Wspomnienia pana Szambelana

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wspomnienia pana Szambelana
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wspomnienia pana Szambelana.


Relata refero.

Mało kto, na Polesiu i na Wołyniu całym, nie znał tego poczciwego i miłego Szambelana, który tak niespodzianie ma być wydrukowanym po śmierci. Mogliżbyśmy go zapomniéć? jednego z tych, na wieki już dla nas zaginionych ludzi epoki, która się odrodzić drugi raz nie może, a któréj synowie dogorywają, lub skonali wzdychając i tęskniąc za swoim światem. Smutne, smutne życie ludzkie, tyle nadziei w niém, tyle szumu, a potém starość w cierniowéj koronie żalów i pamiątek, i cicha zapomniana mogiła. Zstąpił już do niéj i mój Szambelan! Wieczny mu pokój! Ale umierając, nie płakał, bo szczęściem Bóg dał mu umrzéć, jak żył, swobodnym, wesołym i na sercu młodym, choć mu czas poorał czoło i posiwił włosy.
Niechże się po nim zostanie choć to maluczkie wspomnienie, odgłos jego opowiadań, tak młodzieńczych pomimo wieku, których lubiliśmy słuchać.
Opuściwszy dwór Stanisława Augusta, na którym przebył najlepszą część młodości, Szambelan powrócił do rodziny, i tu doświadczywszy różnych losów, zostawszy gospodarzem, ojcem, obywatelem, nareszcie wyrzekłszy się majątku dla dzieci, w maleńkim domku, bawiąc się pracą, dożył reszty dni, które ozłacały wspomnienia świetnéj Warszawy Stanisława Augusta. Nie wiem, czemu smutno było i pocieszająco razem, patrzéć na tę piękną, pracowitą, swobodną i wesołą starość, w któréj ani umysł swéj żywości, ani serce młodych uczuć, ani uśmiech swéj łatwości nie stracił. Oddawszy dzieciom, co miał, i zostawiwszy sobie skromne utrzymanie, osiadł w dawnéj swojéj wiosce, w maleńkim domku, nie dając nawet poznać po sobie, że jakąkolwiek z siebie uczynił ofiarę. Pod tym słomianym dachem urządził sobie całe życie nowe i zapełnione w sposób najoryginalniejszy. Znawca i lubownik wyrobów hebla i dłuta, bawił się stolarką, wychowywał kury, uczył sroczki, któreby mu samotną ciszę ożywiały, i powiesiwszy przed sobą, z jednéj strony portret króla, z drugiéj, portret ulubionego krewnego, wesoło, swobodnie trawił dni, przerywane tylko odwiedzinami w sąsiedztwie i podróżami do familii.
Nigdzie Szambelan nie mógł być niepożądanym, bo wszędzie przynosił z sobą, właściwą wiekowi, w którym lepsze lata przeżył, wesołość, grzeczność uprzedzającą, dla kobiet uśmiech zalotny, mimo siwych już włosów i w siedmdziesięciu leciech do mazura gotów, do pogadanki ochotny, wytrwały w zabawie czy w pracy, jak dwudziesto-letni młody człowiek, z każdym się zgodził, każdemu podobał, każdego ująć potrafił.
Już sama postawa rzeźka, ruch przymilenia pełen, twarz rozświecona uśmiechem, oznajmiały, że siwe jego włosy nie zmrożą żadnego weselszego towarzystwa. A było z nim tak swobodnie i miło, tak ochoczo przy zabawie, że nikt nigdy nie stęknął na niego. Brak do mazura pary — gotów Szambelan, byle z piękną tancerką, i wytnie jeszcze hołubca jak należy, brak do wista partnera, siada sam i będzie grał, póki trzeba graczom; zechcecie posłuchać opowiadania z dawnych czasów, powie wam, co pamięta. A gdy opowiadać zacznie, oczki mu się zaświecą, usta zadrżą, wyprostują krzyże, i znać, że to, co mówi, rozgrzewa go wewnątrz, bawi, zajmuje ożywia.
Trudno mi zapomniéć opowiadań pana Szambelana, i zdaje mi się, że szkodaby było, żeby te oryginalne powiastki, malujące swój czas w pewien sposób, z nim zaginąć miały. Sprobuję więc przypomniéć, co od niego słyszałem, i nie dodając nic, nie ubierając, powtórzę, jak mi opowiadał swoje przygody, to co słyszał, co widział, et quorum pars magna fuit.
W r. 1788 byłem jeszcze młodym chłopcem i dalipan niczego — opowiadał mi Szambelan. — Król Jegomość postanowił świetnym obchodem uczcić pamięć Jana III. Byłem naówczas w korpusie paziów i jako paź uczestniczyłem w sławnym owym karuzelu, do którego gonitw gotowaliśmy się kilka tygodni bez ustanku, krusząc kopie, zdejmując mniéj więcéj szczęśliwie pierścienie. Pułkownik Königsfeld, naczelnik paziów, przewodniczył nam w tych przygotowaniach.
Uroczystość ta, która zwabiła nie tylko mieszkańców stolicy, kraju, ale wielu cudzoziemców, odbyć się miała w Łazienkach. Na placu łazienkowskim, niedaleko Białego Domu, zbudowane było okazale trzypiętrowe amfiteatrum. Były to ganki koliste, mające w sobie siedzenia na kilka stopni podzielone, pokryte różnobarwnemi dachami płóciennemi. Na samym dole mieścić się miał tłum widzów, oddzielonych od jeźdźców i goniących szrankami. W gankach tych były cztery loże i cztery bramy wjezdne, pięknie ubrane. Loże przeznaczone były dla Króla JM., dla dostojnych gości i sędziów, obite bogato i przystojnie. Na bramach, których rysunek dawał budowniczy J. K. M. pan Kubiński podobno, były herby kraju, Poniatowskich i Sobieskich. Na wierzchu ich powiewały chorągiewki: zielona, pąsowa i żółta, oznaczające, gdzie kto z biletem tegoż koloru miał się umieścić.
W środku, na polu amfiteatrum, ustawiono drzewa z pierścieniami, tarcze do strzelania i figury wypchane murzynów i turków, na których kruszyliśmy groty, tępili pałasze i egzonerowaliśmy pistolety swoje. Przy samych szrankach, oddzielających nas od widzów, wisiały także w czterech miejscach pierścienie, a na ziemi leżały głowy, które w całym pędzie konia, kopiami i pałaszami zbierać mieliśmy. Takież pierścienie wisiały w bramach. Zacząć miał festyn ów karuzel, po nim następowało teatrum, balet i kantata, i iluminacya, fajerwerk; ale o tém zaraz lepiéj rozpowiem; wróćmy do początku.
Z pomiędzy nas paziów, do pierwszego kadryla wybrani byli: pp. Raczyński, Ostrowski, Aksamitowski i Linowski, do trzeciego ja, Lipiński, de Tylly, późniéj szambelan J. K. M. i Mysłowski. Wybrany był także Stanisław Jabłonowski, ale ten późniéj usunięty został. Mieliśmy pracy niemało w nabyciu potrzebnéj zręczności, ale człek wówczas był młody, ochoczy, zwinny, i tysiące pięknych oczu, co na niego patrzéć miały, niemało dodawały ognia.
Wystawże sobie, kochany panie, ten cały amfiteatr pełen aż do brzegów, okoliczne drzewa obwieszone ludźmi, loże jaśniejące pięknościami, Króla Jego Mości w świetném gronie, a całe góry sąsiednie, zwłaszcza górę, gdzie stoją koszary gwardyi litewskiéj, jak makiem zasianą ludem. Mówiono, że tysiąc powozów, a do 30,000 głów i oczu przytoczyły się do Łazienek. Miarkuj pan, jak tam serce nam bić musiało, żeby się popisać.
Tandem zasiada Król J. M. w loży swojéj, posłowie zagraniczni i dostojniejsi w wyznaczonych lożach, za biletami wpuszczani na wschodach, a dołem zaproszeni. Każdy z nas paziów miał po piętnaście biletów do rozdania, — ej! i miał je komu rozdać, choć drudzy niemi frymarczyli, bo je po 15 czerwonych złotych w końcu kupowano.
J. M. P. Konarski, pułkownik artyleryi koronnéj, za przybyciem Króla J. M. dał znak, i z dział uderzono na rozpoczęcie karuzelu. Byliśmy już w gotowości i w stroju za bramami, i poczęliśmy wjazd przez bramę litewską, przy odgłosie trąb i kotłów. Dwóch oficerów prowadzili najprzód z trębaczami kilkudziesiąt ludzi dobornych z lejb-regimentu gwardyi koronnéj. Byli ci oficerowie, pp. Broniewski i Frankowski, jeśli dobrze pamiętam.
Za niemi nasz pułkownik Königsfeld, dyrektor karuzelu ad hoc, w kolecie białym, suknia na nim pąsowa ze złotym galonem, na piersi orzeł wypukło szyty srebrny, z cyfrą Jana III, na głowie szyszak srebrny, z piórami strusiemi białemi z pąsowém.
Za nim tuż pierwszy kadryl, podobnie coś ubrany, ale u pąsowych sukni obszlegi zielone, galony złote, na głowach kaszkiety srebrne z piórami, w ręku kopie złocone. Potém kadryl drugi, czterech pp. kadetów, kolety białe, galony złote, obszlegi pąsowe, kaszkiety złocone, pióra białe. Tandem i nasza czwórka następowała, tak samo przybrana, tylko na piersiach mieliśmy wyszytą Pogoń. Czwarty kadryl, czterech podkoniuszych J. K. M., suknie białe, kolety zielone ze złotem, na piersiach i na plecach wyszyte słońca, kaszkiety szmelcowane czarno, orły na nich złociste, pióra białe z czarném, szarfy z białego atlasu z frędzlą złotą. Daléj kadryl złożony z pp. oficerów regimentu lejb-gwardyi koronnéj. Ubrani w kolety paradne regimentu swego pąsowe ze srebrem, na piersiach i plecach haftowane słońce srebrne, kapelusze i kopie. Szósty kadryl w mundurach kawaleryi narodowéj, porucznicy kawaleryi i przedniéj straży porucznik także, Strutyński. Siódmy i ostatni miał w sobie dwóch szambelanów króla i pułkownika litewskiego Kirkora, z pułkownikiem i adjutantem Byszewskim, kolety białe, suknie pąs ze złotem, słońce złote na piersiach i plecach, szarfy atłasowe białe ze złotą frędzlą, kaszkiety srebrne ze złotemi orłami, pióra czarne. Zamykali wjazd nasz kilkudziesiąt ludzi, z lejb-regimentu gwardyi, z trębaczami, prowadzeni przez poruczników Pągowskiego i Kępińskiego. Najprzód tedy objechaliśmy plac dokoła, salutując króla, sędziów i damy; potém pułkownik Königsfeld stanął w pośrodku, jako mistrz karuzelu, a my po jednym do każdéj bramy ustąpiliśmy, czekając znaku na rozpoczęcie gonitwy.
Tandem poczęliśmy najprzód do pierścieni, potém do turków i murzynów biegać, strzelać, kłóć, rąbać, nareszcie objeżdżać amfiteatrum i chwytać na kopie i pałasze, głowy i pierścienie. Po trzy razy tę zabawkę z powszechnym powtarzaliśmy aplauzem. Trwał karuzel pięć kwadransów, a, powiem panu otwarcie, nie powiedziałbym, czy pięć minut, czy pięć wieków, tak mi się czas pobałamucił. A, jak wszędzie na świecie, nie było bez wypadku. W czasie saméj reprezentacyi, koń pana Linowskiego podobno, jeśli nie bałamucę, wściekł się od huku trąb, od strzałów i wrzasków i przesadziwszy szranki, uniósł go z bramy w pole, tam długo z nim walcząc i usiłując go pohamować, p. Linowski musiał mu wreszcie z pistoletu, który miał przy sobie nabity (bo to było przed strzelaniem do tarczy), w łeb wypalić. W czasie zaś ataku na ostatku, Nakwaski przypadkiem ciął w twarz Lipińskiego, który od tego razu całe życie miał pamiątkę. Ten Nakwaski był, słyszę, potém prefektem miasta Warszawy.
Połamawszy brechlance i narzucawszy głów co niemiara przed lożą królewską, skończyliśmy; a żaden podobno z nas nie miał apetytu pójść na kantatę inauguracyjną, choćby był zobaczył piękne ówczesne aktorki, pannę Sitańską, panią Jasińską i pannę Rudnicką.
Po kantacie był balet heroiczny z rycerzami, starcami, parą zakochanych, i co do tego należy.
Nim balet wytańcowali, już wspaniała, nowéj inwencyi iluminacya alla Borghese gotowa była; kilkadziesiąt tysięcy lamp różnokolorowych, przedziwnie ustawionych, śliczny tworzyły widok. Nad posągiem Jana III unosił się łuk tryumfalny przepyszny, z transparentami po bokach, wszystko to i posąg w ogniu kolorowym jaśniało. Na skroni Jana III palił się wieniec zielony. Nad kanałem po brzegach stały trofea na słupach, połączonych z sobą festonami, łączące dom króla z tryumfalnym łukiem. Po drugiéj stronie, ogniami oświecony był także staw, aż do kaskady, nad którą stał obelisk ognisty. Dziedziniec, szpalery, obwieszone latarniami i świecznikami wspaniale, widne były jak we dnie.
Król, czego już daléj byłem świadkiem, powróciwszy do sali, słuchał pięknéj mowy, młodego Michała Sobieskiego, wojszczyca litewskiego, którego potém wziął na swoję opiekę i wychowanie, ale co się z nim stało, nie wiem.
Przyszła na nas koléj do nagród, których sędziami byli: generał Byszewski, pułkownik Michniewicz, Döbel, Lantau i Poświatowski. Ci spisywali, ile kto razy zdjął pierścień, podjął głowę, i kto ile razy chybił celu, z tego gdy zdali sprawę królowi J. M., sekretarz J. M. P. Karaś czytał imiona odznaczających się, a damy: wojewodzina Bracławska (Jabłonowska), księżna Nassau-Siegen i pani Humiecka, miecznikowa koronna, rozdawały nam i przypinały medale złote i srebrne, na niebieskich wstążkach, z napisem: Equiti dextro, zapony z medalami i pamiętne téj uroczystości medale z Jana III wizerunkiem. Mnie się dostało odebrać medal z rąk pani miecznikowéj koronnéj. A powiem tu panu nawiasem, że taż sama pani Humiecka (która mieszkała przeciwko Przebendowskich, na rogu ulicy Koziéj), ocaliła w czasie rozruchu generała Igelstrom. Wpadł on do pani Humieckiéj, prosząc o ratunek, i nie zawiódł się, bo go tyłem domu swego bezpiecznie potém wypuściła.
Po rozdaniu nagród, nastąpiła wieczerza na trzysta osób; stół jeden nakryty był w sali wielkiéj, inne pod namiotami umyślnie na to rozbitemi i po mniejszych pokojach. Skończyło się wreszcie wszystko fajerwerkiem, i tym nazajutrz przylepionym po mieście wierszykiem:

Sto tysięcy karuzel, jabym trzykroć łożył,
Żeby Stanisław umarł, a Jan III ożył.

Przyniesiono jednę z kartek królowi, i mówią, że go ten koncept zmartwił niemało.
Wszystko to mignęło i przeszło, a my dziś starzy, co to się z nas porobiło! ha! ktoby to uwierzył, żem tak hasał na koniu z kopią w ręku? I gdzie się to wszystko podziało, te piękności naszych czasów!
— Widywałeś pan Grab?...
— Jakże nie! Ta nie była piękna z twarzy, ale figurę miała cudowną, i pierś jak z marmuru wyciosaną. Była z domu L.. Wpływ jéj na króla był niesłychany, tak że Bóg wié czego na nim nie wymogła, gdy chciała, do tego stopnia, że gdy raz, brat jéj, sławny gracz i rozrzutnik L..., zgrawszy się po swojemu do szczętu, i na słowo w dodatku, niejakiemu Wyhowskiemu, począł przed siostrą narzekać, skłoniła króla, żeby pośredniczył między nim a Wyhowskim, w układach z gry wynikłych. Ten Wyhowski był graczem z profesyi, a jak grał, uczciwie czy nie, tego nie wiem, to pewna, że L... grając z nim, przegrał, co tylko jeszcze mu z łaski siostry i króla zostawało. Pieniądze gotowe, klejnoty, powozy, konie i znaczną sumę na słowo puścił. Król wieczorem będąc u Grab... widzi ją we łzach, rozpytuje przyczyny, i daje słowo, że na to poradzi.
Nazajutrz rano, byłem na służbie w pokojach królewskich; wołają pazia, staję.
— Pójdziesz do pana Wyhowskiego — powiada mi król — i poprosisz go do mnie, natychmiast.
Skłoniłem się, ale tymczasem dyabeł wiedział, kto był pan Wyhowski, gdzie on mieszkał i jak go było szukać? W wielkim kłopocie stoję i myślę, gdy szambelan Kownacki, siedzący podówczas w sali, który rozkaz dany mi słyszał, a podobno i wiedział, o co chodziło, bo transpirowało, o co rzecz szła, powiada mi mieszkanie Wyhowskiego. Nie było więcéj nad dziewiątą rano; ruszam szybko.
Nie pamiętam już na jakiéj ulicy, wskazują mi mieszkanie przepyszne na pierwszém piętrze; wchodzę.
W pokojach zastaję samę jednę tylko, przecudnéj piękności kobietę, tak, że na widok jéj, osłupiawszy z admiracyi, ledwie zapytać mogłem:
— Czy zastałem pana Wyhowskiego?
— Nie — odpowiada mi — ale wkrótce powróci, wyszedł na ranną przechadzkę.
— Jestem przysłany od jego królewskiéj mości.
— Może pan wstrzymasz się chwilę?
I jak się tu nie wstrzymać? kobieta jak anioł, panie Boże mnie skarz, nie mogłem nawet pojąć, jak ten człowiek śmiał chodzić na przechadzkę, mając takie bóstwo za żonę.
Nawiasem mówiąc widziałem ją potém na Wołyniu powtórnie, gdzie za jakąś sprawą przybyła, i trafiło mi się, czego nigdy nie zapomnę, żem ją omdlałą w czasie trzęsienia ziemi, trzeźwił w objęciach. Ale wracam do materyi.
Śliczna owa pani prosi mnie do dalszych pokoi, prowadzi przez wspaniałe apartamenta, udekorowane po królewsku. Siadamy w gabinecie dotykającym sypialni, w któréj widzę łoże z baldachimem adamaszkowym. Wyobraź sobie pan, ten łotr Wyhowski, sto dyabłów zjadł, ze wszystkich stron ubrał wewnątrz łóżko, zwierciadłami. Jak Boga kocham prawda. Proszą mnie na czekoladę, łudzi mnie pani, że mąż wróci wprędce, rozpytuje o przyczynę poselstwa, ja udaję skłopotanego, instyguję i siedzę. A jakże było nie siedziéć? Choć mi wracać kazano rychło, jak-em się w te czarne oczy wlepił, ani sposobu odejść. Ej! byłaż-bo piękna! w życiu takiéj drugiéj nie spotkałem.
Że téż to i takim pięknym trzeba starzéć! Ale choć to tu miło i słodko godziny lecą, Königsfeld gotów wsadzić do aresztu; rozum mi przyszedł nareszcie, i wycofałem się od téj syreny.
Na wschodach właśnie spotkałem pana Wyhowskiego, już powracającego, i odniosłem mu słowa królewskie. Przyrzekł się stawić; piękny był mężczyzna i polityk. Wkrótce przyjechał na zamek i puszczony był do gabinetu jego królewskiéj mości, gdzie sam-nasam z półtoréj godziny zabawił. Słyszeliśmy potém, że odpuścił wszystko, co od L. wygrał na słowo, kontentując się gotowizną, precyozami. Taką-to władzę miała nad królem piękna, nie piękna, ale zręczna i kształtna p. Gr. Wszakże kiedy mu zakazała słodkich oczu robić do księżnéj kurlandzkiéj, i tego usłuchać musiał, zostawując innym ten kąsek.
Oto panie był przepych! Oto dwór drugi królewski powiem. Księżna jéjmość miała z sobą pazi bez liku, panów de Sohns, de Reta, i marszałka dworu pana Klopmann. Rozrzutnie i ogromnie wydawała na wystawne w Warszawie życie. Sama pani Łazarowiczowa, co jéj sukni dostarczała, kilka tysięcy dukatów za nie wzięła, bo ani księżna, ani nikt z pań i panien jéj dworu, dwa razy jednéj sukni nie kładli. Stosy ich zawalały całą jednę salę; wyjeżdżając, darowała tę garderobę na szpitale. Sami królewscy furmani, co ją nosili, po kilkaset dukatów podostawali.
Przybyłéj król jegomość chciał dodać paziów swoich, ale ci kaprysy stroili, i jako szlachta, oświadczyli, że królowi tylko w tym obowiązku służyć mogą.
Jeden szambelan de Tylly został jéj dodany, i miał się z tego dobrze. Był to piękny, zręczny i umiejący sobie radzić człowiek. Zwąchawszy, że u księżnéj pani był w łaskach, poczyna jednego razu kwaśną minę stroić, wzdychać i chodzić zasmucony. Księżna poleca panu Klopmann dowiedziéć się o przyczynie frasunku. Targuje się długo z wydaniem swéj tajemnicy de Tylly, nareszcie cedzi przez zęby, że się zadłużył ogromnie, że mu dłużnicy pokoju nie dają, że od nich dnia ani nocy nie ma spokojnéj. Tymczasem umówił się z Hurtigiem, Bessonem i innemi, podawał im kwity na znaczne kwoty, których i dziesiątéj części nie był winien, i oczekując wyrachowanego skutku, chodził udając wielce zafrasowanego.
Księżna, czy jéj wpadł w oko, czy tak z łaski, a z litości robiąc sobie renomę wspaniałości, poleciła nareszcie Klopmannowi zapłacić długi pana de Tylly.
Stało się, jak przewidział, kupcy odebrali pieniądze, oddali je szambelanowi, księżna z uśmiechem wręczyła mu kwity, a dobry humor powrócił. Oprócz tego, otrzymał na odjezdném tabakierę kameryzowaną z portretem księżnéj, pełną dukatów, drugą mniejszą od pani de Solms, i coś tam jeszcze.
Księżna była wcale piękna, i nie bez tego, żeby królowi nie miała się podobać, ale wcześnie to postrzegłszy Gr. wymogła na nim, że całkiem zobojętniał.
Kochał się już w niéj otwarcie książę Kazimierz Sapieha, ale faworytem był niejaki Batowski, który potém do księżnéj za granicę wyruszył. Księżna przez ciąg całego pobytu miała na usługi ekwipaż dworski i szambelana.
Człowiek już nie pamięta, co się naówczas napatrzył, nasłuchał, nażył! Było to życie! Jednego mi żal, to żem medalu z karuzelu nie schował, w pilnéj potrzebie musiałem go dać do schowania żydowi Salomonowi, który mieszkał przy kadeckich koszarach, a tylem go potém i widział.
Opowiem panu jednę historyjkę ciekawą, tylko nie wiem o ile prawdziwą, którą z ust rzeźbiarza jego królewskiéj mości, pana Regulskiego słyszałem, o sławnym podskarbim koronnym, i podkanclerzym Garnyszu.
Żył pod owe czasy w Warszawie stary kanonik, niejaki pan Piotr Szulc, człowiek niezmiernie bogaty, ale żyjący skąpo, dający na procenta i zastawy, który tym sposobem przyszedł do ogromnego w kosztownościach i kapitałach majątku. Zwąchał to pan podskarbi, który go znał dobrze i był z nim w stosunkach nieraz, bo mu zawsze brakło na karty i rozpustę. Poprzyjaźniwszy się ze starym, wypatrzył, gdzie co było, i ułożył sobie odziedziczyć po kanoniku. Ksiądz Piotr bojąc się śmierci, zawsze odkładał zrobienie testamentu do jutra i nigdy go zrobić nie chciał, choć miał ubogich bardzo krewnych. Gdy kanonik leżał na śmiertelnéj pościeli, podskarbi, wyszukawszy Piotra Szulca, między mnóstwem Szulców, którzy śmietankowe ciasteczka roznosili po Warszawie, datkiem i czmuceniem skłonił go do podpisania zawczasu przygotowanego testamentu, i dawszy mu potém kilkadziesiąt dukatów na drogę, wyprawił go, skąd przyszedł. Mógł tedy już przysiądz poczciwy podskarbi, że testament Piotr Szulc podpisał własnoręcznie.
Tymczasem kanonik umiera, kapituła zabezpiecza fundusze, a podskarbi pilnując się, pieczętuje stante pede wszystko i wynosi na jaw testament.
Było tak i owak, ale podskarbi, któremu nie było z kim wojować tak dalece, zagarnął, jak powiadają, z milion gotówki i ogromne precyoza. Tymczasem o testamencie przebąkiwać różnie zaczęto; zjawili się spadkobiercy ubodzy, i różnemi sposobami usiłowali trafić do podskarbiego, ale on, albo ich do siebie nie dopuszczał, albo śmiejąc się z nich, odprawiał z niczém.
Ksiądz Garnysz, podkanclerzy żyjący wówczas, bardzo zacny i poczciwy człowiek, znany był z litościwego serca i chętnego dla biednych miłosierdzia. Spadkobiercy Szulca udali się do niego, padając mu do nóg i prosząc o instancyę do podskarbiego.
Reflektował się długo prałat, że on im się tu na nic przydać nie może, ale wreszcie, nie mogąc się naleganiom oprzéć, choć nie ufał w skutek, pojechać obiecał do podskarbiego.
A trzeba wiedziéć, że ksiądz Garnysz miał jednę wadę, był tabacznik zapamiętały. Co chwila tabakę zażywał, nosił ją w kieszeni, a w mieszkaniu na każdym stoliku, oknie, stały tabakiery.
Jedzie tedy zamyślony ksiądz Garnysz do podskarbiego, i dobrawszy chwilę, w któréjby miał świadków, zaklinać go poczyna na wszystko, aby się ulitował nad ubogiemi spadkobiercami Szulca, i jeśli nie wszystko, to choć część im należnego dziedzictwa powrócił.
— Dajże mi aspan pokój, mości księże podkanclerzy — odparł podskarbi — to nigdy być nie może; tak, jak niepodobna jest, żebyś waszmość przestał tabakę zażywać, niepodobna równie, żebym ja raz wzięte pieniądze powrócił.
W tém ksiądz Garnysz, biorąc żart na seryo, pyta:
— Na jakże długo mam przestać zażywać tabakę?
— Ba! choćby na cztery tygodnie.
— Biorę waszmości za słowo, panie podskarbi, coram testes.
— Ani razu?
— Staje umowa.
— Że jeśli nie zażyję tabaki przez cztery tygodnie, podskarbi odda dziedzictwo kanonika naturalnym spadkobiercom.
— Opiszemy się.
— Opiszem.
Byli świadkowie, a podskarbi dodał nieodstępnego stróża księdzu Garnyszowi, który dał słowo, iż, jeśli złamie umowę, sam się do tego przyzna, co byłby i zrobił.
Wystawmyż sobie teraz męki podkanclerzego! Kazał zaraz wszystkie tabakierki sprzątnąć i pochować, a w przedpokoju straż postawił, aby zażywający tabakę z tabakierkami do niego nie wchodzili. Ze swojéj strony podskarbi wszelkie robił starania, żeby skusić księdza Garnysza. Ale napróżno podsuwano mu tabakę.
Cztery tygodnie uszły, a ksiądz Garnysz chorował, czując jakąś ciężkość w głowie i niezdrowie nieopisane, ale wytrwał. Wezwany podskarbi, aby umowie zadość uczynił, zwyciężony ofiarą uczciwego człowieka, przyznał się, że wielką część zagarniętych kapitałów już puścił i wrócić nie może (co wynosiło praeter propter do 400,000), resztę zaś musiał oddać za tę tabakę.
Podkanclerzy rozdzielił ją między ubogich Szulców, i rozdzieliwszy, zaraz chorzéć począł na głowy boleść. A choć do tabaki powrócił, już mu ona nie pomogła. Umarł nieborak, a co najgorsze, że w drukowanych paszkwilach (Rozmowy umarłych), przypisywano śmierć jego niepoczciwym powodom.
Cała prawda, jak mi powtarzał pan Regulski, że na mózgu znaleziono materyę zebraną, z powodu nagłego zaprzestania tabaki.
— Zdaje mi się — mówił po chwili przestanku, zażywszy tabaki Szambelan — że gdybym teraz jeszcze zobaczył, przy siwych włosach, naszego pułkownika Königsfelda, tobym się go jeszcze zląkł. Prześladował bo nas biednych, a my jego; włóczył się po nocy, śledząc, czyśmy na miejscu i nieraz ślizgał się na wschodach, po rozsypanym grochu, chwytał rozpalone klamki i t. p. Nazajutrz zaskarżeni paziowie, na których czele był swawolny Turkuł, szli aresztowani wysiadywać rekolekcye w Łazienkach, gdzie ich ze stołu królewskiego karmiono.
Co-tośmy się nieraz napatrzyli!
Powiem panu o wiśniach Turkuła, ale o tych pewnie słyszałeś?
— Słyszałem wistocie.
— A więc o mojém jedném poselstwie do marszałkowéj koronnej. Raz tedy król, jak nas zwykle posyłał, kazał mi pójść do synowicy swéj, córki księcia eks-podkomorzego, nie, mylę się, do siostrzenicy, bo synowica, córka księcia eks-podkomorzego, była za hetmanem Tyszkiewiczem, który miał ten sławny dom, pod karyatydami w Warszawie; a mnie król posłał do siostrzenicy, urodzonéj z Zam... siostry królewskiéj, która była za M... marszałkiem koronnym. Jak on sam był grzeczny i układny, tak ona wielce dumna i nieprzystępna. Król, który lubił, żeby jego Grab... grzeczności robiono, wzywał panią marszałkową na wieczór do niéj, gdzie i sam miał być.
Było to po obiedzie. Stawię się z poselstwem królewskiém, nie puszczają mnie.
— Co to jest?
— Nie można!
— Jakto nie można, kiedy od króla jegomości, albo to ja nie wiem obyczajów?
Więc, choć mi służba drogę zapiera, odpycham, drzwi otwieram i wchodzę przebojem. W trzecim pokoju zastaję panią marszałkową, leżącą na kanapie, która na mnie z gniewem ręką kiwa, i głosem powolnym woła:
— Tra-a-a-wię, tra-a-wię.
Ale ja, nie zważając na trawienie, wypowiedziałem, co mi polecono, ukłoniłem się i odszedłem.
Król jegomość nigdy mnie potém do pani marszałkowéj nie posyłał.
Miałem jeszcze jedno ciekawe poselstwo za panem Szczęsnym P., kiedy to w czasie sejmu, gdy król gwarancyi odstąpił i dał się Luchesiniemu obałamucić, pan ten, z ławki powstawszy, eo instante, chciał Warszawę opuścić. Królowi jegomości bardzo o to chodziło, żeby się z panem Szczęsnym widziéć i rozmówić koniecznie; posłano mnie już nocą z pachołkiem i pochodnią, szukać wiatru w polu. Poleciałem szparko do kwatery na ulicę Długą, ale tam już go nie było; postawiwszy wartę, aby nie wyjechał, sam udałem się go szukać konno po całém mieście. Na poczcie imieniem królewskiém zaprzeczyłem, aby mu koni nie dawano. Jeżdżę i jeżdżę, a wszystko nadaremno, aż na Krakowskiém-Przedmieściu, naprzeciw banku Kabrego, spotykam żydka Judela faktora, któregom przed godziną pytał o pana P...
— Co mi wacpan dasz, a ja pokażę, gdzie on jest.
Targ w targ, daję mu cztery talary. Usłużny Izraelita prowadzi mnie na trzecie piętro, do jakichś panienek. Tu zastaję w pierwszym pokoju dwie milutkie twarzyczki, ale o panu P. ani słychu! Drugi pokój na klucz zamknięty, klucza niéma, jak mówią, pustka tylko i skład rzeczy. Myślę sobie, żydby mnie nie zwodził, więc, pomimo krzyku i oporu, podważywszy kolanem, wyłamuję drzwi i wchodzę.
Pan P. siedział dość niespokojny na łóżku. Aż z trąbką pocztarską, zajeżdża i ekwipaż jego, bo mu mimo zakazu mojego z poczty konie dano.
Pan P. usilnie prosić i nalegać zaczyna, abym go puścił, ofiaruje mi pieniądze, potém dożywociem wioseczkę z Tulczyńskiego klucza, i kusi, żebym z nim jechał. Naśmiawszy się do woli, z tych niewłaściwych propozycyj, nalegam i coraz gwałtowniéj domagam się, aby ze mną do króla jechał. Widząc, że nie przelewki, chmurny idzie za mną. Oddawszy konia pachołkowi, siadam z nim do powozu. Była godzina druga z północy, gdym odszukał pana S. P., o trzeciéj stanęliśmy u króla. Jak skoro wszedł do gabinetu królewskiego, gwałt i krzyk dał się słyszéć, jakiemu równego w życiu nie trafiło mi się być świadkiem. Gadano potém długo i żywo, aż nareszcie król wyszedł i kazał mnie przywołać, bo mu pan P. o mojéj nieugiętości wiele mówił. Wziął mnie pod brodę i pochwaliwszy, darował mi na pamiątkę piękny swój własny, kameryzowany zegarek, roboty Kukumusa, zegarmistrza królewskiego. Pan P. S. téż nazajutrz rano, zaprosiwszy do siebie, zobowiązał mnie do przyjęcia upominku. Wielkie obietnice, jakie mi przy téj okoliczności uczynił król jegomość, spełzły na niczém. Przeszły te czasy swawolne i wesołe, a w ciężkiéj biedzie, wiele się przyrzeczeń zapomniéć musiało.

1848.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.