Wspomnienia i przygody/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia i przygody |
Podtytuł | Tom I |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | F. S. |
Tytuł orygin. | Memories and Adventures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Wyruszyliśmy pod sam koniec r. 1890 podczas bardzo ostrej zimy, wśród nieustannej śnieżycy. Przybyliśmy do Wiednia w nocy; mróz był siarczysty, śnieg na kilka stóp i zawierucha w dalszym ciągu. Przyjęcie to było niezbyt zachęcające, lecz kiedyśmy się znaleźli pół godziny później w miłym i ciepłym pokoju restauracji hotelowej, zrobiło nam się nieco weselej na duszy.
Znaleźliśmy skromny pensjonat, w którym spędziliśmy miło cztery miesiące; ja chodziłem do szpitala na wykłady okulistyki, lecz przekonałem się wkrótce, że w Londynie mogłem się był więcej nauczyć, gdyż moja znajomość niemieckiego nie wystarczała do swobodnego słuchania wykładów naukowych. Oczywiście frazes „po powrocie z zagranicy“ stanowi pewną rekomendację dla każdego specjalisty, lecz uprawnia on do przypuszczenia, że studja „za granicą“ były tylko uzupełnieniem specjalizacji, co w moim wypadku nie odpowiadało rzeczywistości. Dlatego mogę śmiało oznajmić, że o ile chodziło o studja okulistyczne, ta zima spędzona we Wiedniu była poprostu stratą czasu; nie przyniosła mi ona też wielkich zdobyczy duchowych lub intelektualnych. Z drugiej strony dała mi sposobność poznania nieco wesołego towarzystwa wiedeńskiego, głównie dzięki uprzejmości miejscowego korespondenta „Times’a“ p. Brinsley’a Richards’a i jego żony, tudzież używania dobrej ślizgawki. Napisałem także książkę p. t. „The Doings of Raffles Haw“, która nie przynosi mi wielkiego zaszczytu, lecz pozwoliła mi opędzić bieżące wydatki, bez naruszenia skromnego kapitaliku funtów, odłożonych na czarną godzinę.
Z wiosną ukończyłem moje studja wiedeńskie i przez Paryż wróciliśmy do Londynu. W Paryżu zatrzymaliśmy się kilka dni, gdyż chciałem się zaznajomić z Laudolt’em, najsłynniejszym okulistą paryskim tego czasu. Znalazłszy się w Londynie, czuliśmy oboje z żoną, że nadeszła chwila stanowczej walki z losem, która miała zadecydować o całem naszem życiu. Patrząc wstecz na te chwile, zda się, że wynik nie ulegał wątpliwości, lecz wtedy nie miałem tej pewności, gdyż jakkolwiek reputacja moja wzrastała, zarobki były ciągle małe. Ufność moja polegała głównie na mojem przekonaniu o trwałej wartości mej powieści „The White Company“, która się ukazywała wtedy regularnie w miesięczniku „Cornhill”. Osobiście też nie byłem zaniepokojony, przeżywszy przed ożenkiem znacznie cięższe czasy, lecz troska o żonę i dziecko zmieniały sytuację. Zamieszkaliśmy przy Montagne Place, skąd było niedaleko do dzielnicy lekarzy-specjalistów. Wiedząc, że wielu słynnych okulistów nie może podołać nawałowi pracy, postanowiłem na razie wynająć i urządzić dwa pokoje, gdziebym przyjmował pacjentów przysyłanych przez innych okulistów. Odpowiedni lokal znalazłem tuż przy Harley Street za sto dwadzieścia funtów rocznie. Jeden pokój urządziłem jako pokój przyjęć, a drugi jako poczekalnię. Niestety, wkrótce przekonałem się, że prawdziwą poczekalnią był mój pokój przyjęć. Lecz w rezultacie nie żałuję tego. Codziennie rano około 10-ej maszerowałem do swojej siedziby zawodowej, gdzie czekałem cierpliwie na pacjentów do jakiejś 3-iej lub 4-tej. Dzięki zupełnej ciszy, której nie przerwał ani razu dzwonek pacjenta, mogłem ten cały czas poświęcać mej pracy literackiej; to też jedynym rezultatem, z jakim wracałem do domu, był plik zapisanych kartek. Istotnie trudno było o bardziej idealne warunki do pracy i tak długo, jak długo pacjenci się nie pokazywali, miałem sposobność wydoskonalenia mego stylu.
W tym czasie rozpoczynał wychodzić szereg miesięczników, między któremi na pierwszy plan wybijał się „The Strand“, redagowany bardzo zręcznie przez Greenhongh’a Smith’a. Zastanawiając się nad zawartością tych czasopism, zwłaszcza zaś nad ich długiemi powieściami, ciągnącemi się czasem lata całe, doszedłem do przekonania, że umieszczanie cyklu krótkich opowiadań, stanowiących całość dla siebie, lecz połączonych postacią głównego bohatera, mogłoby danemu miesięcznikowi przysporzyć dużą liczbę stałych czytelników. Zdaje mi się, że ja pierwszy wpadłem na ten kompromis między powieścią i nowelą, a „The Strand Magazine“ był pierwszym miesięcznikiem popularnym, który tę ideję wprowadził w życie.
Rozglądając się za taką „centralną“ postacią, czułem, że Sherlock Holmes, który był już bohaterem dwóch małych książek, nadawał się doskonale do cyklu krótkich opowiadań. Ten cykl rozpocząłem pisać podczas długich godzin w mej poczekalni pod liczbą 2 przy Devonshire Place. Greenhongh Smith zapalił się do mej idei od początku, opowiadania podobały mu się bardzo i zachęcał mnie do napisania ich jak najwięcej. Handlową stronę mej literackiej produkcji oddałem w ręce A. P. Watt‘a, tego króla ajentów literackich, który nie tylko zwolnił mnie od wszystkich kłopotów z wydawcami i redaktorami, lecz pilnował mych spraw tak skutecznie, że wszelka troska o byt materjalny wkrótce znikła, a fakt, że ani jeden pacjent nie przekroczył progu mej poczekalni, okazał się poprostu błogosławionym.
I tak oto znowu znalazłem się na rozstajnych drogach, z których jak zwykle wyprowadziła mnie Opatrzność, tylko tym razem w sposób dość gwałtowny i niemiły. Jednego poranku wyszedłem jak zwykle z domu w drogę do mojej poczekalni, kiedy nagle przejęły mnie lodowate dreszcze, po których nastąpił atak takiego osłabienia, że gdybym nie był natychmiast zawrócił do domu, mogło być źle ze mną. Był to mały atak influency, która grasowała wtedy, siejąc śmierć dokoła. Trzy lata wcześniej siostra moja Annette, która całe życie spędziła na posadzie guwernantki, umarła na influencę w Lizbonie, właśnie w czasie, kiedy nie dalekim był moment, w którym dzięki memu powodzeniu, mogła była porzucić służbę. Teraz przyszła kolej na mnie i to nie na żarty. Nie pamiętam ani bólu, ani jakiegoś wielkiego cierpienia, ani żadnych przeżyć psychicznych, wiem tylko, że przez tydzień byłem w wielkiem niebezpieczeństwie, z którego wynurzyłem się osłabiony jak małe dziecko, lecz z umysłem jasnym jak kryształ. Wtedy to, przechodząc w myśli me życie, uświadomiłem sobie, że utrzymanie „poczekalni“ za grosz zapracowany piórem było niedorzecznością; pod wpływem tej świadomości postanowiłem poświęcić się wyłącznie pracy literackiej. Pomnę dziś jeszcze, że postanowienie to przejęło mnie taką radością, iż ująłem chusteczkę, leżącą na kołdrze i począłem się nią bawić jak dziecko, podrzucając ją pod sufit. Nareszcie będę swoim własnym panem; skończyło się przestrzeganie konwenansów zawodu i zadowalanie innych. Będę żył według własnego upodobania i tam, gdzie mi się spodoba. Była to jedna z najradośniejszych chwil mego życia. Działo się zaś w sierpniu roku 1891.
Podniósłszy się z łóżka, kręciłem się po mieszkaniu przy pomocy laski, tak zbyty sił, że mi się zdawało, że jestem starcem 80-letnim. Lecz siły wróciły wkrótce. Najbliższe tygodnie spędziłem na szukaniu odpowiedniego domu, w jednem z bardziej oddalonych przedmieść Londynu. Wkońcu znalazłem taki dom pod l. 12 przy Tenison Road w South Norwood. Przeniósłszy się tam, zacząłem żyć wyłącznie z pracy pióra. Czas rychło pokazał, że zaufanie we własne siły w tej dziedzinie było zupełnie usprawiedliwione, gdyż dochody moje były więcej niż wystarczające. Zdawało mi się, że zaczął się okres życia ostatecznie i trwale ustalonego; nie przeczuwałem, że nieoczekiwany cios ma mnie ugodzić i że w wyniku byłem nie u końca, lecz na początku mych wędrówek.
Tego oczywiście wiedzieć nie mogłem i zabierałem się do pracy literackiej z zamiarem dokonania czegoś wielkiego. Trudność, a raczej kłopot z cyklem Holmes’a, polegała na tem, że każdy człon wymagał osobnej intrygi. Oczywiście nie można tych rzeczy robić jak na zamówienie, gdyż zamieniają się one na sztuczne fabrykaty, nikłe i coraz mniej interesujące. Dlatego postanowiłem — zwolniony od trosk materjalnych — nie pisać nic bezwartościowego; każda dalsza część cyklu Holmes’a miała mieć zajmującą intrygę i zawierać jakiś problem, któryby mnie samego interesował, to bowiem jest pierwszą rękojmią zainteresowania drugich. Mogę wyznać z czystem sumieniem, iż pozostałem wierny temu postanowieniu; dowodem tego fakt, że publiczność śledziła cały cykl z takiem samem zainteresowaniem, z jakiem przyjęła jego pierwsze części. Byli jednak i tacy, którzy sądzili, że poziom się nieco obniżał; najlepszym wyrazem tego krytycznego poglądu był prosty wioślarz z Cornwalii, który mi oświadczył: „mnie się zdaje, proszę pana, że jak Holmes spadł z tej skały, to się co prawda nie zabił, ale coś tam się w nim musiało popsuć; od tego czasu to już był inny człowiek“. Mnie się jednak zdaje, że gdyby czytelnik czytał cały cykl wstecz, zaczynając od ostatniego epizodu, zgodziłby się ze mną, że choć poziom przeciętny jest zbyt wysoki, ostatnie epizody nie ustępują ani co do treści, ani co do formy pierwszym.
Znudziła mi się jednak ta ustawiczna pogoń za intrygą, więc zabrałem się do pracy bardziej ambitnej, choć miałem wątpliwości co do jej intratności. Od dłuższego czasu pociągała mnie epoka Ludwika XIV, a zwłaszcza Hugenoci, którzy we Francji odpowiadali naszym Purytanom. Znałem dobrze historję tych czasów i miałem mnóstwo własnych notatek, więc w stosunkowo krótkim czasie napisałem zamierzoną powieść p. t. „The Refugees“. Że powieść się udała, tego dowodzi jej dotychczasowa popularność. Wkrótce po ukazaniu się, przetłumaczono ją na język francuski, tak, że moja matka, która zawsze z zapałem studjowała dzieje Francji, doczekała się radosnej dla siebie chwili podczas zwiedzania Fontainebleau, w której usłyszała z ust oficjalnego przewodnika informującego gromadę turystów, że kto chce poznać dobrze szczegóły dworu wielkiego monarchy, znajdzie je w powieści angielskiej p. t. „The Refugees“. Przypuszczam, że przewodnik ów okazałby zdumienie i zdziwienie, gdyby mu się nagle rzuciła na szyję poważna angielka, uradowana tym faktem. W książce tej korzystałem wiele z dzieła Parkmana, wielkiego i niezasłużenie zaniedbanego historyka, który mojem zdaniem należy do najlepszych pisarzy amerykańskich.
W związku z tą powieścią przypominam sobie pewien komiczny epizod. Przełożona jednego z bardzo surowych konwentów w Irlandji, wziąwszy przez pomyłkę moje imię „Conan“ za „Canon”, czyli uznawszy mnie za kanonika, poleciła tę powieść do głośnego czytania w klasztorze. Rzecz spotkała się z ogromnem powodzeniem i ku wielkiej radości sióstr pomyłkę wykryto dopiero po przeczytaniu jej w całości. Moje pierwsze imię kilkakrotnie wywołało tę samą pomyłkę; między innemi pamiętam, jak w Chicago przed jakimś wielkim obiadem, proszono mnie o odmówienie modlitwy, jako jedynego duchownego przy stole. Pamiętam, że podczas tego samego obiadu, jeden z gości wyraził w swem przemówieniu zdumienie wobec faktu, że chociaż jestem lekarzem, nikt jeszcze nie widział ani jednego mojego „żywego” pacjenta.
Podczas pobytu w Norwood pracowałem bez wytchnienia, gdyż obok powieści „The Refugees“ napisałem inną p. t. „The Great Shadow“, którą uważam za jedną z najlepszych moich prac, tudzież dwie inne, mniejsze i mniejszej wartości rzeczy, pod tytułami: „The Parasite“ i „Beyond the City“. Ta ostatnia była typową nowelą na tle życia rodzinnego i padła ofiarą jakiegoś korsarskiego wydawcy w Ameryce, tuż przed wprowadzeniem New Copyright Act; pamiętam ten fakt, gdyż ów wydawca, sądząc, że portret autora na okładce może być atrakcją dla publiczności, nie mając pojęcia o mojej osobie, umieścił portret jakiejś wystrojonej i bardzo przystojnej młodej niewiasty. Posiadam do dziś na pamiątkę egzemplarz z tym moim portretem. Wszystkie te prace miały dużo powodzenia, choć żadna nie przysporzyła mi wielu wawrzynów. Publiczność ciągle domagała się dalszych przygód Sherlocka Holmes’a, tak, że musiałem ich od czasu do czasu dostarczać. Wkońcu, po napisaniu dwóch cyklów, doszedłem do przekonania, że mi grozi niebezpieczeństwo nierozerwalnego związku z dziełem literackiem, należącem do niższego gatunku. Dlatego postanowiłem uśmiercić mego bohatera. Przyszło mi to na myśl podczas wycieczki do Szwajcarji, kiedym wraz z żoną oglądał wodospady Reichenbach, budzące swym widokiem grozę; uznałem, że miejsce to jest godnem grobowca Holmesa. Tam więc złożyłem jego szczątki, z mocnem postanowieniem, że tam muszą zostać; istotnie zostały tam na szereg lat. Postawa publiczności wprawiła mnie w zdumienie. Istnieje zdanie, że człowiek spotyka się z uznaniem dopiero po śmierci; ilość protestów, które mnie doszły przeciw mojej egzekucji Holmes’a, dowiodła mi, ilu przyjaciół potrafił on sobie zjednać. „Ty bestjo dzika...“ rozpoczynał się protest listowny jakiejś damy, przemawiającej niewątpliwie w imieniu wielu innych. Słyszałem, że byli ludzie, którzy płakali. Przyznaję, że mogłem zrobić wrażenie brutala, skoro zdobyłem się na tak okrutny czyn, lecz z drugiej strony byłem rad ze sposobności przeniesienia mej wyobraźni w inny świat, gdyż wysokie, kuszące ceny za dalsze epizody Holmes’a, czyniły rozstanie się z nim sprawą coraz trudniejszą.
Że Sherlock Holmes był dla wielu ludzi postacią rzeczywistą, tego dowodem listy adresowane do niego, przysyłane na moje ręce z prośbą o doręczenie. Watson otrzymał również szereg listów, w których proszono go o adres i autograf Holmes’a. Jakaś ajencja literacka zapytywała Watson’a, czy Holmes nie chciałby korzystać z jej usług. Kiedy Holmes czasowo się wycofał ze służby, wiele pań ofiarowało mu się na gospodynie a jedna wyznała mi, że się zna na hodowli pszczół i umie „oddzielić królową“. Miał też cały szereg propozycji co do rozwiązania pewnych tajemnic familijnych. Jedna z tych propozycji z Polski domagała się także mego przyjazdu, przyrzekając mi honorarjum, jakiegobym sam zażądał. Oczywiście nie odpowiadałem na tego rodzaju propozycje.
Pytano mnie również często, czy ja sam posiadam zdolności, które opisuję, lub czy też jestem poprostu Watsonem. Rzecz prosta, że zdaję sobie sprawę z różnicy między rozwiązaniem danego zagadnienia w praktyce, a rozwiązaniem tegoż zagadnienia w teorji t. zn. w warunkach przez siebie samego stworzonych. Co do tego nie mam żadnych złudzeń. Z drugiej strony jednak, człowiek nie może nic wyssać z palca, nie może stworzyć żywej postaci, o ile nie posiada w sobie odnośnego materjału — twierdzenie niezbyt zaszczytne w ustach człowieka, który stworzył tylu zbrodniarzy. W każdej indywidualności jednak istnieje pewna złożoność, jakgdyby splot wielu osób. Wśród tych osób danej indywidualności może się znaleźć również zdolny detektyw; lecz w życiu rzeczywistem musiałem zawsze postawić się w jego położenie, gdy usiłowałem rozwiązać metodą Holmes’a jakieś zagadnienie, przez władze policyjne zaniechane. Natomiast w życiu codziennem nie posiadam wcale szczególnego zmysłu obserwacyjnego, czyli, że muszę się sztucznie wprawiać w odpowiedni stan umysłu, dla rozwiązania dowodów i uprzedzenia kolejności wypadków.