, pola po większéj części są zalane, ale ponieważ powódź ta powtarza się co rok regularnie w tym samym czasie i w tych samych prawie rozmiarach, zatém wszyscy mieszkańcy są do tego przyzwyczajeni i choć woda ozime zasiewy (t. j. żyto) często zniszczy, nie bardzo na to narzekają. Opadanie wód trwa znowu dwa tygodnie, wtedy dopiero zaczyna się w niższych miejscach siejba jarzyny t. j. owsa i jęczmienia, gdyż tylko te trzy gatunki zboża dojrzeć mogą. Wylew ten tak straszny łatwo się tém tłomaczy, że ku końcowi września spadają już śniegi, które dopiero wiosną tają, zatém siedm miesięcy woda deszczowa w kształcie śniegu zbiera się jakby w jakim rezerwoarze, żeby nagle za przygrzaniem promieni słonecznych gromadzić się w korytach rzek. — W końcu września ustala się sanna, tu po prostu zwana „doroga” i trwa do końca kwietnia, wtedy odprawiają się większe transporta towarów, tam gdzie rzeki komunikacyi nie ułatwiają, i często można spotkać na głównych gościńcach po parę set sań napakowanych, ciągnących się sznurem.
Strona ta w ogóle bardzo uboga, lecz jéj mieszkańcy małem się zadawalniają, umieją oni bez wydatków pieniężnych zaopatrywać się w żywność na rok cały; wielką im ku temu pomocą są ryby, których tu obfitość znaczna, suszą je lub solą; a zupa z téj ryby zwana tu „uchą” i placki jęczmienne lub owsiane są prawie jedynym pokarmem biedniejszych włościan; bogatsi zabijają zwykle pod jesień krowę lub ciołka i to im na rok cały wystarcza.
Lud w ogóle jest nadzwyczaj poczciwy, bywają wyjątki, ale bardzo rzadkie. Jeżeli złodziejstwa się jakie popełniają, to tylko przez masę zesłanych cywilnych; bo nietylko dla politycznych przestępców ta strona północna służy za wygnanie. Na jednego politycznego jest może dwudziestu lub więcéj zbrodniarzy, nie ma prawie wioski, żeby w niéj jednego albo dwóch nie było, Miejscowi mieszkańcy są, jak mówię, rzadkiéj uczciwości. Fakt, który mi się wydarzył w piątym, czy szóstym roku mego wygnania, będzie potwierdzeniem tego, co utrzymuję.
Jednego wieczora byłem w towarzystwie, gdzie grano w karty, ja grałem także; koło 2éj po północy, wszystkie pieniądze, które miałem przy sobie, może ze 20 rubli przegrałem, żal mi ich było i chciałem się odegrać. W domu miałem jeszcze więcéj pieniędzy, zatém co prędzéj przeszedłem, ażeby z nowym zapasem powrócić.
Mieszkałem wtedy sam jeden, bez służącego, i miałem swój własny domek. Przyszedłszy, wziąłem ze szkatułki 25 rubli i wychodziłem, ale kłódka, którą dom zamykałem, przypadkiem się jakoś w pospiechu popsuła, innéj nie miałem; za późno było od sąsiadów pożyczyć, myślałem przytém, że przededniem powrócę, zostawiłem przeto moje mieszkanie na Boskiéj opatrzności.
Inaczéj się jednak stało, gra skończyła się dopiero dobrze po południu, co prawda moje pieniądze odzyskałem i koło 50 rubli wygrałem, ale myślałem sobie, co się tam dzieje z moim domem? Wracałem do siebie bardzo niespokojny, jakież było moje zdziwienie, gdym zastał nieznajomego chłopa siedzącego w pokoju bawialnym.
— Czego ty tu chcesz? zapytałem.
— Ja od rana tu na barynia (pana) czekam.
Przyniósłem śmietanę, którą u mnie baryń w niedzielę zamówił. Widząc dom otwarty, Wszedłem, alem się zdziwił bardzo, że nikogo nie ma. Czekałem, myśląc, że zaraz kto nadejdzie, ale napróżno. Późniéj bałem się wyjść, żeby inny jaki człowiek po mnie nie przyszedł i barynia nie okradł; czekałem więc i pilnowałem.
Przypomniałem sobie wtedy, że od tego chłopa kupiłem przypadkiem przeszłéj niedzieli śmietanę, a ponieważ była dobra i tania, kazałem mu w tygodniu przynieść, nie spodziewając się jednak, żeby on to uczynił, bo często bywaliśmy zawiedzeni.
— Ale czy téż baryń nie ma kawałka chleba, rzekł, bo mi się bardzo jeść chce. Od rana mic w ustach nie miałem, zaraz będzie i wieczór, a do domu mam jeszcze spory kawał drogi.
— Z największą chęcią. Ale dla czego nie jadłeś, wszak w kuchni chleb leży na stole.
— Nie śmiałem, baryń.
— Kiedy tak, to bądź tyle dobry i nastaw samowar, napijemy się razem herbaty, a ja tymczasem przygotuję co zakąsić.
— Horoszo, baryń.
W samowarze moim woda prędko zawrzała; przed zmrokiem tedy poczciwca herbatą napoiłem, nakarmiłem, za śmietanę sowicie zapłaciłem; chciałem go na noc zatrzymać, ale spieszył się do domu i zostać nie chciał; podziękowałem mu za jego dobre serce i rozstaliśmy się najlepszymi przyjaciołmi.
Chłop ten często do mnie wracał, a za każdym razem częstowałem go herbatą, co uważane jest w Rosyi za wielką grzeczność i łaskę; dostarczał mi aż do wyjazdu śmietany i mleka. Mnie on także w gościnę do siebie prosił i byłem u niego parę razy.
Kilku miałem, między chłopami, równie poczciwych znajomych, chętnie oni i bezinteresownie, wyświadczali mi małe przysługi, szczególniéj na wiosnę i w jesieni przy uprawie mego ogródka.
Nie trzebą myśleć, że gra hazardowna i tak długo trwająca, była częstém naszém zajęciem, wypadki takie zdarzały się bardzo rzadko i tylko w rosyjskiém towarzystwie. Mógłem zdarzenie powyższe, albo zupełnie przemilczeć, lub téż inną, jakąkolwiekbądź przyczyną wytłómaczyć moją nieobecność w domu. Wspomnienia jednak moje, jężeli innéj nie mają zalety, to przynajmniéj są szczere; złe czy dobre, wszystko opowiadam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.