Wspólny przyjaciel/Część trzecia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Słodka rocznica.

Alfred i Sotronia Lammie obchodzić mieli uroczyście pierwszą rocznicę swego ślubu a całe grono znajomych i przyjaciół, zaproszone na obiad rodzinny, gotowało się do wzięcia w nim udziału. A więc mały pan Twemlow ubierał się w swem mieszkaniu nad stajnią, z której do uszu jego dochodziły odgłosy, nasuwające mu niekorzystne dla jego własnej osoby porównania. Tam na dole parobek stajenny czyścił konie, obmywał je, polerował im kopyta, szczotkował im szerść aż do nadania jej błyszczącego połysku — biedny zaś mały dżentlmen nie miał nawet cienia służącego, któryby mu oddał podobną usługę, był zaś tak już zmęczony, zżyty, zardzewiały, że myślał chwilami z pewną zazdrością o swych sąsiadach ze stajni. Zdawało mu się wtedy, że dałby się chętnie uwiązać u ściany, byle tylko, nie ponosząc żadnego trudu, odświeżonym zostać, jak przystało, na dzisiejszą wizytę. Że jednak marzenie to było nieziszczalne, dokonać musiał sam nużącego dzieła, a ułożywszy wreszcie przyzwoity węzeł od krawata i nasunąwszy na ręce mankiety, gotów był do wyjścia. Myśląc o słodkiej rocznicy, biedny mały stary dżentlmen, nie mógł oprzeć się uczuciom tęsknego żalu na wspomnienie o niewiernej, która zdradziła go niegdyś w czasach, gdy włosy jego nie były jeszcze przyprószone siwizną. Nie wiedział i nie miał się nigdy dowiedzieć, jak posępnego losu uniknął, nie łącząc się z mniemaną czarodziejką, która była w gruncie krokodylem bez serca, opancerzonym łuską nieprzepuszczalną dla wszelkich wrażeń uczuciowych. Z myślą więc o niej stanął u progu pomieszkania państwa Lammie w chwili właśnie, gdy zatrzymała się przed tymże progiem kareta lady Tippins. Sędziwa trzpiotka, przyjęła wysiadając ramię grzecznego dżentlmena i weszła z nim na schody, unosząc szeleszczące spódniczki w mniemaniu, że paralityczne drżenie jej nóg, przypisane zostanie wrodzonej żywości, cechującej czarującą staruszkę i wzięte będzie za rodzaj dobrowolnego podrygiwania. Przybywszy na miejsce, lady Tippins wyładowała olbrzymi zapas zalotnej elokwencyi, zwracając się po kolei do wszystkich obecnych.
— Jakże się pani miewa, droga pani Lammie, a czy prędko wyjeżdżacie wraz z mężem do tej bajecznej majętności. Jakże się to nazywa? Warweck, czy Krowt-roy, czy coś w tym rodzaju? A, otóż i Mortimer, zdrajca niewdzięczny, którego musiałam wykreślić z listy moich wielbicieli. A pan, panie Wrayburne, po co pan właściwie przyszedłeś, skoro wiadome jest z góry, że pan do nikogo słowa nie powiesz. Witam pana Weneering, cóż tam słychać w parlamencie? Czy to prawda, że pańska żona chodzi na wszystkie posiedzenia i dusi się codziennie na galeryi, przysłuchując się mowom tych panów? Ale, ale panie Weneering, czemuż to pan nie przemówiłeś dotąd w izbie ani słowa? Konamy tu wszyscy z ciekawości, a paneś dotąd ust nie otworzył. Jak się pani ma, panno Podsnap! Gdzież to Pa, i Ma... niema ich? a to szkoda... Miło mi widzieć pana, panie Boots... pan Brewer przyszedł także, jesteśmy więc w komplecie.
Następnie rozkoszna dama przyłożyła do oczu lornetkę i spojrzała w stronę, gdzie stał Fiedgeby.
— Tego nie znam — oświadczyła głośno.
Alfred, starannie wyświeżony i błyszczący, ujął pod ramię nieśmiałego młodzieńca i przywiódł go do lady Tippins. Fledgeby wyglądał z początku tak, jakby chciał coś powiedzieć, następnie jakby nie chciał nic mówić. Na twarzy jego odbity się kolejno: zamyślenie, smutek i bezgraniczna rezygnacya. Ostatecznie nie wyrzekł ani słowa, za to, cofając się, zawadził o Bootsa, okrążył Brewera i zatoczył się wreszcie w ustronny zakątek salonu, szukając uporczywie na gładkich policzkach wymarzonych faworytów. Zanim wszakże utwierdził się raz jeszcze w przeświadczeniu, że żaden zarost nie ukazał się na jego twarzy w ciągu ubiegłych pięciu minut, Alfred Lammie ujął go znów pod ramię i powlókł do pana Twemlow, upewniając tego ostatniego, że Fledgeby marzy już oddawna o poznaniu swego krewnego.
Twemlow wyciągnął do niego rękę ze zwykłą uprzejmością.
— Pańska matka była moją kuzynką,
— Słyszałem coś o tem — odparł Fledgeby.
— Pan mieszka w Londynie?
— Tak, panie.
— I zapewne lubi pan to miasto?
Ale Fledgeby uczuł się obrażony tem twierdzeniem i oświadczył brutalnie, że nie cierpi tego miasta. W tem miejscu Alfred Lammie wmieszał się do rozmowy i przeniósł ją na teren ogólny. — Podano zresztą obiad wykwintny, okazały, a przecież unosiła się nad stołem jakby koczownicza atmosfera. Pan Weneering przyprowadził z sobą swego lokaja chemika, który stał za jego krzesłem, wprost naprzeciw gospodarza domu i jego służącego. Obaj ci służący należeli do dwóch odrębnych kategoryi, z których jedna nie ufa własnym panom, druga znajomym swych panów. Lokaj Alfreda Lammie należał do pierwszego typu, a na twarzy jego malowało się zdumienie, a nawet zgorszenie, z powodu, iż policya nie aresztowała dotąd tego, na którego usługach pozostawał. Lady Tippins jadła żarłocznie, nie opuszczając żadnej potrawy, ani przystawki, a w międzyczasie starała się dobywać iskierki dowcipu z Mortimera Lightwood, zowiąc go niezmiennie niewiernym swym kochankiem. Było rzeczą z góry ukartowaną, iż Lightwood zasiadać miał zawsze naprzeciw trzpiotowatej staruszki, która umiała go wyciągnąć na ciekawe opowiadania.
— Uwodzicielu! — zaczęła wesoła dama, potrząsając swą końską twarzą — dlaczego nie opowiesz nam dalszego ciągu historyi o tym utopionym człowieku, którego imię było w ciągu ubiegłego roku tak sensacyjnie popularne. Zaszło tam podobno znów coś nowego.
— Nic o tem nie wiem, łaskawa pani.
— Kłamiesz przeniewierco, słyszałam przecież od twego złoconego śmieciarza o jakiejś dziewczynie, która znikła nagle w niewytłómaczony sposób, co ma mieć związek ze sprawą Johna Harmon.
— Skoro pani już o tem słyszała, to może pani zechce opowiedzieć nam przebieg tego zdarzenia.
— Potworze bez serca! przecież to ty jeden znasz szczegóły.
Pan Alfred Lammie zabrał głos i dodał od siebie, że słyszał coś istotnie o nowej fazie, w jaką weszła sprawa Johna Harmon.
— Upewniam państwa, że nie mam nic do powiedzenia — bronił się Mortimer, któremu w gruncie szło o Eugeniusza, ale przyjaciel jego trącił go nieznacznie w ramię, szepnąwszy niedbale:
— Ależ owszem, powiedz im.
— Przynajmniej nic, coby zasługiwało na uwagę — zakończył Mortimer.
Wówczas Boots i Brewer podnieśli błagalne okrzyki, upewniając, że rzecz musi bezwarunkowo zasługiwać na zainteresowanie.
— Spiesz się, Mortimerze — dorzucił głośno już Eugeniusz, poczem zagłębił się w krzesło z twarzą urażoną, rzuciwszy wprzód nienawistne spojrzenie lady Tippins, która nie omieszkała go nazwać swoim drogim niedźwiadkiem.
Przynaglony przez wszystkich Mortimer zaczął opowiadać.
— Przypominacie sobie państwo zapewne, że trup Johna Harmona wyłowiony został przez pewnego człowieka, którego oskarżono następnie o zamordowanie tegoż Harmona. Sprawiedliwość nie mogła go wszakże pociągnąć do odpowiedzialności, ponieważ człowiek ów utonął także. Zostawił jednak dzieci, syna i córkę.
Tu Mortimer zająknął się trochę. Nie czuł się swobodny, mówiąc o Lizie w obecności Eugeniusza.
— Cóż dalej? — wołało towarzystwo.
— Otóż dzieciom tym spadło nagle, jak z nieba, urzędowe odwołanie, dokument prawny, zawierający rehabilitacyę ich zmarłego ojca. Przysłano go na ręce mego klijenta, pana Boffen, gdy jednak ten polecił mi odszukanie córki zmarłego dla wręczenia jej tego dokumentu, nie mogłem tego dokazać.
— Dlaczego? — pytali jednocześnie Boots i Brewer.
— Ponieważ ta osoba znikła niespodziewanie.
— Znikła! — zabrzmiało powszechne echo.
— Rozwiała się, jak mgła — stwierdził Mortimer, rzucając niespokojne spojrzenie w stronę Eugeniusza.
— Jeśli tak dalej pójdzie — zauważyła lady Tippins, — nikt z nas nie może być pewny dnia, ani godziny.
Pani Weneering wyraziła swój niepokój z powodu niemowlęcia, które zostawiła w domu, bo wobec tych tajemniczych historyi można się wszystkiego spodziewać, Weneering zaś zapytał kategorycznie tonem, jakim się stawia wniosek w parlamencie, czy zniknięcie to nastąpiło pod przymusem, czy dobrowolnie.
— Nie, nie, — zaprzeczył Eugeniusz z niezwykłą, jak na siebie, żywością. — Zniknięcie to było absolutnie bezwzględne, ale całkiem dobrowolne.
Na tem zakończyła się sprawa, która ustąpiła miejsca okolicznościowym przemówieniom.
Pierwszy zabrał głos Weneering, bo któż miał większe od niego prawo do złożenia życzeń małżonkom Lammie, którzy poznali się i połączyli przy jego stole. Zacząwszy od złożenia życzeń, mówca przeszedł nieznacznie do pamiętnych dla siebie zdarzeń, dotyczących jego własnych wyborów do parlamentu, a wymieniwszy imiennie wszystkich tych, którzy poparli jego kandydaturę, złożył im za to dziękczynienia. Na zakończenie sławić zaczął własną małżonkę, jako najdawniejszą przyjaciółkę Sofronii Lammie.
Wreszcie, nie wiedząc dokładnie, jak wycofać się z tego oratorskiego wstępu, Weneering zahamował „ex promptu“ bieg swego Pegaza, mówiąc ni stąd ni zowąd:
— Niech cię Bóg błogosławi, mój drogi Lammie...
Alfred nie pozostał, oczywiście, dłużny z odpowiedzią. Wyglądał dziś świetniej jeszcze, niż zwykle, markując niejako wszystkie charakterystyczne cechy swej urody, jako to: nos za duży, zęby za białe, uśmiech za szeroki, aby był szczery, wyraz oczu zbyt twardy, aby miał być udany.
W czasie przemówienia mały pan Twemlow odwracał się parę razy w stronę Sofronii, w przekonaniu, że ta zadała mu jakieś pytanie. Za każdym razem wszakże pani Lammie rozmawiała z kim innym. Twemlow więc wreszcie doszedł do przekonania, że się omylił. A jednak w chwili, gdy mieli wstać od stołu, usłyszał całkiem wyraźnie swoje nazwisko.
— Panie Twemlow.
Odwrócił się do niej z galanteryą, ale Sofronia patrzyła w talerz, mimo to, usłyszał jej dalsze słowa.
— Nie patrz pan na mnie, ale posłuchaj mnie pan i zrób o co cię proszę. Po obiedzie staraj się pan usiąść przy mnie pod jakimbądź pretekstem. Masz pan duszę prawdziwego dżentlmena, więc mogę panu zaufać.
— Wielki to zaszczyt dla mnie.
— Nie dziw się pan mojemu zachowaniu, które będzie niezgodne z mojemi słowami. Muszę uważać na siebie, bo jestem pilnie strzeżona, a nie chcę, aby kto nas podsłuchał.
Nad wyraz zdziwiony Twemlow przesunął ręką po czole, ona oparła się o poręcz krzesła i zamilkła. Po obiedzie dopiero zasiadła z boku przy małym stoliczku, zarzuconym albumami i zaprosiła małego dżentlmena, by zajął przy niej miejsce. Towarzystwo rozproszyło się po salonie. Boots i Brewer krążyli dokoła lady Tippins, jak ćmy dokoła żółtej woskowej świecy, do której ta dama była uderzająco podobna, Alfred z uśmiechem Mefista na ustach czuwał nad Fledgebym i Georgianą, których posadził, oczywiście, przy sobie, starając się jaknajusilniej o doprowadzenie ich do czułych wynurzeń. Sofronia mogła wreszcie zacząć swoje zwierzenia.
— Ten Fledgeby, to pański kuzyn? — rzekła półgłosem.
— Tak, ale mimo to, nie znam go wcale.
— Istotnie niema powodu pysznić się z takiego pokrewieństwa.
— Nie rozumiem pani.
— Nie gniewaj się pan i nie dziw się pan niczemu; musimy udawać, że rozmawiamy o rzeczach obojętnych. Ale tu knuje się ohydna intryga. Jak się panu podoba ostatnia fotografia mego męża?
— Ogromnie podobna — odparł podniesionym głosem Twemlow.
— I ja tak myślę — odrzekła Sofronia. — Pan znasz Georgianę Podsnap, to właśnie o nią chodzi. Musiał pan uważać zabiegi o nią tego pańskiego kuzyna.
— Nie uważałem.
— Prawda, że Alfred go wyręcza, a i ja sama pomagałam mu w tem. Ale teraz... Proszę pana, abyś zechciał uszanować moje uczucia i nie zdradził mnie, choćbyś miał potem mną pogardzać. Musisz pan ocalić to dziecko.
— Jakie dziecko?
— Georgianę. Czyż pan nie rozumiesz, że będzie to dla niej zguba, jeśli dostanie ją ten Fledgeby. Ja nie mogę nic z powodu mego męża, a ona jest taka ufna, bezbronna.
— Cóż mam robić? — spytał Twemlow, który zaczynał rozumieć,
— Ostrzeż pan jej ojca.
Alfred Lammie przystąpił w tej chwili do żony, a ona podsunęła ze swobodnym uśmiechem nową fotografię przed oczy swego sąsiada.
— Ta zupełnie nieudana, nieprawdaż? poza sztywna.
— Sztywna? — powtórzył mały dżentlmen.
— Pokaż panu lepiej swoją fotografię, droga Sofronio.
— Zaraz to uczynię, drogi Alfredzie.
Drogi Alfred powrócił na swoje stanowisko, a żona jego ciągnęła dalej swoje zwierzenia.
— Ostrzeż pan jej ojca, to człowiek próżny, a zresztą imponuje mu pańskie pokrewieństwo z lordem Snigdsworth. On panu wierzy. Powiedz mu pan, że Georgiana spotyka u nas złe towarzystwo. Że ja sama...
— Pani?
— Tak, ja, że trudnię się kojarzeniem małżeństw. Jest to, niestety, aż nadto prawdziwe. Ale nie chcę poświęcić tej małej. Bo to takie dobre, wdzięczne stworzenie... przywiązała się do mnie naprawdę.
— I cóż tam rozpatrujecie tak długo? — spytał Alfred.
— Pokazuję panu Twemlow fotografie naszych mężów stanu.
— Pokaż więc mu i Weneeringa.
— Oczywiście. Nieprawdaż, jak dobrze trafiony? Wyborna fotografia. Zatem powiesz pan ojcu Georgiany, że ja jestem kobieta niebezpieczna, chytra i przebiegła, że Georgiana powinna ze mną zerwać. Jeśli się pan zgadzasz, zamknij pan to album, a będę wiedziała, że dotrzymasz mi słowa, nie żądam innej obietnicy.
Twemlow przyłożył do oczu lornetkę, którą nosił zawsze przy sobie i zdawał się przypatrywać z uwagą rysom Alfreda Lammie, uwiecznionym na fotografii.
— Nie mów pan źle o nas innym ludziom, — mówiła Sofronia — oszczędź Alfreda, bo, mimo, że cała ta rocznica jest komedyą, jest on, bądź co bądź, moim mężem.
Mówiąc to, Sofronia powstała, a Twemlow przypatrywał się jeszcze fotografii.
Nagle lornetka wypadła mu z rąk i zwisła wzdłuż ciała, a wówczas mały dżentlmen zamknął album z taką energią, że lady Tippins zadrżała i wydała okrzyk oburzenia. Goście zaczęli się żegnać, winszując raz jeszcze gospodarstwu słodkiej rocznicy i życząc im dożycia kilku jeszcze podobnych. Twemlow wyszedł wraz z innym i zanurzył się w ciemne czeluście ulicy Piccadilly, przesuwając ręką po czole i rozmyślając o sposobach wykonania zlecenia, jakie mu dała pani Lammie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.