Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Gospoda „Pod sześciu tragarzami“.

Gospoda ta stała nad samą Tamizą, pochylona ku rzece, jak nurek, który zamierzał wskoczyć do wody, ale, zdjęty wahaniem w ostatniej chwili, nie wskoczył wcale i pozostał na brzegu.
Wchodziło się do gospody z drugiej strony od ulicy, a raczej od uliczki, tak niesłychanie wąskiej i tak przyciśniętej do ścian domku, że gospoda nie miała ani milimetra ziemi dla siebie, skutkiem czego ilekroć prano w niej bieliznę, suszyć ją musiano na sznurkach, przeciągniętych od okna do okna, wzdłuż ściany.
Drzewo, z jakiego zbudowana była gospoda, pamiętało z pewnością czasy przedpotopowe i nie było ani jednej deski w podłodze, któraby nie tańcowała, jak klawisz.
Mimo to, gospoda przetrwała już wiele na pozór trwalszych budynków i przetrwać ich miała zapewne niemało jeszcze. Zresztą wszystkie ujemne strony tej jadłodajni zrównoważone były doskonałem urządzeniem baru[1]. Trudno było wyobrazić sobie coś ładniejszego, schludniejszego i bardziej ponętnego, jak ten „Bar sześciu tragarzy“. Nie większe to było od wnętrza krytej dorożki, ale zato jaki zespół. Ściany zastawione dokoła flaszkami, ślicznie przystrojonemi w etykiety z winnych gron, słojami, wypełnionymi przysmakami. Cytryna pokrajana w krążki, piętrzyła się żółtymi stosami, koszyki pełne suchych ciastek, osobno wielką bryła sera holenderskiego, błyszczące kwaterki i półkwaterki, któremi odmierzano piwo.
Wszystkie te cuda oglądać mogli goście jedynie przez szyby oszklonej ściany, oddzielającej ten rozkoszny przybytek, od burzliwych fal, miotających się w ogólnej sali. Wstęp do tego raju stanowiło jedno tylko otwarte okienko, przy którem znajdowała się tabliczka ołowiana, nie większa od obwodu paru szklanek.
W barze królowała niepodzielnie miss Potterson, właścicielka gospody, a powaga jej była tak wielka, że tylko człowiek na śmierć pijany mógłby zamarzyć, że w gospodzie pod sześciu tragarzami dziać się może coś przeciwnego jej woli. Była to osoba wysoka, prosta, z pięknymi rysami i twarzą surową, wyglądająca raczej na przełożoną pensyi, niż na gospodynie szynkowni.
— Słuchajcie mnie Riderhood — mówiła, wysuwając przez okienko baru palec wskazujący — i zapamiętajcie, co wam tu powiem, gospoda pod tragarzami, obejdzie się bardzo dobrze bez was, a to jest ostatni półkwaterek piwa, jaki tu dostajecie, starajcie się też, aby wam wystarczył na długo.
— Ależ panno Potterson! — próbował bronić się Riderhood, — przecież pozwoli mi pani tu zostać, jeśli będę się dobrze sprawował.
— Nie pozwolę.
— Przecież prawo nawet mówi...
— Tutaj, mój dobry Riderhoodzie, niema innego prawa, prócz tego, które ja ustanowiłam.
— Ależ pani nie może...
— Nie mogę? — rzekła przeciągle miss Potterson głosem, od którego ciarki przeszły po skórze Riderhooda. Błagał ją jeszcze czas jakiś a wreszcie usiadł na stronie ze swym półkwaterkiem i spoglądał tylko od czasu do czasu na nieubłaganą władczynię gospody pod sześciu tragarzami. Panna Potterson nazywana była powszechnie przez swych gości panną Abbej, a wielu klientów gospody uważało ją z tego powodu za osobę, związaną tajemniczymi węzłami z opactwem Westminsteru, w rzeczywistości jednak, imię to było tylko zdrobniałą odmianą imienia Abigail, które nadano jej przed blisko sześćdziesięciu laty na chrzcie świętym, w kościele Limhouse, Abigail, rozprawiwszy się ze skazanym na wygnanie gościem, pogrążyła się w czytaniu, Riderhood jednak zbliżył się raz jeszcze do okienka, mówiąc:
— Pani jest niesprawiedliwa dla mnie.
Monarchini Abigail zmarszczyła brwi i czytała dalej.
— Panno Abbej — rzekł znów Riderhood, — czy mógłbym powiedzieć jeszcze ostatnie słówko?
Rzuciła mu ukośne spojrzenie, czem ośmielony, przechylił się prawie połową ciała przez okienko, jakby zamierzał wpaść do baru.
— Mówcie, co tam macie, ale się śpieszcie — rozkazała Abigail.
— Czy to dlatego nie wolno mi przychodzić, że się pani boi?
— Nie boję się was, Riderhood ani troszkę, zapamiętajcie to sobie — rzekła pogardliwie Abigail.
— Nie to chciałem powiedzieć, broń Boże...
— Więc co? proszę was Riderhood, mówcie zrozumiale.
— Bo widzi pani, lżej by mi było na sercu, bez obrazy waszej, gdybym się dowiedział, za co mnie pani wyścigała z pod „Sześciu tragarzy“, podczas kiedy taki Gaffer...
Na dźwięk tego imienia, jakby chmura przesunęła się przez oblicze panny Potterson.
— Gaffer — rzekła — nie był nigdy karany.
— Tak, nie był dotąd w kryminale, ale są tacy, którzy posądzają go o gorsze kawały, niż to, co się mnie zdarzyło.
— Któż go posądza?
— Ja pierwszy.
— To niewiele — zauważyła miss Potterson, wzgardliwie wydymając usta.
— Robiliśmy przecie razem, byłem jego wspólnikiem — rzekł Riderhood — cóż dziwnego, że wiem o nim więcej, niż drudzy.
Panna Potterson trwała w tem niedowierzaniu, a jednak była w gruncie zakłopotana, z czego Riderhood zdawał sobie wybornie sprawę.
— Tak, tak, — mówił — robiłem długo z Gafferemi, blisko 20 lat, to też coś wiem o nim,
— W takim razie oskarżasz samego siebie...
— Nie, panno Potterson, nie, bo przecież odprawił mnie, nie chciał mieć niewygodnego świadka.
— Cóż mu wreszcie zarzucasz? tłómacz się jaśniej.
— On wyławia trupy, to prawda, ale dlaczego znajduje je zawsze, pytam panią? dlaczego prawie codzień trafia mu się ten towar?
— Wszyscy wiedzą, że jest wybornym wioślarzem.
— A czy pani jest pewna, że nie pomaga wiosłem swoim topielcom. Łatwo przecież bardzo dać komuś po głowie, aby się jeszcze głębiej zanurzył, a potem wyłowić go znowu.
— Zamilcz Riderhood, to byłoby okropne!
Ale Riderhood nie chciał milczeć, pijany był zresztą, co było u niego stanem normalnym. Bełkotał więc coś jeszcze ochrypłym głosem.
— Milczałem 20 lat, ale powiem, muszę wreszcie powiedzieć. Ten człowiek... Czemże on jest? Skąd naprzykład doszedł do takiej córki, jaką ma? Nie, nie, w tem jest coś nieczystego.
Odszedł wreszcie od stolika i szedł chwiejnym krokiem do jednego z dalszych stolików, gdzie opadł ciężko nad swym półkwaterkiem piwa. Wkrótce zegar wydzwonił dziesiątą, a wtedy pan na Potterson otworzyła drzwi, wiodące do baru.
— Jerzy! — rzekła, zwracając się do robotnika w czerwonej kurtce — czas już na was, dałam słowo waszej żonie, że będziecie w domu o dziesiątej.
Człowiek w czerwonej kurtce usłuchał bez żadnego oporu i wyszedł, życząc dobrej nocy pannie Potterson. Abigail powróciła do baru, ale po upływie pół godziny stanęła znów w progu.
— Wiliamie! Jonatanie! i Bobie Glamno. Macie już dość na dziś.
Wszyscy trzej spełnili jej rozkaz z największą uległością. Co więcej, pewien osobnik w lakierowanym kaszkiecie, który zażądał był świeżo nowej porcyi grogu, otrzymał zamiast napitku, rozkaz opuszczenia gospody.
— Kapitanie Joe — rzekła Abigail — nie trudź się pan daremnie, prosząc o grog, wypiłeś gu już dość na dzisiaj.
Kapitan Joe potarł sobie tylko z rezygnacyą kolano, a prócz tego cały chór zawtórował gospodyni.
— Miss Potterson ma słuszność, kapitanie, trzeba słuchać jej rad.
Miss Potterson nie dała się zresztą uśpić, ani wyprowadzić w pole tą powszechną uległością, a czujne jej oko odkryło w kącie dwóch gości, których zachowanie nie podobało się jej. Zabrała się do nich natychmiast i zniewoliła ich do opuszczenia sali. Trwało to do jedenastej, a nie należy zapominać, że wzorowa gospoda miała jeszcze dla poparcia swych żądań argument żywy, w osobie barczystego parobka, który stał przy progu w białym fartuchu, z rękawami zakasanymi po łokcie, a obecność jego dodawała powagi słowom miss Potterson. Skoro gospoda była już próżna, miss Abigail rzekła do stróża:
— Biegnij do Gaffera i sprowadź mi jego córkę.
Bob ruszył i powrócił wnet w towarzystwie Lizy, w chwili właśnie, gdy służąca wnosiła na tacy kolacyę swej pani, składającą się z kiełbasek parzonych i ziemniaków.
— Chodź tu moja córko — mówiła miss Potterson — i usiądź przy mnie. Może co przekąsisz?
— Dziękuję pani, jestem już po wieczerzy.
— Co prawda i mnie się nie chce jeść — rzekła miss Abigail, odsuwając od siebie talerz — popsuł mi humor ten hultaj.
— Pani ma jakieś zmartwienie, panno Potterson.
Gospodyni szynkowni „Pod tragarzami” nie odpowiedziała na to bezpośrednio.
— Lizo! Lizo! Co też ty wyrabiasz? — zawołała.
— Cóż ja takiego zrobiłam, panno Potterson?
— Przepraszam cię, powinnam to była inaczej powiedzieć. To nie ty, chociaż i ty także. Bobie! — rozkazała swemu parobkowi — zaciągnij łańcuch na drzwiach, a potem idź na wieczerzę.
Bob wykonał skwapliwie ten rozkaz i wkrótce słychać było tylko ciężkie jego kroki, oddalające się w kierunku rzeki. Panna Potterson została sama z Lizą.
— Moja córko! — mówiła do niej — ileż to razy już doradzałam ci, abyś porzuciła to życie, jakie pędzisz i zaczęła inne.
— To prawda miss, radziłaś mi te pani nieraz.
— Ale ty nie usłuchałaś, słowa moje obiły się o twój upór, zupełnie jakbym mówiła do kominów tych parowców, które przesuwają się codziennie po Tamizie.
— Nie, panno Potterson, to nie to samo, bo kominy parowców nie miałyby dla pani żadnej wdzięczności, podczas gdy ja bardzo, ale to bardzo jestem pani wdzięczna.
— Wstyd mi doprawdy, że się tobą zajmuję, ale w tobie coś jest, może to, że masz taką ładną twarzyczkę, nie wiem zresztą sama, dlaczego tak lgnę do ciebie. O, czemuż nie jesteś brzydką.
Liza nie miała na to nic do powiedzenia.
— Słowem, niema o czem mówić muszę cię brać taką, jaką jesteś i dlatego mówię ci i powtarzam raz jeszcze, daj spokój tym wszystkim historyom na Tamizie i odejdź w świat, a znajdziesz łatwo pracę, jak inne dziewczęta, ja sama dopomogę ci najchętniej.
— Nie miss, nie zrobię tego.
— Nie zrobisz? a czy wiesz, jak nisko upadł już twój ojciec i czego się dopuszcza?
— Czego się dopuszcza? — powtórzyła Liza, spuszczając powieki. Przyszły jej na myśl kieszenie odwrócone topielców i te pensy i szylingi, które zabierał z nich bez skrupułu Jesse Hexham.
— Czy wiesz o co posądzonym jest twój ojciec?
— Niech mi pani powie o co go oskarżają.
— To nie tak łatwo, moja mała. Mówią, słowem, opowiadają, że pomaga on do śmierci tych, których następnie wyławia z rzeki.
Usłyszawszy te słowa, które były, mogłaby na to przysiądz, niesłusznem oskarżeniem, Liza podniosła głowę, jakby jej ciężar spadł z piersi i mówiła prawie z uśmiechem:
— Ludzie, którzy to utrzymują, nie znają mego ojca.
— Owszem, znają go bardzo dobrze.
— Panno Potterson! — zawołała Liza, oświecona nagłą myślą — to z pewnością Riderhood nagadał coś pani na mego ojca.
— A gdyby...
— On był wpierw wspólnikiem ojca, a potem poróżnili się, mój ojciec nie chciał z nim pracować, dlatego się mści. To było przecie w mojej obecności. Niech mnie pani wysłucha, panno Potterson, a tylko proszę nie powtarzać nikomu tego, co pani powiem. Otóż w dniu, w którym ojciec mój znalazł zwłoki młodego Johna Harmon, Riderhood wypłynął nagle ze swą łódką, z pod mostu i przyłączył się do nas. Wtedy to pokłócili się ostatecznie z moim ojcem. Później, gdy okazało się, że ten nieszczęśliwy był zamordowany, wprzód nim go wrzucono do rzeki, przyszło mi na myśl, że Riderhood musiał o tem wiedzieć, że może sam umoczył w tem rękę i podsunął umyślnie trupa innemu, aby zwrócić na niego podejrzenie. Nie mówiłam o tem nigdy, ale teraz, kiedy on oskarża mego ojca, mówię pani, że to posądzenie przyszło mi niewiadomo skąd, może to zmarły mi je podszepnął — dodała, patrząc w zamyśleniu w ogień.
Ale panna Potterson nie poddała się tak łatwo suggestyi, była to osoba, obdarzona umysłem praktycznym i do gruntu pozytywnym.
— Biedna moja Lizo! — rzekła do córki Jessego Hescham — zapominasz, że niepodobna oskarżać Riderhooda, bez rzucenia złych poszlak i na twego ojca. Zajmowali się obaj jedną robotą, a co zdarzyło się jednemu, mogło się i drugiemu przytrafić.
— Pani tak mówi, bo pani nie zna mego ojca.
— Znam, czy nie znam, mniejsza z tem, gotowa jestem zapomnieć o wszystkiem, ale pod warunkiem, abyś nie mieszkała nadal z ojcem. Nie potrzebujesz z nim zrywać, możesz go odwiedzać, a tylko zamieszkać musisz gdzieindziej. Zrób to dla mnie, moja Lizo! już ja cię wezmę pod opiekę i pokieruję zupełnie inaczej twojem życiem.
Mówiąc to, panna Potterson, zwykle tak sztywna i surowa, miała w głosie dziwnie miękki akcent, obejmowała przytem Lizę pieszczotliwie, jak matka.
— Dziękuję pani bardzo, panno Potterson — odpowiedziała dziewczyna — ale im bardziej wszyscy są przeciw memu ojcu, tem potrzebniejsza mu jestem, nie porzucę go też za nic w świecie.
Miss Abbej, jak wszystkie osoby skryte i zimnego charakteru, przekonana była, że robi wielkie ustępstwo, okazując Lizie czułość i czuła się w prawie do wymagania wzamian uczuciowego zadośćuczynienia. Odpowiedź Lizy uraziła ją, wyprostowała się więc i rzekła lodowatym tonem:
— Zrobiłam, co było w mojej mocy, a teraz rób z sobą, co ci się podoba, jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Już ja cię nie będę miała na sumieniu, a tylko powiedz twemu ojcu, żeby noga jego nie postała w gospodzie pod „Sześciu tragarzami“.
— Och! panno Potterson — zawołała Liza, przerażona tym wyrokiem.
— Gospoda pod „Trzema tragarzami“ musi pamiętać o sobie, jak każdy. Czy myślisz, że mało mnie to kosztowało, zanim zrobiłam z niej to, czem jest dzisiaj. Dzień i noc czuwać muszę, aby to się nie zmieniło. Zakazałam Riderhoodowi tu przychodzić, tak same i Gaffer nie może u mnie bywać. Unurzali się obaj w jednem błocie, nie chcę, aby obryzgali niem mój dom. Nie moja rzecz sądzić, który z nich jest winien, a który nie winien, nie przyjmuję żadnego z nich i koniec.
— Dobranoc pani — rzekła smutno Liza.
— Dobranoc ci, moje dziecko.
— O, niech mi pan wierzy, że mimo wszystko, będę pani zawsze wdzięczna.
— Wierzę w rozmaite rzeczy, może potrafię i w to uwierzyć — odparła sucho właścicielka gospody.
Liza wyszła. Ponuro zadzwonił w jej uszach szczęk łańcucha, którym Bob zabezpieczył drzwi po jej odejściu.
Noc była czarna, zimny wiatr dął od rzeki. Idąc tak sama w ciemności, Liza czuła się jakby ogarnięta ze wszystkich stron atmosferą mordu. Opadły ją straszne myśli, które huczały jej w duszy, podobnie jak te fale rzeczne, szumiące u jej stóp. Próbowała uporządkować myśli, ale za każdym razem mąciły się w jej głowie i zapadały w czarną otchłań. Była pewna, że ojciec jej nie zabił młodego Harmona i że całe to oskarżenie jest potworną sprawką Riderhooda, ale to nie zmieniało rzeczy. Wiedziała o tem, że skazywano niekiedy na śmierć ludzi niewinnych, a ojciec jej nie był może całkiem niewinny. Już i tak patrzano na niego krzywo od czasu śledztwa w sprawie topielca. Zauważyła już od pewnego czasu, że ludzie urywają rozmowy, gdy on nadchodzi, że szepcą coś do siebie. A teraz jeszcze to wygnanie z gospody panny Potterson dopełniło miary posądzeń. Widziała przed ojcem swym czarną otchłań, do której wciągną go wiry nieznane, czuła, że tu nic nie pomoże, że wszelka walka będzie tylko próżnem szamotaniem się osaczonej istoty, przeciw której zwracają się wszelkie, chociażby mylne poszlaki... Od rozpaczy broniło ją tylko przyzwyczajenie do pracy i radzenia sobie w każdem położeniu, do czego przymusiła ją konieczność.
Gdy weszła do swej izby, znalazła tam ciszę i spokój. Lampa paliła się na stole, brat jej spał głęboko na swym tapczanie. Liza zrozumiała w tej chwili jedno. — Ona nie odejdzie, ale brat jej musi stąd iść. Syn Jessego Hexham nie może rość w tym domu, gdzie spadnie na niego zła sława ojca. Liza usiadła przed ogniem dogasającym, otuliwszy się chustką. Godziny upływały za godzinami, a ona siedziała wciąż z kobiecą cierpliwością, nie pozwalając sobie na sen. Zaczęło wreszcie świtać, była piąta godzina rano. Wtedy dopiero Liza zakrzątnęła się koło śniadania dla ojca, który powracał zwykle rankiem ze swych wycieczek, stosując się do godzin przypływu i odpływu.
Nastawiwszy kociołek z wodą, dziewczyna zaczęła wydobywać z różnych kryjówek groszaki miedziane i srebrne. Układała je stosami i liczyła kilkakrotnie.
— Co to jest Lizo? — zawołał nagle Karol Hexham, siadając na swym tapczanie. — Co tu robisz w nocy, dlaczego liczysz pieniądze?
— To już nie noc Karolku, wstawaj i ubierz się, powiem ci potem wszystko.
Liza miała zawsze przewagę nad chłopcem. Usłuchał i teraz i myć się zaczął, zanurzywszy głowę w szafliku z wodą, poczem nacierał się gruba płótnianką tak zawzięcie, jakgdyby był sam swym najgorszym wrogiem. Wśród tych czynności rzucał siostrze niespokojne pytania.
— Napij się wpierw herbaty, Karolku, to ci wszystko powiem,
— Co znaczy ten tlómoczek? — pytał jeszcze chłopak, który zaczął się czegoś domyślać,
— To dla ciebie, bracie. Słuchaj mnie, mój drogi, przyszło mi do głowy, że dziś właśnie musisz odejść. Wiesz przecie oddawna, że tak być musi. Będzie ci lepiej daleko od nas, a zresztą będziesz robił postępy, nieprawdaż?
Na pozór nic nie zdradzało jej wzruszenia i niktby się nie domyślił, ile ją kosztuje to rozstanie.
Chłopak sposępniał, bo, mimo samolubstwa, stanowiącego tło jego charakteru, był szczerze przywiązany do siostry.
— No, prawdę mówiąc, wypędzasz mnie stąd bez ceremonii.
— Tak, tak, wypędzam, nie mam serca i chcę się ciebie pozbyć.
Wypowiedziała te słowa napozór spokojnie, a przecież, gdy Karolek przybiegł do niej i objął ją rękoma, nie wstrzymała się od łez.
— Nie płacz, Lizo, nie płacz, ja wiem, że to dla mego dobra. Będę się dobrze uczył, nie będziesz się za mnie wstydziła.
Ale ona zatrzymała go jeszcze.
— Słuchaj — rzekła do niego — bardzo być może, że usłyszysz coś złego o naszym ojcu, pamiętaj, że to będzie fałsz i nie wierz w to nigdy, przyrzeknij mi, że nie będziesz w to wierzył.
Chłopak patrzył na nią zdziwiony, nie wiele rozumiejąc. Oddała mu zawinięte w węzełku pieniądze.
— Masz oto na twoje potrzeby, a gdy ci zabraknie, przyślę ci więcej. Dostanę, chociażby z pod ziemi tyle, abyś mógł skończyć nauki, a może pożyczy mi który z tych dżentelmenów, pamiętasz, ci dwaj, którzy byli u nas wtedy, gdy znaleziono młodego Harmona.
Karolek, który już stał na progu, odwrócił się, a twarz jego zmieniła się dziwnie. Przybrała wyraz twardy, zły, mściwy, odbiły się na niej w tej chwili wszystkie złe uczucia, nagromadzone na dnie duszy.
— Nie chcę, abyś przyjmowała pieniądze od niego.
— Od kogo?
— Od tego, który się nazywa Wrayburn. Niecierpię tego człowieka.
— Nie znasz go przecie.
Przy tych słowach twarz Lizy pokryła się ciemnym rumieńcem. Brat jej wyszedł, zamknęła drzwi za nim. Robiło się coraz jaśniej, był już biały dzień, gdy Gaffer przybił do brzegu ze swojem czółnem.
Liza widziała go przez okno i wyszła na jego spotkanie. Nad rzeką znajdowało się już kilkanaście istot ziemnowodnych, spędzających tu dnie całe.
Byli to nędzarze nadbrzeżni, którzy umieli w jakiś nadprzyrodzony sposób zdobywać tu sobie środki do życia. Szeptali coś do siebie na widok Gaffera i umilkli, gdy przechodził obok nich, lub też rozproszyli się, ustępując mu z drogi.
Było to tak niezwykłe, że Gaffer zauważył to odrazu, gdy tylko zstąpił na brzeg. Zajął się wszakże, jak zwykle, przymocowaniem czółna, w czem Liza dzielnie mu pomagała, poczem poszli razem do domu.
— Zagrzej się ojcze przy ogniu, jesteś całkiem skostniały.
— Z pewnością, że nie jest mi ciepło, moja Lizo, patrz, palce mam zupełnie zgrabiałe.
Rozstawił palce swych szerokich dłoni i grzał je przy ogniu; blady ich, prawie trupi kolor, musiał wywołać w nim jakieś przykre wspomnienia, bo odwrócił głowę, jakby nie chciał na nie patrzyć.
— Więc całą noc byłeś pod gołem niebem, ojcze?
— Nie, nie, spędziłem parę godzin na tratwie z węglem, gdzie miałem trochę ciepła od piecyka. Gdzie jest chłopiec?
— Pozwól ojcze! doleję ci trochę araku do herbaty; rzeka przybiera znów, nieprawdaż? Będzie tu znów wiele biedy.
— Alboż jej i tak niema, moja Lizo. Bieda mieszka wśród nas, jest tu wszędzie, jak te dymy, które unoszą się w powietrzu. Czy chłopak nie wstał jeszcze?
— Zjedz ojcze wpierw śniadanie, odegrzałam ci trochę mięsa, potem siądę przy tobie i pogadamy.
Ale on zrozumiał wreszcie, że Liza unika odpowiedzi, spojrzał zresztą na tapczan, na którym sypiał zwykle Karolek i przekonał się, że jest pusty.
— Gdzie on jest? — pytał już z głuchą wściekłością.
— Ojcze! nie gniewaj się — mówiła Liza — on odszedł, aby się uczyć.
— Podły! — krzyknął Gaffer, chwytając w rękę nóż i wywijając nim.
— Ojcze! było mu bardzo ciężko, płakał, odchodząc, ale on musi się uczyć, ty mu przebaczysz ojcze.
— Nigdy, nigdy. Powiedz mu, żeby mi się nie pokazywał, żeby nie stanął mi nigdy w drodze, bo nie ręczę za siebie, wyparł się ojca, teraz ja się wypieram tego wyrodka.
Mówiąc to, Gaffer odsunął talerz i uderzał po stole nożem, którego ostrze łupało za każdem uderzeniem kawałki drzewa lub zanurzało się w stół, dziurawiąc go.
— Przestań ojcze! nie mogę na to patrzeć — krzyknęła Liza.
Ale on nie zważał na nią, mówił raczej sam do siebie.
— Teraz rozumiem, dlaczego ci ludzie nad rzeką pokazywali mi plecy, jakgdybym był zapowietrzonym. Patrzcie! mówili, to Jesse Hexham, którego wstydzi się własny jego syn. Bogdajby sam sobie był zakałą przeklęty.
— Dość ojcze! dość! rzuć ten nóż ojcze.
Poławiacz trupów usłuchał i wypuścił z rąk mordercze narzędzie, ulegał on zawsze Lizie. Ale uderzył go jej dziwny głos i lęk, jaki dojrzał w jej oczach.
— Co ci jest, dziewczyno! czy się mnie boisz, czy myślisz, że mógłbym cię ukrzywdzić?
— Nie! nie! ojcze, ja wiem, że nie. Nietylko mnie, ale nikomu byś krzywdy nie zrobił, ja cię znam. Ale ten nóż, to było takie straszne, gdy wbijałeś go w stół.
Liza osunęła się na krzesło bez kropli krwi w twarzy i ustach. Noc bezsenna i przebyte wrażenia zmogły na chwilę jej silny organizm.
— Czekaj Lizo! przyniosę ci wódki, przyjdziesz zaraz do siebie. — Liza nie miała siły ostrzedz go, Hexham więc chwycił próżną flaszkę i biegł do gospody „Pod sześciu tragarzami“. W parę minut potem był już z powrotem. Flaszkę przyniósł pustą, nie wpuszczono go do gospody.
— Co to znaczy? — szeptał, przyklęknąwszy przy córce i rozcierając jej zimne, jak lód, ręce. — Czy jesteśmy zadżumieni? czy oddech mam zatruty, czy kto nas urzekł? ale kto?




  1. Bar — miejsce w karczmie gdzie znajduje się szynkwas.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.