Sobieradzka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sobieradzka
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Sobieradzka.


Może to być wielką prawdą, że kobieta jest istotą z natury swojéj słabą, przynajmniéj wieki ten oklepany pewnik tyle razy powtórzyły, że nareszcie nikt mu się już sprzeciwiać nie śmié; ale — u nas, doprawdy, kto wié czy nie mocniejsze są jeszcze kobiety od mężczyzn. Kilku to już moralistów zanotowało, że wogólności, co się tyczy wykształcenia umysłowego, kobiety stoją u nas wyżéj od drugiéj wąsatéj połowy rodzaju ludzkiego, i tak jest wistocie, a jabym dodał, że wolą i charakterem są od niéj daleko wyższe. Pomimo to przecie zawsze jest to słabsza połowa rodzaju ludzkiego, i darmo się już sprzeczać, — gdy dwóch powie, żeś pijany, kładź się spać.
Przywiodę tu jeden tylko ciekawy przykład, jeden z tysiąca — boby mi ich nie brakło, gdyby chodziło o liczbę; ab uno disce omnes.
Panna Katarzyna Sobieradzka była córką majętnych ludzi, staréj szlachty wołyńskiéj (Sobieradzcy po całéj Polsce są rozsiedleni, ale i na Wołyniu ich nie brak). Rodzicom jéj, choć się dźwigali jak mogli, nie bardzo się wiodło, wioska była nie zła, ale dzieci kilkanaścioro, a długów i interesów nie brakło. Przytém starzy Sobieradzcy jakoś się charakterami nie dobrali, i jéjmość i jegomość ukuci byli z twardéj stali, tak, że ani jedno ani drugie w niczém nie ustępowało na włos, i żyli drąc koty od rana do nocy w bezustannéj wojnie. — Dom w Sobieradziu prawdziwém był piekłem, a dzieciom patrzącym na to w życia początkach, nie bardzo życie zasmakować mogło. — Chowało się to dość zaniedbane, na łasce bożéj, rosnąc i wyrabiając się własnemi siłami. Starania o nich wielkiego nie było, synowie ledwie się na nogi podnieśli, zapięci w mundurzyki szli do pierwszéj lepszéj szkółki, córki z rąk nianiek prawie pchano na pensyjkę do miasteczka. Ojciec tak był zaprzątniony swojemi interesami, że o potomstwie nie myślał, w czasie wakacyj tylko dając starszym swoim przepisywać prośby i noty procesowe, a matka, choć z sercem macierzyńskiém, ale ostro się z niemi obchodziła. Koniec końcem jakoś ta gromadka niewiele pielęgnowana, poszła w świat jako tako, dosyć szczęśliwie. Synowie poumieszczali się w wojsku, po kancelaryach, córek dwie ruszyło za mąż niespodzianie, a że panna Katarzyna trzecią była z rzędu, już na nią przychodziła koléj.
Ale ona po matce i ojcu wziąwszy charakter nieugięty, jeszcze maleńką dała sobie słowo, że za mąż nie pójdzie i gdy matka poczęła ją naglić o determinacyą, bo się tam już ktoś trafiał — odpowiedziała stanowczo:
— Ja za mąż iść nie myślę.
— A cóż myślisz?
— Wolę być sama...
— Ale gdzież się podziejesz?
— Czy to świata mało!
— Oszalała Kasia!
Kasia zamilkła; a było to wcale naówczas ładne dziecko piętnastoletnie, i bodaj czy nie perła rodziny, — oczki czarne błyszczące, włos kruczy, brewki gdyby pędzlem zakreślone, rumiane liczko, ząbki drobne i śliczne, nóżka i rączka królewska, słowem co się zowie piękna panienka. Ona téż najmniéj zadała rodzicom kłopotu, bo jéj wychowanie poszło łatwo, uczyła się wybornie, pensyą przebiegła w lat parę, grała nieźle na rozbitym fortepianiku, rozumiała i odezwać się mogła po francusku, a tańcowała jak nikt w okolicy. Matka rachowała, że i twarz i talenta dadzą jéj dobrego zięcia, aż tu nagle zjawiło się postanowienie, któreśmy słyszeli, nie wychodzenia nigdy za mąż. Myślała jéjmość, że to sobie zwyczajnie jakiś kaprys dziewiczy, nie wiedziała bowiem, że jéj Kasia, w dziesiątym roku jeszcze napatrzywszy się kłótni rodzicielskich codziennych i kłopotów, jakie mieli z dziećmi, powiedziała sobie z góry: — nie pójdę za mąż. Bardzo to było niedojrzałe postanowienie, ale rosnąc z Kasią razem nabrało siły i wzmocniło się zapatrywaniem na świat, już z téj strony, na któréj wcześnie stanęła.
Starający się o rękę panny Katarzyny, za pierwszém posunięciem się ku niéj, dostał najwyraźniejszego i nic w bawełnę nie obwijanego odkosza. — Bardzo pana przepraszam — odpowiedziała mu śmiało panienka, — ale ja nie chcę i nie pójdę za mąż.
Zdawało się konkurentowi, że powinien wybuchnąć z afektami, by pannę rozczulić, ale Kasia odskoczyła od klękającego z ostrożnością o czarne swe opięte ubranie kawalera, i na wyznanie miłości, bardzo zimno spytała go:
— To co?
— Ale ja panią kocham!
— To co? — spytała Kasia.
— Pani będziesz tak okrutną!
— A chciałżebyś pan, żebym się dla niego poświęciła, kiedy ja ani go kocham, ani myślę się za mąż wybierać!
Kawaler, który nie pojmował, jak można było go nie kochać, zaperzył się, wstał, otrzepał z pyłu kolana, udał rozpacz i pojechał. Matka załamała ręce, bo to była partya doskonała, ojciec wpadł z furyą na biedną Kasię, ale ona z uszanowaniem, a stale odpowiedziała im:
— Ja nie pójdę za mąż!
— Oszalała! — powtarzała matka.
— Dlaczego? — spytał ojciec.
— Dlatego, kochany ojcze, — odezwała się Kasia — że nie widzę w małżeństwie szczęścia nigdzie, nie stworzoną jestem do ulegania i za niczyje szczęście odpowiadać nie chcę.
Ojciec wielkie oczy otworzył.
— Patrzcie, jak rozumuje! — mruczał — ledwie to od ziemi odrosło, a już ma swoję wolę!
Niepodobna było zawrócić starającego się jegomości, który nadzwyczajnie czuł się obrażonym, że panna go kochać nie chciała i śmiała mu to w żywe powiedziéć oczy: dali więc rodzice pokój na ten raz Kasi, a ona po swojemu zajęła się domem jak wprzódy.
Może téż pomiarkowali się, że ciężko-by im było obejść się bez niéj, tak im była w domu potrzebną; chwilki to nigdy nie spróżnowało, nie posiedziało momentu, a przy pracy tak się jéj wesoły humor trzymał, że po piosence słychać ją było wszędzie w domu. Odezwała się śpiewka, mówiono napewno — to Kasia! Wszyscy się nią posługiwali, ojciec, matka, siostry, bracia, słudzy nawet i wszyscy ją lubili, choć nikomu prócz rodziców nie szczędziła prawdy.
Proszona czy nie, mówiła śmiało w oczy każdemu, co myślała, a broniąc nieobecnych gorąco, równie téż żwawo wypowiadała im choćby gorzką prawdę.
Tymczasem rok za rokiem reszta córek wyszła za mąż, jak się udało, a Kasia, która swoich starających się odsyłała do sióstr, została sama jedna przy rodzicach i braci. Ojciec powoli się rujnował, przyszłość coraz stawała czarniejszą, wioska wisiała na włosku, bo ją już z publicznego targu sprzedawać miano; gdy matka Kasi, zagryzłszy się ciągłym niepokojem, umarła.
Wkrótce potém ojciec z rozpaczy, jak mówiono, choć kąta prawie nie miał, choć obsadzony rodziną, choć siwy i niedołęga, wynalazł sobie jakąś ubogą panienkę i ożenił się. Przybyła macocha w wieku prawie Kasi; ujrzawszy ją w domu i przewidując w niéj czujnego nieprzyjaciela, postanowiła ją wyprawić za mąż czy na służbę, byle się jéj pozbyć. Ale z Kasią nie było łatwo, znosiła zimno, co na nią padło, a stała murem.
Gdy się zebrało na łzy, poszła się wypłakać do kątka, potém oczy wymyła zimną wodą i pogodna, spokojna wracała do pokoju i roboty. Rozmaite prześladowania wymyślała młoda macocha, najcięższemi trapiła posługami, łajała, gniewała się, obrażała lada czém, nasadzała ojca na córkę, spodziewając się, że dokuczy jéj tyle, że się w końcu za pierwszego lepszego wyniesie lub uciecze z domu — ale nie dała jéj rady. Kasia przetrwała burze, łajania, prześladowanie, niedostatek i ani myślała się z domu rodzicielskiego wynosić. Zawsze ładna, miała konkurentów jeszcze, ale się wszystkich pozbywała jednakowo:
— Ja nie myślę iść za mąż.
Ojca to w końcu znudziło, bo jak zwykle starzy mężowie ulegał żonie zupełnie, naposiadł się więc, żeby córkę wydać koniecznie.
— Cóż to ty myślisz sobie — zawołał dowiedziawszy się o ostatnim harbuzie — ja nie jestem nieśmiertelny, a co będzie, gdy pozostaniesz na łasce macochy i braci?
— Wówczas pomyślę, jak sobie życie urządzić — odpowiedziało dziewczę.
— Pamiętaj, że grosza nie masz!
— Alboż to ubożsi nie żyją? będę pracować!
Rozgniewawszy się, napiorunowawszy stary Sobieradzki, plunął i dał pokój; Kasia poszła do swojéj izdebki na strychu, bo ją tam aż wypędzono po przybyciu macochy, popłakała, pomodliła się, łzy otarła i poczęła śpiewać.
A macosze te śpiewy dokuczały jak wyrzuty, wolałaby była przekleństwa! Często posyłała służącą, żeby Kasi zakazać piosenki, i naówczas posłuszne dziewczę uśmiechając się milkło.
Sposobu na nią nie było i już wielką konspiracyę rozpoczynała młoda pani ze swoim bratem i siostrą, gdy stary mąż powrócił w nocy zgryziony administracyą, którą mu zagrożono, i uderzony apopleksyą nagle życie zakończył. Wypadek ten najokropniejsze miał dla wszystkich skutki — wiedziano, że majątek cudem się tylko trzymał jeszcze w ręku starego, że go po śmierci natychmiast chwycą wierzyciele, rwał więc kto co mógł jak najśpieszniéj, i nie myśląc o nieboszczyku, który jeszcze nie zastygł, wdowa sobie, synowie sobie pakowali, darli, chwytali, nieśli, zabierali z rozdzierającą serce chciwością.
U łóżka zmarłego nie było nikogo prócz Kasi, która powieki zamknąwszy staremu, dała rabować wszystkim, a zajmowała się pogrzebem. Pozwoliła brać każdemu, co kto chciał, nawet ze swojéj najuboższéj izdebki, i suchém okiem, gniewu pełném patrząc na ten rabunek, szyła ojcu poduszkę na wieczny spoczynek.
Ubogi, pusty był pogrzeb starca, za którym z kilkanaściorga, kilkoro tylko szło dzieci; kiedy wrócili do domu pustego, Kasia obejrzawszy się, nic w nim prawie już nie znalazła; a po macosze został tylko stary słoik od pomady i rozbita flaszeczka wódki kolońskiéj.
W ślad za pogrzebem najechali urzędnicy wprowadzający już nowego administratora, a Kasi zapowiedziano, żeby sobie kąta szukała. Poszła biedna na strych, otworzyła kufereczek, obejrzała rzeczy i razem cały zebrawszy majątek, ledwie starczyło na węzełek leciutki, a w kieszeni miała tylko pięć złotych. Nie strwożyła się jednak wcale, upakowała żwawo, a nazajutrz rano wyszła na wieś pieszo, tęskna, niepewna przyszłości, ale w Bogu zupełnie o nią spokojna.
Miała przyjaciół na wiosce, bo tam nikt nie poradził, nie leczył, nie pomógł, nie dał dobrego słowa prócz niéj; ludzie więc gromadką zebrali się ją żegnać. A i jéj spojrzawszy na stare domostwo, w którém się urodziła, wychowała, wyrosła, łzą zaszły oczy czarne.
— Któż mnie z was zawiezie do brata? — spytała ludzi — może ty stary Iwanie?
— A dobrze panieneczko, czemu nie, wejdźcie tylko do chaty, konie pokarmię i ruszymy, gdzie każecie; ale może do dworu pójść po rzeczy?
Kasia tęskno się uśmiechając pokazała mu swoje zawiniątko:
— Ot moje rzeczy...
— A więcéj?
— A więcéj nie mam!
Pojechali tedy naprzód do najstarszego brata, który ożeniwszy się z wdową na Polesiu niemłodą już kobietą, a bezdzietną, miał wcale niezłą cząstkę we wsi i uchodził za najbogatszego z rodzeństwa. Ale téż od czasu ożenienia swego tak był zerwał z familią, że go niczyje nie widziały oczy: bo go jéjmość bojąca się najazdu sióstr i braci, odciągała jak mogła od swoich. Kiedy przed ganek porządnego dworku zaszedł prosty wóz, którym przyjechała Kasia, zabiło jéj może serce, ale tego po sobie nie pokazała i śmiało weszła do pokoju. Brata jéj nie było w domu, w kilka minut weszła z dość kwaśną miną sama pani. Kasia jéj prawie nie znała; ona Kasi udała, że nie poznaje.
— Wiecie, kochana bratowo — rzekła śmiało — że nie mam kątka; możebym na co mogła się wam przydać, choćby na klucznicę... przyjechałam was prosić nie o daremny dach i chleb, ale o robotę...
Grzecznie ale dosyć niechętnie przyjęła ją gospodyni, wybąknęła słów kilka, ruszyła ramionami, trzasnęła drzwiami i wyszła. Kasia się nie uraziła, nie pierwszyzna to była dla niéj, zniesiono jéj zawiniąteczko, naznaczono zimną izdebkę na tyle i częstowano jak natręta, — tyle tylko że nie wypędzili. Brat już tak był o niéj zapomniał, że zobaczywszy ją, nie uczuł politowania nad sierotą, ale zląkł się tylko żony i wymówek, które mu za to czynić miała.
Jakoż zmyła mu głowę porządnie, i byłby Kasię wypędził natychmiast, ale go sama wstrzymała.
— Czekaj aspan — rzekła — ja jéj tak dokuczę, że sama się wyniesie... nie potrzeba będzie jéj wyganiać.
Uwzięła się bratowa, ale trafiła kosa na kamień. Kasia jéj gniewy, wymysły, żądania, pracą i powolnością tak umiała przełamywać, że po tygodniu już nie było mowy o prześladowaniu.
— A wiesz aspan co! — mruknęła biorąc się pod boki bratowa — to zdaje się dobra dziewczyna ta twoja Kaśka! Służy mi lepiéj od klucznicy dalipan i nie wymyśla; pokorne to, pracowite! Tylko że to ją utrzymać będzie potrzeba na siostrzyńskiéj stopie! ale mi się zdała w domu!
Jedno tylko miała jéj do zarzucenia jéjmość stara i okrutnie brzydka, że Kasia była ładna, i zbyt przy niéj gospodyni wydawała się szpetną babą: ale zresztą tak ją za serce ujęła, że po roku obawiała się już bratowa, by jéj nie stracić. Życie tu nie było rajem, ale po domowém, jakiego w ostatnich czasach doświadczyła Katarzyna, tu się jéj zdawało tak dobrze! Staréj niełatwo było dogodzić, chodził cały dom na palcach, jedna Kasia umiała trafić w humor. Co dziwniéj nie pochlebiała wcale, nie udawała uwielbienia i poszanowania; ale tak była naturalnie wesołą, niezachmurzoną, a tak przytém niezmordowanie pracowitą, że jéjmość zakosztowawszy swobody, którą z nią zyskała, nie chciała się już z nią rozstać.
Kasia władała wszystkiém, rządziła domem, miała w swém rozporządzeniu całe kobiece gospodarstwo, a że dla siebie nigdy się o nic nie upomniała, tańszą była od klucznicy. Sukienki jéj, bielizna i to co miała, cudem się jakoś trzymało, przerabiało i trwało, a choć nie strojna, panna Katarzyna wstydu nie robiła domowi. Brat posądzał żonę, że ją oporządza, jéjmość podejrzewała męża, że ją tajemnie wspomaga, a wistocie nikt nic nie dawał na zawiązanie palca. Już sobie była wpadłszy w łaski bratowéj zapewniła przytułek biedna dziewczyna i śpiewała znowu w swojéj izdebce, w któréj stary kanarek towarzystwa jéj dotrzymywał, gdy niespodzianie brat chorować począł, wpadł w suchoty i choć najtroskliwiéj pielęgnowany, po roku cierpienia, umarł.
Dzieci nie mieli, została wdowa z Kasią same jedne w pustym dworze.
— Gdzieś to było przeznaczenie moje — odezwała się stara po dwóch miesiącach żałoby — żebym trzeci raz za mąż poszła!
Kasia otwarła czarne oczy pełne podziwu.
— A tak — dodała smutnie wdowa — co sądzono, tego człowiek nie uniknie, kiedy mi to nawet cyganka przepowiadała!
Spełniła się cygańska przepowiednia, niestety, jakiś dawny zbrakowany konkurent, dobrze zakonserwowany jeszcze i nieźle wyglądający, zgłosił się o rękę dziedziczki, niedługo się namyślając, westchnęła i dozwoliła mu miéć nadzieje, byleby się choć o cztery konie do koczyka postarał.
— To dobry człowiek — odezwała się do Kasi, gdy odjechał — i nie pijak, choć na niego ludzie gadają może... ale to nie prawda! A przytém to już taki sądzono!
Poszła wdowa za mąż, Kasia została przy niéj, ale niedługo postrzegła się, że jegomość cichaczem czułe wejrzenia ku niéj rzucać począł. Za pierwszém słówkiem odcięła mu się ostro, ale widząc, że uparty, pod pozorem zatęsknienia do familii, mimo nalegań dawnéj swéj bratowéj, by została, ruszyła do siostry.
Siostra starsza poszła była za rządcę znacznego majątku i mieszkała z nim o mil dziesięć, w zapadłém Polesiu. Mąż jéj dobre człeczysko, ale hulaką, nie bardzo domu pilnował, a że mu się lepiéj wiodło po biedzie, któréj zaznał za młodu, aż nadto puszczał sobie cugli. Żyli państwo oboje bez jutra, choć na jutro czekało czworo dziatek. Kasia przyjechała do nich właśnie jakoś na suty bal, który w zapusty dawano dla sąsiedztwa, bo pan rządca niezmiernie się wysoko nosił i chciał koniecznie stać na równi z podpankami, co go otaczali — a rzecz nie była trudna. Kwaśno więc ją i tu przyjęto zajeżdżającą lichym wózkiem i ubraną bardzo skromnie; zwłaszcza, że sam pan często gęsto rozpowiadał o famili swéj żony, jako o bardzo znakomitéj i możnéj rodzinie. Zapchnięto Kasię do kąta prosząc, żeby się nie pokazywała, a siostra, która już była od męża przejęła dumę, wystrojona i obwieszona łańcuchami, ledwie ją raczyła przywitać. W domu puszczono odgłos, że to daleka tylko krewna powinowatych... lub coś podobnego, ale najmniejszéj rzeczy nie siostra, a Kasia śmiejąc się dała słowo, że z pokrewieństwem się nie wyda.
— Słuchaj no, moja Julko — odezwała się nazajutrz do siostry — kiedyście tacy śmieszni, że się ubogich krewnych wstydzicie, róbcie, jak wam lepiéj, ale ot dajcie mi czém się zająć w domu, jakie zatrudnienie, bylebym nie próżnowała.
Julka miała dwie córeczki, Kasia wzięła je pod swoję opiekę i jakoś prędko przypomniawszy, czego się uczyła na pensyi, poczęła wyłącznie niemi się zajmować. Doskonale się to trafiało i rządcy, który dla pokazania się pragnął miéć guwernantkę, i Julce, która wolała bawić się niż dzieci pilnować. A córeczki tak się przywiązały do téj, któréj ciocią pod najsroższą karą nazywać im nie było wolno, że dla nich jak z nieba spadła. Kasia potrosze przypomniała z książek, czego już trochę zapomniała w biedzie, a że dzieweczki były pojętne, a jegomość na wychowanie nie żałował, bo się niém musiał chwalić, szło tedy jak z płatka.
Skarb to był w domu taka siostra; i wkrótce się téż na niéj wszyscy poznali, uczuwszy, jak z nią dobrze i spokojnie było, jak połagodniały i wyludniały dzieweczki, a przyuczać się zaczęły. Zyskała powierzchowność ich nawet, aż poładniały pod tą nową serdeczną opieką. Nie było téż źle i pannie Katarzynie, choć jéj się do pokrewieństwa przyznawać nie dozwolono, zaledwie daleką jakąś mianując kuzynką; i byłaby tu siedziała, gdyby nie los, co ją na próby zda się pędzał z kąta do kąta, zrywając dachy domostw, pod które się schroniła. W rok po przybyciu jéj do domu Julii, rządca ów, który tak szumiał i już na pana patrzał, nagle padł z wysokości najniespodziewaniéj. Wykryły się jakieś nadużycia w majątku, zaszły skargi, pokazały regestra, zjechali rachmistrze, płacz i lament rozległy we dworze, a ostatecznie w kasie zabrakło kilkunastu tysięcy rubli!
Sceny najprzykrzejsze nastąpiły nagle po balikach i podwieczorkach, niedostatek bez przejścia, bez stopniowania zajął miejsce zbytku. Julia z mężem po zabraniu wszystkiego, co mieli w remanentach, musiała na nędznym wózku ruszyć do miasteczka, gdzie eks-rządca rozpoczął o żebraninie prawie nieskończony proces przeciw dawnemu swemu pryncypałowi. Kasia przywykła do nieszczęścia, przywiązawszy się do dzieci jéj powierzonych, pojechała z niemi; ale tu państwo szwagrowstwo nie mogli już ani jéj mieścić, ani utrzymać; potrzeba było szukać znowu kąta i chleba.
Kilkaset złotych, które miała od Julii Kasia oddać musiała siostrze, widząc ją w ubóstwie i nagłéj potrzebie, nie zostało jéj nic nad stary zegarek matki jeszcze, parę kolczyków koralowych i srebrną tabakierkę. Zawinąwszy to w chusteczkę, poszła rankiem do kościoła, pomodliła się i udała się do złotników, by sprzedać ostatek i nająć gdzie izdebkę.
Szczęściem dla niéj u złotnika właśnie spotkała się z dawnym znajomym, widywanym u brata, zamożnym obywatelem, który dla słabości żony mieszkał od roku w miasteczku, kto inny byłby się przez fałszywy wstyd taił z położeniem i celem nawet przyjścia, ale panna Katarzyna śmiało mu opowiedziawszy swe dzieje, użyła go zaraz za pośrednika do sprzedaży.
— Daj pani temu pokój — rzekł jéj stary znajomy — schowaj te pamiątki i chodźmy do mnie, może co innego uradzimy.
Dała się namówić i poszli.
— Moja żona chora, w domu nas dwoje, przenieś się pani do nas — rzekł w drodze po namyśle spotkany obywatel — pomożesz nam pani, a spokojny kątek miéć będziesz.
Złożyło się to tak dziwnie jakoś i wyśmienicie, że gdyby panna Katarzyna sama sobie wybierała i obmyślała schronienie, nie mogłaby na lepsze trafić. Sam pan Jan był najpoczciwszy człowiek, trochę tylko hulaka, żona dobra kobiecina, łagodna, zmęczona chorobą i potrzebująca kogoś, komu-by się ciągle skarżyć mogła. Rada była niezmiernie z przybycia towarzyszki, z pomocy, jaką ona jéj była w domu, a pan Jan z porządku, który mu zaraz zaprowadziła. Poszło tedy znowu jak z płatka, dni ubiegały spokojnie, w dostatku, a Kasia otrzymała nawet pozwolenie wzięcia do siebie jednéj ze swych siostrzeniczek.
— Daję ja sobie jakoś radę na świecie — rzekła w duchu — to dam i temu biedactwu; gdzie jest na jedno, starczy na dwoje! Jakoś to będzie!
Julia chętnie się pozbyła córeczki, a państwu Janowstwu szczebiotka w domu ich pustym bardzo była miłym przybyszem. W ciągu tych wszystkich przygód piękna Kasia, znacznie powoli starzéć poczęła, ale jeszcze, jeszcze nawet starą panną nazwać się nie mogła, bo nie doszła trzydziestki, a w pracowitém i poczciwém życiu zatrzymała młodość dłużéj niż inne rówieśnice.
Nie było to już świeże dziewczątko, ale panna piękna jeszcze, na którą kto spojrzał raz, odwrócił się pewnie, żeby ją zobaczyć jeszcze, tak było coś miłego, nęcącego w jéj poważnéj twarzyczce i śmiałym, a pogodnym wzroku. Snuło się koło niéj wielu, próbowali szczęścia i młodzi i starzy, ale im wszystkim zamykała usta otwartém wyznaniem:
— Za mąż iść nie myślę.
— No? a pokochać się?
— Dajcie mi pokój, mam i bez tego kłopotu z życiem dosyć, zostawmy to szczęśliwszym.
I tak, to żartem, to seryo, to uśmiechem, to gniewem, rozpędzała wielbicieli, którzy przekonawszy się, że darmo-by czas tracili, odchodzili westchnąwszy. Któż tam wié, co się tymczasem działo w sercu niewieściém, w zamkniętéj piersi i zamkniętych ustach? Nie jedno westchnienie wyrwało się może z nich nie postrzeżone za tém szczęściem, którego nigdy zaznać nie miała Kasia, nigdy skosztować, którego nawet zakazała sobie spodziewać się i pożądać. Nieraz jéj śmiałością i wzrokiem znęcony zbliżył się ktoś do niéj, a słówkiem, wejrzeniem, rozkołysał pragnienia uśpione, ale bicia serca tamując dłonią męską, Kasia powtarzała sobie:
— Nie! nie! nie pójdę za mąż! Słodko się to poczyna zawsze, Bóg tylko wié jak kończy.
Po przyjęciu małéj wychowanicy na opiekę, jakoś się już tak uspokoiła tém przybraném macierzyństwem, że prawie była szczęśliwą; ale gdzie na świecie długie szczęście? Pani Janowa chorą była i coraz słabszą, nareszcie umarła biedaczka, a mąż jéj opłakawszy ją i zapiwszy na stypie gorzkie łzy swoje, najdziwniéj w świecie zaproponował Kasi, żeby w jego domu pozostała. Kto wié? musiał miéć jakieś projekta może! ufał, że biedna sierota opiekę jego w niedostatku innéj przyjąć będzie musiała, choć ją swą poczciwą sławą opłaci.
— Bardzom panu wdzięczna — odparła Kasia — ale to być nie może.
— Czemu? — spytał pan Jan.
— Ludzie-by pletli Bóg wié co, i byłoby to wistocie nieprzyzwoicie.
Pan Jan się zmieszał.
— Co tam ludzie — rzekł — czy to na nich zważać!
— Musimy się na nich przecie oglądać — odpowiedziała Kasia — bo ich najniesprawiedliwsze paplanie zawsze taki ma grunt jakiś i czegoś nauczy.
Nie było sposobu wstrzymać, i panna Katarzyna wyniosła się zaraz do najętéj małéj izdebki na oddalonéj uliczce, ze swoją wychowanicą. Drobny legat nieboszczki pani Janowéj dostateczny jéj był na początek gospodarstwa.
Ułożyła sobie nie mieścić się już u nikogo, pozostać samą, począć uczyć za małą zapłatą miejskie dziewczęta i z tego się utrzymywać. Śmiały to był pomysł w początku mało znanéj i nie mającéj nikogo za sobą kobiecie chciéć tak sobie dać radę własną siłą, ale panna Katarzyna znała swoję cierpliwość, i ufała Bogu, a po nim pracy.
Naturalnie szło jéj to trudno w początku, uczennic nie było całkiem, trafiła się jedna rozpieszczona, nie było na nią sposobu, z drugą się téż nie udało, ludzie swych broniąc dzieci, winili mistrzynię, ale na twardéj téj drodze z pogodną idąc twarzą, Kasia powtarzała sobie:
— Jakoś to będzie z pomocą bożą!
Ciężkie téż dni przebywać było potrzeba, nim się cokolwiek byt polepszył, nim nawet praca znalazła; często niewiele było do zjedzenia, a z drogiemi drewkami do pieca bardzo się musiano zaoszczędzać. Ale Kasia umiała przebyć dzień o pieczonym kartoflu z solą, a gdy chłodno było w izbie, kładła chustkę, perswadując sobie, że jéj gorąco szkodzi i tuląc tylko swoję dziecinę, żeby jéj nie było zimno.
Rok jakiś, dwa może potrzeba się było bić z przeciwnościami, ale potém, gdy znowu wieść się zaczęło, poszło jak po maśle. Uczennic było aż do zbytku, dochodzik wystarczający bardzo, a zaoszczędzonym groszem jeszcze się żywiło siostrę...
Niedawnom jeszcze widział pannę Katarzynę idącą do kościoła ze swoją przybraną dziatwą i myślałem, poglądając na nią zdaleka, czy wielu téż jest mężczyzn, coby tak, jak ona radę sobie dać w ciężkiém życiu umieli? I w jakiémże życiu, w jakich losach, osieroceniu, przy tylu upadkach po nadziei, nadziejach daremnych i tylekroć rozerwanym spokoju?
W rok po śmierci żony, mówią, że się o jéj rękę oświadczał pan Jan, któremu w domu było tęskno, ale panna Katarzyna ślicznym mu dygiem podziękowała.
— A na co nam to starym! — odpowiedziała wesoło — ja z moją córeczką dam sobie rady z pomocą bożą, a pan-byś nas dwie wziąć musiał i w dodatku jeszczeby i ludzie gadali, że to stare romanse pomiędzy nami? Pan sobie znajdziesz i młodszą i ładniejszą, a mnie nie o tém myśléć.
I jak chodziła, tak chodzi sobie ze swemi dziewczątkami do kościoła, modli się, jak modliła, pracuje, jak pracowała, powtarzając swoje:
— Jakoś to będzie, z pomocą bożą! Jakoś to będzie!
I jakoś téż to jest.

Około r. 1850.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.