Wspólny przyjaciel/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Firma Pubsey i spółka.

Gęsta mgła zawisła nad Londynem, a miasto wyglądało, jak widmo, niepewne, czy ma się całkiem ukazać, czy też całkiem zniknąć — żyło jednak, mrugając płomykami latarni gazowych, kichało, gwizdało i dyszało ciężkim oddechem. Było tak ciemno, że w sklepach paliły się światła, mimo, że zbliżało się już południe. Kiedy niekiedy tylko przedzierała się przez gęste kłęby dymu blada tarcza słoneczna, wyglądająca wówczas płasko, martwo i lodowato. W okolicach Londynu mgła miała barwę popielatą, w samym zaś Londynie przybierała na krawędziach odcień żółty, który nabierał coraz to ciemniejszych refleksów w miarę, jak wchodziło się w centrum miasta, poczem stawał się czarno-rudy. Stanąwszy na szczycie jednego z pagórków, otaczających miasto, dostrzedz można było niekiedy szczyty najwyższych budynków, próbujących niejako podnieść głowę i wynurzyć ją z tych ciemnych potoków; udawało się to jedynie na dłuższy czas wieżom katedry świętego Pawła, za to wszystko to, co żyło i ruszało się w dole, ginęło zupełnie w odmętach czarnej mgły.
W taki to dzień stary Riah, przeszedłszy kilka zamglonych ulic, zapukał do mieszkania, które zajmował Fledgeby przy ulicy Piccadilly. Fledgeby tonął jeszcze w pierzynach, okryty jedwabną kołdrą.
— O którejże godzinie będziesz mnie dalej budził? — zapytał opryskliwie.
— Już jedenasta, panie.
— Zimno na dworze?
— O! bardzo chłodno — odparł Riah, wycierając włosy i brodę mokrą od mgły.
— Śniegu niema?
— Nie, panie, chodniki są prawie suche.
Fledgeby owinął się jeszcze lepiej kołdrą i żałował prawie, że niema na ulicach śniegu, coby mu pozwoliło jeszcze rozkoszować się miłem uczuciem ciepła i wygodą miękkiej pościeli.
— Przyniosłeś książki? — spytał żyda.
— Oto są, panie.
— To dobrze, przygotuj kwity i rachunki, a ja zdrzemnę się jeszcze.
Fledgeby odwrócił się do ściany, a Riah, spełniwszy jego rozkazy, zasnął także na krześle pod wpływem miłego ciepła, panującego w ogrzanym pokoju. Gdy zbudził się, oczom jego ukazał się Fledgeby w różowych spodniach tureckich, takimże szlafroku, w pantoflach i mycce, to jest w garniturze kupionym tanio z drugiej ręki od kogoś, co go nabył po niższej jeszcze cenie.
— Cóż to, hultaju, udajesz sen — zażartował łaskawie Fledgeby.
— Lękam się, panie, że naprawdę zdrzemnąłem się trochę.
— No! no! nie weźmiesz mnie na to, któż kiedy widział śpiącą łasicę. Swoją drogą, to wcale niezły pomysł ta twoja obojętna maska, którą przybierasz, mówiąc o interesach. Pokażno teraz rachunki i papiery wartościowe, bo zdasz mi sprawę z każdego grosza.
Spełniając ten rozkaz, Riah wydobył z zanadrza spory worek, który nosił na piersiach pod suknią, a który zawierał sporo papierów i złota. Riah ułożył jedno i drugie na stole, złote suwereny obok wekslów i czeków. Fledgeby obejrzał starannie każdą sztukę z osobna, a sprawdziwszy, że wszystko jest w porządku, zasiadł spokojnie do kawy, którą sobie wpierw przyrządził. Nie przyszło mu na myśl potraktować swego wspólnika, który stał przed nim w postawie pełnej szacunku.
— A teraz — rzekł Fledgeby — przystąpmy do tego działu naszego interesu, który najlepiej lubię; ile tam weksli znalazłeś do nabycia?
— O, jest tego sporo — odparł żyd, otwierając zatłuszczony pugilares i wydobywając z niego arkusik papieru, szczelnie zapisany drobnem ścieśnionem pismem.
Fledgeby wziął z rąk jego ten dokument i rozczytywać się w nim począł z widoczną lubością. Jego małe, chciwe oczka błyskały niekiedy z widocznem zadowoleniem, ale wtedy oglądał się niespokojnie na żyda, bojąc się, aby ten nie podchwycił wyrazu pożądliwości, jaką budziły w nim niektóre nazwiska, wyczytane na liście. Niektóre weksle należały do przyjaciół, do ludzi, których widywał w towarzystwie, nabycie tych właśnie sprawiało mu największą satysfakcyę. Nie chciał wszakże, aby jego żyd odkrył, o co mu chodzi — odwrócił się więc do niego plecami i badał dalej treść listy.
W tej chwili dały się słyszeć szybkie kroki w przyległym pokoju.
— I cóżeś mi tu narobił, chwało Izraela — zawołał gniewnie Fledgeby — zostawiłeś drzwi wchodowe otwarte i oto mi ktoś włazi na kark.
Istotnie kroki zbliżały się, a za drzwiami dał się słyszeć głos Alfreda Lammie.
— Przyjmujesz, Fledgeby?
„Czar” położył palec na ustach, nakazując milczenie żydowi i rzucił szybko chustkę na papiery i pieniądze.
— Proszę cię, wejdź — rzekł do Alfreda — mam tu wizytę przedstawiciela domu Pubsey i spółka. Słyszałeś zapewne Lammie, jak bezwzględnie ściąga ów dom swoje należności. Nieużyteczność tych panów jest powszechnie znana, mimo to próbuję wyjednać u nich ulgę dla jednego z moich przyjaciół. No cóż, panie Riah, czy nie zechcesz mi prolongować tego wekslu.
— Nie mogę — odparł poważnie Riah, — to nie moje pieniądze, jestem tylko pełnomocnikiem firmy.
— No! no! Znamy się na tem, — zaśmiał się Fledgeby.
— Kto jest ten żyd? — spytał na stronie Lammie.
— Riah Pubsey, właściciel firmy, wykręca się hultaj, że to nie jego kapitały zaangażowane są w przedsiębiorstwach firmy... dobry sobie. — Mówiąc to, Fledgeby śmiał się do rozpuku, bo też bawiła go ta farsa, którą odgrywał wobec swego przyjaciela Lammie. — Wreszcie uspokoił się, ocierając sobie oczy chustką.
— Nie, doprawdy, lękam się, aby pan Riah nie myślał, że z niego żartuję i że nie mam dostatecznego szacunku dla firmy Pubsey i spółka. Zechciej panie Riah przejść na chwilę do przyległego gabinetu, może się przecie namyślisz i dasz się zmiękczyć, potem powrócimy do interesu.
Riah przez cały ciąg tej sceny stał ze spuszczonemi oczami, nie mówiąc ani słowa. — Usłyszawszy rozkaz swego zwierzchnika, zastosował się do niego niezwłocznie. Fledgeby odprowadził go z udaną uprzejmością do gabinetu i zamknął za nim drzwi. Lammie stał przy ogniu, zgarniając ręką swe cynamonowe faworyty.
— Ho! ho! — rzekł Czar, spojrzawszy na niego — coś się, jak widzę, nie powiodło.
— Skąd możesz wiedzieć o tem?
— Dość przecie spojrzeć na ciebie.
— W gruncie zgadłeś; nie coś, ale wszystko się nie powiodło.
— Przewidywałem to — rzekł powoli Czar. Poczem usiadł i oparłszy ręce na kolanach, wpatrywał się w swego świetnego przyjaciela.
— Tak, tak, — powtórzył Lammie, — cała sprawa w łeb wzięła. Przegraliśmy stawkę.
— Jaką stawkę — spytał Fledgeby — skandując wyrazy zawsze równie, wolno.
— No tę, którąśmy grali na spółkę, masz, czytaj... Podał mu list, zaadresowany do pana Alfreda Lammie Esquire.

„Panie!
Zechciej pan przyjąć do wiadomości, że, dziękując panu za uprzejmość, jaką pan i pańska żona okazywaliście naszej córce Georgianie, nie mamy zamiaru nadal z niej korzystać, Pozwól pan powiedzieć sobie, że nie mamy powodu utrzymywać dalszych z sobą stosunków... co wyraziwszy — kreślę się z poważaniem

John Podsnap.“

Fledgeby przeczytał fatalny list, obrócił go w ręku raz i drugi i spojrzał pytająco na przyjaciela.
— Skąd to przyszło?
— Nie mam pojęcia.
— Powiedziano mu zapewne coś złego o tobie! — rzekł kwaśno Fledgeby.
— Albo o tobie, — odparł Alfred.
Czar czuł się usposobiony do buntu i wyrzekłby z pewnością jakieś obrażające słowo, gdyby nie to, że w tej chwili Alfred Lammie dotknął machinalnie swego nosa. Przypomniało mu to zbyt żywo poprzednie zajście i Fledgeby zadrżał o los swego organu powonienia.
— Cóż robić — rzekł Alfred z namysłem, — stało się i nie możemy tego odmienić, zato, skoro się dowiemy, kto nam wypłatał taką sztukę, zanotujemy go sobie w pamięci. Na razie mogę tylko stwierdzić, że rozpoczęliśmy interes, którego nie udało się nam doprowadzić do końca, a który byśmy dawno ubili, gdybyś był umiał korzystać z okazyi.
— To zależy — odparł Fledgeby, zasuwając obie ręce w kieszenie tureckich spodni.
— Czy mam przez to rozumieć, — zaczął surowo Lammie, — że masz mi coś do wyrzucenia? że nie jesteś zadowolony z mego zachowania się w tej sprawie.
— O, wcale nie — odparł Fledgeby — jeśli masz w kieszeni wiadomy czek i zechcesz mi go zwrócić?
Alfred Lammie wydobył z pugilaresu żądany papier i zwrócił go nie bez ociągania się.
— A teraz pytam pana raz jeszcze, czy masz mi co do zarzucenia?
— Nie, teraz nie.
— Bez zastrzeżeń?
— Bez zastrzeżeń.
— Podaj mi rękę Fledgeby.
— I owszem, — odparł Fledgeby, błyskając chytrze oczkami, — i owszem. Będziemy i nadal w przyjaźni. Pozwól zaraz, że dam ci przyjacielską radę. Nie znam oczywiście twego położenia majątkowego, wiem tylko, że to niepowodzenie odbije się na twojej kieszeni. Otóż, mój drogi, jeżeli masz długi, co się ostatecznie każdemu może zdarzyć, to zaklinam cię na wszystko, staraj się nie wpaść w ręce tego człowieka, tego żyda z firmy Pubsey i spółka. To są w gruncie lichwiarze, ze skóry człowieka obedrą; zanim się spostrzeże, już jest żywcem obdarty do suchej nitki. Widziałeś tego żyda. Uważaj na niego, to moja rada.
— Ale skądże znowu? Dlaczegożbym miał wpaść w ręce tej właśnie firmy — odparł Alfred, zaniepokojony w gruncie.
— Bo widzisz, jakeś tu wszedł, ten żyd spojrzał na ciebie wzrokiem, który mi się nie podobał. Może mi się zresztą wydało, ale na wszelki wypadek wolałem cię ostrzedz.
Alfred słuchał tego posępnie, a Fledgeby patrzył z rozkoszą na sine plamy, występujące na twarz jego przyjaciela, co świadczyło o jego wzruszeniu.
— A twoja żona? — spytał wreszcie — czy wie, że wszystko zerwane?
— Wie, pokazałem jej list.
— Czy była zdziwiona?
— Nie tyle, ile przypuszczam, zdaje mi się, że i cena także sądzi, że za opieszale brałeś się do rzeczy.
— Tak? więc pani Lammie twierdzi, że to moja wina?
— Proszę nie zmieniać znaczenia moich słów — rzekł groźnie Alfred.
— Nie gniewaj się, mój drogi, — bronił się uniżenie Fledgeby — nie miałem zamiaru cię obrażać...
Podali sobie ręce na pożegnanie i Alfred wyszedł zamyślony.
Zostawszy sam, Fledgeby stanął przed ogniem w swym tureckim kostyumie i oddał się medytacyom, któreby można przełożyć na mowę ludzką w tych mniej więcej wyrazach: „Mój kochany Lammie, masz obfity zarost, którego ja się nigdy nie doczekam i którego nie można nabyć za pieniądze. Traktujesz mnie z góry, przybierasz wobec mnie aroganckie tony, a w dodatku wciągnąłeś mnie w spelunkę, skazaną z góry na niepowodzenie, to też zapłacisz mi za to. Jestem może głupi, śmieszny, nie umiem się znaleźć w towarzystwie, nie mam wąsów, ani faworytów, ale bądź pewny, że potrafię cię owinąć około małego palca, ciebie i tobie podobnych“. Ulżywszy w ten sposób swej szlachetnej duszy, Fledgeby przywołał z powrotem swego wspólnika, a na jego widok przypomniała mu się znów wyborna, zdaniem jego, komedya, której byli oba aktorami. To też Czar wybuchnął znów śmiechem i upłynął czas jakiś, zanim odzyskał powagę i mógł zająć się interesami.
— Słuchaj, — rzekł do żyda — masz tu podkreślone wszystkie weksle, którebym chciał nabyć; dostaniesz na to odemnie czek, choć wiem, że dusisz gdzieś w sekrecie przedemną własne kapitały i chętnie byś sam wycisnął, jak cytrynę, chrześcijan. A teraz dość o interesach, pomówimy o czem innem. Powiedz mi, gdzie ona jest, ta ładna dziewczyna, którą widziałem kiedyś u ciebie na tym tarasie, bo ty z pewnością wiesz.
Zaskoczony znienacka stary Riah, spojrzał na swego pana szczególnie zmieszany.
— Przechowujesz ją może w domu, w którym się mieści firma Pubsey i spółka, to jest w mieszkaniu, które ja opłacam wraz z czynszem i podatkami.
— Nie, panie.
— W ogrodzie, który urządziłem sobie na moim dachu.
— Nie, panie.
— W takim razie gdzież ona jest?
Żyd pochylił głowę, jakby się namyślając, a Fledgeby patrzył na niego uważnie, wyczuwając niespodziewany opór.
— Możesz zresztą nie mówić, ja i tak się dowiem. Choć właściwie, co ty masz do niej... sam przecież za stary jesteś, aby... Cóż? więc nie powiesz mi, co jest między wami?
— Ależ nic, panie — odparł Riah, jakby z wybuchem.
— W takim razie — pytał Fledgeby, którego policzki zarumieniły się lekko, — dlaczego umoczyłeś rękę w tej ucieczce?
— Powiem panu, ale jeżeli mi pan przyrzeknie na swój honor sekret i dyskrecyę.
— Na honor? ależ naturalnie, przyrzekam i na wszystkie honory.
— Ja tę osobę bardzo szanuję — mówił Riah. — Ona jest uczciwa, pracowita, bardzo godna osoba; ja zobaczyłem, że ona jest w trudnem położeniu; brat ją porzucił, nachodził ją człowiek, którego ona nie chciała, no i drugi, któregoby może chciała, ale który się z nią nie ożeni.
— No, no, więc zakochana w nim.
— To i nie dziwne, bo to jest młody pan, bardzo ładnie wychowany i przystojny, ale z wyższego, niż ona, stanu. Sam pan przecie powiedział, że ja jestem za stary, żeby coś było między nami. Ja jej tylko poradziłem, żeby odeszła, a ona mojej rady posłuchała.
— Gdzie ją posłałeś?
— Dałem jej adres do naszych, którzy znajdą dla niej zajęcie.
— Liza! — wyszeptał Fledgeby, patrząc w ogień, — Liza jej na imię. Nazwiska możesz nie mówić, bo je znam, a ten pan ładnie wychowany, co się w niej kocha, to z pewnością Mortimer Lightwood.
— Nie, panie, to jego przyjaciel.
— Na Jowisza! Wrayburne? nigdybym tego nie przypuszczał, Taki chłodny, obojętny człowiek. W towarzystwie do nikogo słowa nie przemówi. Ma co prawda bardzo ładną brodę, którą się pyszni. No, teraz wszystko rozumiem. Doskonaleś obmyślił to, stary hultaju. Mnieby się, co prawda, zdawało, że to raczej Lightwood. Zresztą wszystko jedno, ten, czy tamten, obaj pracują dla mnie... słowem dobrześ to wszystko obmyślił i życzę ci dalszego powodzenia.
Zachwycony tą pochwałą swego dostojnego pana, Riah zapytał się o dalsze rozkazy.
— Nie mam żadnych na razie, wystarczy, jeśli spełnisz to, co ci już poleciłem. Możesz odejść.
Zostawszy sam, Fledgeby powrócił do ognia, podciągając swoje tureckie spodnie.
— Mają cię za głupiego, mój Fledgeby, powtarzał w myśli, a tyś mędrszy od nich wszystkich. Taki naprzykład Lammie skoczyłby do gardła żydowi i spłoszyłby go, a ja słówko po słówku wyciągnąłem z niego wszystko.
Mówiąc to, miał słuszność. Nie rzucał się on nigdy w otwartym ataku, nie szedł prosto do celu, należał do gatunku istot pełzających, które skradają się w cieniu przy ziemi do łupu, jaki pragną zdobyć. Sprawiała mu niewymowną rozkosz ta cicha władza nad ludźmi, którzy nim pogardzali, to trzymanie w ręku różnych splątań nici.
— Żyd? — pomyślał z dumą — fraszka dla mnie i żyda w pole wyprowadzić, nie takiego, jak Riah, a co się tyczy chrześcijan? No, strzeżcie się moi panowie i panie, poznacie mnie wkrótce; znać myśli wasze i zamiary, mieć nad wami władzę, a w dodatku zarabiać na was grube pieniądze, to wspaniały interes, naprawdę godzien zachodu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.