Wspólny przyjaciel/Część trzecia/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Znowu rocznica.

Rocznica ślubu pana i pani Wilfer, obchodzona już 25 razy, począwszy od dnia, w którym stanęli obok siebie na kobiercu ślubnym, święcona być miała w tym roku w kilka dni po uroczystości, opowiedzianej przez nas powyżej w domu małżonków Lammie. Matka Belli poświęciła dzień ten wspomnieniom różnych świetnych partyi, które odrzuciła lekkomyślnie, aby wybrać wreszcie za małżonka istotę tak podrzędną, jak biedny Rumty. Nastrój, jaki panował w domu w tym dniu pamiętnym, był tego rodzaju, iż wszystkie z kolei dzieci Wilferów zadawały sobie pytanie, czy nie byłoby dla wszystkich pomyślniej, gdyby Pa wybrał był za żonę inną kobietę, niż Ma, lub odwrotnie, a Bella, jak wiadomo, najwięcej rozpieszczona z rodzeństwa, twierdziła już całkiem jawnie, że zupełnie nie rozumie, co mogło naprowadzić Pa na szczególny pomysł ubiegania się o rękę dostojnej Ma. W tym roku Bella przyjechała na obchód doroczny w powozie państwa Boffenów w towarzystwie lokaja w liberyi, który złożył w mieszkaniu państwa Wilferów parę sztuk zabitego drobiu, mającego uświetnić dzisiejszy obiad. Pani Wilfer spotkała go przy drzwiach z wielką godnością, dając mu do zrozumienia, że ukazanie się służącego płci męskiej w liberyi nie jest dla mieszkańców tego domu niczem osobliwem, a przeciwnie, zjawiskiem całkiem powszedniem.
— Jakże się miewasz Ma — pytała Bella, całując matkę.
— O tyle dobrze, moja córko, o ile stan mój na to pozwala — odparła z posępną rezygnacyą pani Wilfer.
— Twój stan Ma? mówisz tak, jakbyś zamierzała dać nam małego braciszka.
— To już tak dawno! — odrzekła Lawinia, wychylając się z po za ramion matki — ale możesz sobie z tego nic nie robić.
— Moja córko — oznajmiła uroczyście Ma — nasz wspólny przyjaciel, p. Rokesmith, odstąpił nam na dziś swój pokój, tam więc będziemy obiadowali, a choć wyda ci się tam bardzo skromnie po salonach państwa Boffenów, to będzie to zawsze przyzwoitszy pokój jadalny, niż nasza suterena.
Bella, usłyszawszy to, miała wielką ochotę pobiedz natychmiast do pokoju sekretarza, chcąc zobaczyć, jak jest urządzony.
— Twój ojciec zaprosił na dziś pana Rokesmitha, ale nasz wspólny przyjaciel nie może skorzystać z tego zaproszenia, bo zamówiony jest gdzieindziej.
Bella wiedziała dobrze, że sekretarz nie jest nigdzie zamówiony, ale poprostu nie chce się z nią spotykać.
— Dobrze — pomyślała sobie — bo w gruncie krępujemy się wzajemnie.
Pobiegła jednak natychmiast do pokoju Rokesmitha i myszkować zaczęła po nim z wielką ciekawością. Umeblowany był dostatnio i ze smakiem. Na biurku papiery, zapisane cyframi, pełno książek na półkach i półeczkach, a nad biurkiem oprawiony w gustowną ramę portrecik; głowa młodej kobiety w lokach — Bella przypatrzyła się uważnie rysunkowi.
— Oho! wiem do kogo to ma być podobne — zauważyła.
Potem uczuła się niby obrażona i zarumieniła się. Nie szukała już nic więcej w tym pokoju, jakgdyby znalazłszy rzecz najważniejszą.
— Ma! — zawołała, wpadając do kuchni jeszcze zapłoniona — ja sama upiekę dziś kurczęta.
— Ty, moja córko! nie robiłaś przecie tego nigdy, nawet wtedy, gdy dzieliłaś nasz skromny los.
— Wtedy nie robiłam, a teraz będę robiła. Myślisz może Ma, że nie potrafię. Wiem doskonale, co potrzeba. Nadzieję kurczaka na rożen, posypię mąką i obleję masłem, co, czy nie tak?
— Nie mogę na to pozwolić, abyś w takim stroju...
— W takim stroju? Włożę zaraz fartuch, serwetę pod brodę.
Wykonała ten program najdokładniej. Owinęła się fartuchem — obcisnęła szczelnie białą serwetą, przypinając ją szpilkami, a foremna jej bródka i buzia z dołeczkami rysowała się ponętnie na tle białego płótna. Pani Wilfer patrzyła trochę oszołomiona na to odtrącenie własnej osoby od ogniska domowego. Lawinia tymczasem nakrywała do stołu, a że zajęcia gospodarskie wprawiały ją zawsze w najgorszy humor, ustawiała kieliszki i szklanki z takim hałasem, jakby stukała nimi do drzwi, dzwoniąc przytem nożami i widelcami w ten sposób, że sąsiedzi z przyległego domu mogliby mniemać, że ktoś fechtuje się tam lub potyka w pojedynku.
Nadszedł tymczasem Jerzy Simpson, jako nieuchronny członek wszelkich rodzinnych obchodów. Młodzieniec ten przeniósł teraz na młodszą pannę Wilfer uczucia, jakie żywił dawniej dla Belli. Zmieszał się jednak, widząc dawne swe bóstwo w roli skromnej gospodyni i, złożywszy życzenia pani Wilier, rzekł nieśmiało:
— Nie spodziewałam się nigdy, aby panna Bella raczyła zniżać się do tak skromnych zajęć.
— Nie spodziewałeś się pan? — przerwała mu kwaśno Lawinia — i dlaczegoż to? i poco wogóle mieszasz się pan do nie swoich rzeczy.
Jerzy Simpson, absolutnie ujarzmiony przez wojowniczą Lawinię, urwał natychmiast i milczał już przykładnie aż do nadejścia Reginalda Wilfera, przy którego boku nabierał zwykle nieco otuchy. Wszyscy zasiedli do stołu, a Bella, wierna do ostatka swej roli wdzięcznej kuchareczki, podała sama półmisek z kurczętami, które cherubin, vulgo Rumty, rozkroił na części.
— Powiedz mi Pa, dlaczego te kurczęta są takie różowe, czy to taka rasa?
— Nie, moje dziecko, tylko są niedopieczone.
— To nie może być, obracałam je przy ogniu.
— A jednak, moje dziecko, musimy je jeszcze dosmażyć. — Zabrali się więc oboje do tej dodatkowej akcyi, a właściwie wykonywał ją cherubin Rumty, który po za godzinami biurowemi pełnił w domu wszelkie dodatkowe funkcye gospodarskie, nie naśladując w tej mierze kontemplacyjnego lenistwa swych pierwowzorów z cennych obrazów starych mistrzów, których rola ogranicza się zwykle do uporczywego wpatrywania się w jakiś nieuchwytny punkt przestrzeni. Pani Wilfer patrzyła na to wszystko z twarzą tak tragiczną, że Rumty, zasiadłszy naprzeciw niej, spytał w najlepszej myśli:
— Czy ci niedobrze, duszko?
— Skąd wnosisz to, Wilferze?
— Bo tak jakoś wyglądasz.
— Nie, nic mi nie jest.
— Pozwolisz, skarbie mój, pieczystego. Powiedz, co mam ci nałożyć na talerz?
— Wszystko mi jedno, ten, czy inny kawałek.
Zaznaczywszy tak kompletne zaparcie się własnych gustów, na rzecz rodziny, pani Wilfer poruszać zaczęła szczękami tak sztywnie, jakgdyby na jedzenie jej patrzył cały tłum dworaków. Na szczęście Bella przywiozła, prócz innych zapasów, także parę flaszek wina, co rozgrzało znacznie atmosferę. Nawet Ma roztajała cokolwiek i puściła wodze wspomnieniom.
— W dniu takim, — zaczęła, — umysł człowieka przenosi się mimowoli w przeszłość.
Usłyszawszy to, Lawy skrzyżowała wyzywająco ręce na piersiach i szepnęła coś do Jerzego Simpson, który milczał jak głaz.
— I ja też — mówiła dalej czcigodna jubilatka — widzę w tej chwili przed sobą Pa i Ma (mam tu na myśli moich własnych rodziców), jakimi byli w czasach dużo wcześniejszych od dnia, który wywołał dzisiejszą rocznicę. Byli oni oboje ludźmi bardzo wysokiego wzrostu. Rzadko zdarzyło mi się spotkać kobietę piękniejszą od mojej matki, nigdy od ojca.
— Choćby dziadunio był niewiem jak piękny, to w każdym razie nie mógł być kobietą, — przerwała zapalczywie Lawy.
— Twój dziadek był właśnie taki, jaki go maluję, — zgromiła ją pani Wilfer, — a gdyby żył, potrafiłby nauczyć rozumu każdego potomka swego, któryby poważył się temu przeczyć. Było też marzeniem matki mojej, abym i ja także wyszła za człowieka wysokiego wzrostu. Bo zamiłowanie do ludzi pięknej i rosłej postawy było zresztą wspólne rodzinie naszej, z wielkim Fryderykiem, królem Prus. — Ostatnie te słowa zwrócone były całkiem wyraźnie pod adresem Jerzego Simpsona, który był wzrostu mniej, niż średniego, ale on nie podjął rękawicy.
— W domu naszym — ciągnęła pani Wilfer — gromadził się, rzec można, kwiat artystycznego świata. Dość powiedzieć, że bywało w nim współcześnie trzech rytowników, którzy prześcigali się wzajemnie w dowcipie, wypowiadając nieraz słowa i uwagi satyryczne, które obiegały później całe miasto.
Tu Jerzy Simpson, nabrawszy odwagi, poruszył się na krześle i zauważył, że trzech ludzi dowcipnych to dużo i że wieczory te musiały być bardzo zabawne.
— Wśród gości naszych — ciągnęła dalej pani Wilfer — znajdował się pewien dżentlmen, mający sześć stóp i cztery cale wysokości, ale ten nie był rytownikiem.
— Naturalnie, — potwierdził Jerzy Simpson, sam nie wiedząc, dlaczego to mówi.
— Ten dżentlmen wyróżniał mnie tak, że nie uszło to niczyjej uwagi.
Jerzy Simpson mruknął niezbyt zrozumiale, że z chwilą, gdy rzeczy dojdą do tego stopnia, to zwykle zauważyć to można z łatwością.
— Ja jednak, — mówiła dalej pani Wilfer, — dałam mu do zrozumienia, że jego zabiegi nie odpowiadają mi, że nie z powodu jego wzrostu, ale z powodu jego inteligencyi, która była dla mnie za duża, nie chciałam mieć męża rozumniejszego od siebie; wówczas biedna moja matka, jakby w przeczuciu tego, co miało zajść, klasnęła w dłonie, mówiąc: Już wiem, na czem się to skończy, ty wyjdziesz za mąż za małego mężczyznę. Matka moja przeczuła także, że inteligencya tego człowieka będzie bardzo niska; i cóż powiecie, wszystko to sprawdziło się, co do joty, bo w miesiąc później spotkałam Reginalda Wilfera, a wpół roku potem zostałam jego żoną.
Wszyscy umilkli, a biedny Rumty podrapał się w ucho i spojrzał trochę zawstydzony na biesiadników,
— Musisz być jednak cierpiąca, duszko, — zauważył, chcąc przerwać milczenie.
— Cóż znowu! nigdy nie czułam się zdrowsza.
Położenie Jerzego Simpsona przy całym obiedzie familijnym stawało się coraz trudniejsze. Nie dość na tem, że rozochocona Ma zwracała się do niego coraz częściej, żądając niejako potwierdzenia swych kategorycznych sądów, w dodatku Lawinia, chcąc pokazać siostrze, do jakiego stopnia zawojowała jej dawnego wielbiciela, traktowała go poprostu, jak psa tresowanego. Nic też dziwnego, że nieszczęśliwy młodzieniec nie umiał utrzymać w tych warunkach równowagi umysłu, który i tak nie był jeszcze dostatecznie utwierdzony w podstawach. Nastrój ten utrzymał się do końca wieczora, aż wreszcie nadeszła godzina pożegnania, w której Bella, zamknąwszy swą buzię z dołeczkami w ramach eleganckiej kapotki, wsunęła rękę pod ramię swego Pa, który miał ją odprowadzić do domu. Znalazłszy się na ulicy, odetchnęli oboje pełną piersią.
— I cóż Pa! rocznica już minęła — rzekła Bella, przyciskając się do ramienia swego Pa i klepiąc go pieszczotliwie po klapie od paltota.
— Tak, tak moje dziecko, znowu rok upłynął, ale powiedz lepiej, co z tobą słychać?
— Coraz gorzej Pa.
— Jakto?
— Staję się z dniem każdym gorszą; powiadam ci, myśląc wciąż o pieniądzach, aż mi się zmarszczki porobiły w okolicach nosa, musiałeś zauważyć. Nie śmiej się Pa, przekonasz się wkrótce sam, co zostanie z twojej ładnej córeczki, wysuszona mumia z oczyma zapadłemi i cerą z pergaminu. No! ale skoro nie chcesz wiedzieć, przejdźmy do zwierzeń, mam ci właśnie powiedzieć cztery sekrety.
— Proszę! aż cztery?
— Zaczniemy od pierwszego, uważaj Pa. Nr. 1-szy. Zgadnij, kto mi się oświadczył. Co? nie domyślasz się. Nasz wspólny przyjaciel, jak mówi Ma.
— Pan Rokesmith?
— Tak, cóż ty na to Pa.
— A ty? moje dziecko.
— Ja odmówiłam naturalnie, — rzekła Bella z trochę sztuczną energią.
— Doprawdy! — zapytał przeciągle Rumty.
— Ależ naturalnie. Powiedziałam mu przy tej sposobności, co o nim myślę.
— A cóż ty o nim myślisz?
— Że nadużył mego zaufania i w gruncie wyrządził mi zniewagę temi oświadczynami.
— Aż tak dalece. Źle coprawda zrobił, że nie wybadał wprzód terenu. Teraz przychodzi mi na myśl, że cię oddawna podziwiał.
— Tak samo podziwiać mnie może każdy dorożkarz, który mnie widzi, — odparła Bella, z odcieniem macierzyńskiej pychy.
— Co się zapewne często zdarza, — potwierdził dobrodusznie Rumty, — ale przejdźmy teraz do następnego numeru.
— To prawie to samo, tylko może trochę mniej śmieszne.
— To znaczy?
— Że p. Mortimer Lightwood oświadczyłby mi się natychmiast, gdybym na to pozwoliła.
— Ale ty nie pozwolisz?
— Nie, ten pan nie podoba mi się.
— A jeżeli tak, to wystarcza.
— Nie Pa, to nie wystarcza. Namyśliłabym się może, mimo, że mi się nie podoba, gdyby nie to, że nie ma on ani majątku, ani klijenteli, ani widoków na przyszłość. Słowem nic, prócz długów.
— To nie wiele. Przejdźmy zatem do trzeciego numeru.
— Ten jest przynajmniej coś wart. Nie chodzi tu Pa o konkurenta, ale pan i pani Boffen przyrzekli mi oboje, że wyposażą mnie bardzo przyzwoicie.
— Zacni ludzie, — rzekł wzruszony Rumty.
— Tak, dla mnie są bardzo, bardzo dobrzy, — potwierdziła Bella, a widząc, że jej Pa rozrzewnił się do tego stopnia, że ociera łzę rękawem, rzuciła mu się nagle na szyję, nie dbając o przechodniów i wyściskała siarczyście, nazywając go najlepszym z ojców, najlepszym z przyjaciół i najlepszym z ludzi, a potem zanosiła się od śmiechu, widząc, jak Pa biegnie za kapeluszem, który mu wiatr z głowy zerwał i unosił po bruku. Skoro wreszcie Rumty odzyskał swoje nakrycie głowy, powrócił zdyszany do córki, pytając ją o czwarty sekret, ale Bella ociągała się z odpowiedzią.
— To, widzisz, sekret bardzo niemiły i który tobie tylko powierzę. Oto czy wiesz Pa, ten Boffen, taki dobry, prosty, szlachetny człowiek, zmienia się z dniem każdym. Bogactwo go psuje.
— Zdaje ci się.
— O nie Pa, sama bym tego chciała, ale widzę przecie, jakie zmiany zaszły w jego charakterze, dla mnie jest zawsze bardzo dobry, nie może się skarżyć. Ale wobec innych stał się przykry, opryskliwy, nieufny, a przytem do śmieszności próżny, a wszystko to zrobiły pieniądze. Mimo to Pa, nie dziwię mu się. Bogactwo ma dla mnie taki urok, tak bardzo pragnę mieć dużo pieniędzy, że chociaż wiem, że zepsują mnie one gorzej jeszcze, niż mego opiekuna, o nich tylko myślę we dnie i w nocy i nie wyobrażam sobie życia inaczej, jak w bogactwie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.