Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Nowa osoba.

Wszyscy wstali od stołu; suknie dam szeleściły na schodach, prowadzących do salonu Weneeringów, gdy Mortimer znalazł się w biblioteczce. Czekał tam na niego piętnastoletni chłopak, cały wpatrzony w nowiutką rycinę, wyobrażającą pielgrzymów, idących do Kantorbery.
— Kto pisał tę kartkę? — spytał go Mortimer.
— Ja, panie.
— A kto cię przysłał?
— Ojciec mój, Jesse Hexam.
— Czy to on znalazł zwłoki?
— On, panie.
— A czem się zajmuje twój ojciec?
Chłopak nie śpieszył z odpowiedzią. Spojrzał z wyrzutem na pielgrzymów z Kantorbery, jakgdyby to oni byli przyczyną kłopotliwego dla niege zwrotu rozmowy, podciągnął sobie spodnie, a wreszcie rzekł:
— On ma czółno.
— A czy to daleko?
— Co? — spytał ostrożnie chłopak, dając wzrokiem nura w stronę pielgrzymów.
— Mieszkanie twego ojca.
— Daleko, panie, ale ja przyjechałem tu dorożką, która właśnie czeka na zapłatę. Byłem pierwej w kancelaryi pana ale tam pisarz powiedział mi, że pana tu znajdę.
W zachowaniu się chłopaka uderzała dziwna mieszanina nieokrzesania i częściowej ogłady.
Głos miał ochrypły, rysy twarzy grube, ale ubrany był czysto, umiał widocznie pisać, a pożądliwy wzrok, jakim pożerał książki, stojące na półkach bibliotecznych, wskazywał na szczere zamiłowanie, jakie musiał mieć do czytania.
— Czy próbowaliście przywołać do życia topielca? — spytał jeszcze Mortimer, szukając kapelusza.
— Och, panie! — zawołał chłopak — gdybyś go pan widział, przekonałbyś się sam, że jest prawdziwszym nieboszczykiem od wszystkich Egipcyan, utopionych w morzu Czerwonem.
— Skądże ty wiesz o morzu Czerwonem?
— Ze szkoły, panie, tam uczono nas tej historyi.
— Więc ty chodzisz do szkoły?
— Tak, panie, ale nie trzeba tego mówić ojcu, boby mnie wypędził. To moja siostra posyła mnie do szkoły cichaczem.
— Masz, jak widzę, dobrą siostrę.
— Nic nadzwyczajnego. Nie umie nawet prawie czytać, odemnie nauczyła się liter.
Eugeniusz, który, opuściwszy resztę towarzystwa, podążył w ślad za Mortimerem do biblioteki, słuchał tej rozmowy. Lekceważenie, z jakiem chłopak wyrażał się o swej siostrze, nie podobało mu się, ujął go więc pod brodę i spojrzał mu ostro w Oczy.
— No więc cóż, — szarpnął się wyrostek, — czego pan tak na mnie patrzy?
Zamiast odpowiedzi, Eugeniusz zaproponował Mortimerowi swoje towarzystwo w wyprawie do topielca. Wsiedli więc obaj do fiakra, który czekał przed domem, zajmując tylne siedzenie, brat Lizy usadowił się na koźle, obok furmana.
Mortimer i Eugeniusz byli przyjaciółmi i kolegami. Usiadłszy wygodnie, zapalili cygara, a Mortimer zaczął mówić:
— Oto już pięć lat zapisany jestem na liście obrońców wysokiego trybunału, a nie miałem dotąd żadnej sprawy, z wyjątkiem bezpłatnych porad, które udzielam co dwa tygodnie w sprawie testamentu lady Tippins, która zresztą nie ma nic nikomu do przekazania.
— To samo jest ze mną, — westchnął Eugeniusz. Jestem od siedmiu lat na liście adwokatów, a nie miałem dotąd żadnej sprawy, i mieć jej zapewne nie będę, a gdybym miał nawet ją jakim cudem, tobym nie umiał się z nią obejść.
— Nie lepiej jest i ze mną — odpowiedział Mortimer. — A tu spada mi nagle ta dziwna romantyczna historya.
— Nienawidzę mego fachu — rzekł Eugeniusz.
— Ja również mam go w obrzydzeniu — potwierdził Mortimer.
— Nie chciałem być prawnikiem — mówił dalej Eugeniusz — ale rodzinie mojej zachciało się koniecznie mieć swego adwokata. Mają go teraz, adwokata bez klientów.
— Zupełnie to samo było ze mną, ze mnie także rodzina moja zrobiła jurystę.
— Jest nas czterech, zapisanych na drzwiach ohydnej dziury, zwanej Chambre (izbą). Wszyscy czterej mamy jednego pisarza nazwiskiem Kassim Baba. Człowiek ten siedzi ciągle w szynku pod złodziejami, a i tak jest on jeszcze jedynym z kompanii, który coś robi.
— Co do mnie, mam własny gabinet i własnego pisarza. Okna moje wychodzą na cmentarz, a pisarz mój, nie mając nic innego do roboty, patrzy od rana do nocy na mogiły. Zastanawiam się nieraz co z niego będzie? jaki pokład duchowy wytwarza się w tym młodym człowieku pod wpływem tyloletniej samotności — i to jest jeszcze jedyny interesujący punkt mego prawniczego życia.
Eugeniusz skrzyżował ręce na piersiach i, zmrużywszy oczy, żuł zapalczywie cygaro.
— Są idyoci — mówił po chwili Eugeniusz — którzy zarzucają mi brak energii. Nienawidzę tego słowa; gdyby to było w mojej mocy, wymazałbym je ze wszystkich dykcyonarzy. Papuzie, konwencyonalne słowo. I cóż tu u licha pomoże energia? Czy mam wypaść na ulicę i chwycić za uszy i gardło pierwszego lepszego przechodnia, który wygląda wypłacalnie i krzyknąć mu nad uchem: Proces, lub życie! Musisz się procesować i wziąć mnie za adwokata. To byłaby energia.
— Tak, tak — potwierdził Mortimer — nie zabrakłoby nam energii, gdyby nam dano pole do zużytkowania jej.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, dziesięć tysięcy młodych obrońców i adwokatów bez klijentów, mieszkających w Londynie, rozmawiało albo mogło rozmawiać w tejże godzinie, zupełnie w tym samym duchu, co nasi dwaj przyjaciele. Dorożka tymczasem uwoziła ich coraz dalej. Minęła pomnik, wieżę i doki, minęła domy, które wyglądały na statki i statki, które wyglądały na domy, aż zatrzymała się wreszcie w mrocznym zakątku, spłukiwanym nieustannie przez fale, ale nigdy należycie nie spłukanym.
— To tutaj — rzekł chłopak, zeskakując z kozła — jeszcze parę kroków, a pan obaczy mieszkanie mego ojca.
Chłopak zwracał się wyłącznie do Mortimera, zaniedbując z rozmysłem Eugeniusza, do którego czuł niechęć.
— Okropna dzielnica — westchnął Mortimer, stąpając z obrzydzeniem po grubej warstwie błota i śmieci.
Dom, przed którym stanęli, był niski i służyć musiał kiedyś za młyn, o czem świadczyły szczątki belki, sterczącej na froncie, jak brodawka.
Wszedłszy, nowoprzybyli zobaczyli ojca i córkę. Poławiacz trupów siedział przy ogniu i zwrócił do wchodzących swą drapieżną głowę. Liza szyła w kącie przy świetle lampy, umieszczonej w garnku.
— Czy pan jesteś Mortimerem Lightwood? spyta Gaffer.
— Tak, to ja! A gdzie leżą zwłoki? — spytał Mortimer, powściągając z trudnością odrazę.
Nie tu, ale blisko; dwa kroki stąd. Dałem najpierw znać w policyi, patrzcie, panowie, już wydrukowano afisze.
Rzekłszy to, Gaffer wziął do rąk lampę i podniósł, przyświecając obu przyjaciołom, którzy dostrzegli na ścianie kilka afiszów, zaczynających się od słów: „Zwłoki znaleziono.“
Mortimer odczytał uważnie szczegóły, odnoszące się do utopionego Johna Harmon.
— A więc — rzekł, zwracając się do Gaffera — ten nieszczęśliwy miał przy sobie tylko papiery.
— Tak jest, tylko papiery — odrzekł Gaffer. — W chwili, gdy to mówił, Liza podniosła się z miejsca i wyszła z pokoju..
— Żadnych pieniędzy? — badał dalej Mortimer.
— Trzy pensy — odparł Gaffer, wymawiając dobitnie te dwa słowa.
— Kieszenie miał puste i odwrócone.
— Tak jest, puste i odwrócone, to rzecz zwyczajna w naszej rzece. Patrz pan, na drugich afiszach stoi to samo. Nie umiem czytać, ale wiem dobrze, co jest wydrukowane na tych wszystkich afiszach,
Przesuwał lampę wzdłuż ściany, a obaj przyjaciele odczytywali kolejno pełne grozy szczegóły o topielcach: „Młoda kobieta w popielatej sukni i takichże trzewikach, bielizna naznaczona krzyżykiem“, „Majtek z literami G, i F. na ręku”, „Dwie młode dziewczyny, związane z sobą ręcznikiem“, „Mężczyzna z raną na czole“ i t. p.
— I to wy wyłowiliście wszystkie te trupy? zapytał Gaffera Eugeniusz.
Zamiast odpowiedzi, poławiacz trupów spytał nieufnie:
— A pan jak się nazywa?
— Ten pan jest moim przyjacielem, nazywa sie Wrayburn — pośpieszył objaśnić Mortimer.
— A o co pyta pan Wrayburn?
— Chce wiedzieć poprostu, czy to wy wyłowiliście te trupy.
— A pewnie, że ja!
— A jak się wam zdaje, czy są między nimi ofiary zbrodni?
— Mnie się, panie, nic nie zdaje; gdybyś pan musiał, jak ja pływać cały dzień po rzece i szukać w niej i żyć z tego, toby się panu także nic nie zdawało. Ale chodźmy już, pokażę panom drogę.
Postąpił z lampą ku drzwiom i otworzył je, ale wtedy znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem, bladym, jak papier.
— Zabłądziłem — mówił ów człowiek zdyszanym głosem, — ale muszę znaleźć miejsce, gdzie go złożono, muszę go zobaczyć.
Mówiąc to, pokazywał ałisz, którego treści Guffer domyślił się odrazu.
— Oto jest pan adwokat Lightwood, który zajmuje się już tym, którego pan szukasz.
— Pan Lightwood — pytał nieznajomy.
Spojrzeli na siebie wzajemnie, poczem Mortimer rzekł:
— Pan wymówiłeś moje nazwisko.
— Powtórzyłem je tylko.
— Czy pan nie zna Londynu?
— Nie znam go wcale.
— Pan szuka pana Harmon?
— Nie, panie.
— W takim razie nie znajdziesz pan zwłok, o które panu chodzi, bo topielec jest Johnem Harmon, ale może pójdziesz pan z nami na oględziny wyłowionego ciała.
Nieznajomy przystał chętnie. Przeszli razem kilka krętych, błotnistych uliczek i doszli do posterunku policyjnego. W pierwszej izbie zastali inspektora z linią i piórem w ręku. Porządkował swe książki z największym spokojem, podczas gdy za ścianą ryczała i wyła pijana kobieta, dobijając się pięściami do drzwi. Inspektor podniósł głowę z powagą uczonego, którego natrętni odrywają od książki i spojrzał na Gaffera z miną, która zdawała się mówić: znamy cię, ptaszku i czekamy chwili, w której przebierzesz miarkę.
— Za chwilę będę panom służył, — rzekł, nie przerywając liniowania swej książki rachunkowej.
Pijana kobieta ryczała bez przerwy za ścianą, domagając się, by wydano jej na pastwę jakąś osobę, której zamierzała wypruć wątrobę; inspektor zachowywał się tak, jakby nie słyszał tego wrzasku. Kazał sobie podać latarnię, wziął do rąk pęk kluczów i powstał, mówiąc do swych gości:
— Proszę za mną.
Przeszli cały dziedziniec i weszli do lodowni, skąd Eugeniusz i Mortimer wyszli wnet po krótkim w niej pobycie.
— Znajduje się już w stanie rozkładu, gorszym prawie, niż lady Tippins, — szepnął Eugeniusz do Mortimera,
Powrócili do biura, gdzie, przy akompaniamencie wrzasku pijanej megery, inspektor wyłożył im treściwie własny pogląd na sprawę topielca.
— Niema żadnych poszlak co do sposobu, w jaki się utopił. Zginął zbyt dawno, aby można było orzec, czy stłuczenia, jakie ma na ciele, zadane zostały przed, czy po śmierci. Znakomity nasz chirurg twierdzi, że przed śmiercią, ale drugi, niemniej znakomity jego kolega, jest wprost przeciwnego zdania. Był tutaj szafarz okrętowy ze statku, na którym przybył ów dżentelman i poznał nieboszczyka, gotów jest stwierdzić jego tożsamość, o której zresztą świadczą papiery, znalezione w jego kieszeni. Jakim sposobem ten młody człowiek zdołał się utopić w Tamizie po opuszczeniu statku, niepodobna odgadnąć. Prawdopodobnie jakaś awanturka miłosna, która go zaprowadziła dalej, niż się spodziewał. Zresztą jutro odbędzie się śledztwo i sprawa zostanie wyświetlona. Zdaje się — kończył inspektor półgłosem, — że widok nieboszczyka zrobił bardzo przykre wrażenie na waszym przyjacielu.
Mówiąc to, ukazał nieznacznie oczyma człowieka, który przyszedł wraz z obu prawnikami.
Mortimer odparł na to, że nieznajomy nie jest jego przyjacielem i że go widzi poraz pierwszy.
Usłyszawszy to, inspektor, który siedział z łokciami, opartymi o biurko i dłońmi, skrzyżowanemi w ten sposób, że zakrywały jego twarz, rzekł, nie zmieniając postawy:
— Pan, jak się zdaje, nie przywykł do takich widoków?
Nieznajomy, który stał pod ścianą z głową, opuszczoną na piersi, zrozumiał, że to o nim mowa.
— Och! nie przywykłem — odrzekł, wstrząsając się cały.
— Pan tu przyszedł dla rozpoznania zwłok?
— Tak, panie.
— I rozpoznał pan je?
— Nie, panie, ale to okropne.
— A kogóż pan spodziewał się rozpoznać? Niech nam pan opisze tę osobę, może panu dopomożemy.
— Nie, nie, to zbyteczne, żegnam panów.
Inspektor nie zrobił żadnego ruchu, a przecież cichy satelita, stojący przy nim, wysunął się szybko ku drzwiom i obrócił ruchomą zasuwkę, otwierając wstęp za kratki biura, zagradzając w ten sposób wyjście nieznajomemu, jednocześnie podniósł wysoko latarnię, oświetlając jasno jego twarz.
— Skoro pan szukasz kogoś, — zaczął inspektor — zmuszony jestem prosić pana o parę wyjaśnień, dotyczących owego przyjaciela, czy nieprzyjaciela, który panu zniknął.
— Sam pan wiesz, panie inspektorze, że zdarzają się wypadki, nieszczęścia rodzinne, które się rozgłasza niechętnie, chyba w ostateczności, To też chociaż wiem, że pan jesteś w swojem prawie, zadając mi pytania, upewniam pana, że mam prawo nie odpowiadać na nie.
Nieznajomy chciał obrócić zastawkę, przy której czuwał nieczuły, jak głaz, stróż bezpieczeństwa.
— W takim razie — rzekł inspektor — proszę mi dać swój bilet wizytowy.
— Dałbym go bardzo chętnie, ale niestety, nie mam go przy sobie — odrzekł nieznajomy, widocznie zmieszany.
— W takim razie rzekł inspektor — zechcesz pan może zapisać nam adres swój i nazwisko.
— Ależ owszem, bardzo chętnie.
Inspektor podsunął mu papierowy blankiet i pióro umoczone, a nieznajomy, pochylony nad biurkiem, pisał pod okiem urzędnika, który policzył, zda się, każdy jego włos.
„Juliusz Handford, hotel Palace-yard, Westminster“.
— Tam się pan zatrzymałeś?
— Tak, panie.
— Mieszkasz pan na wsi?
— Tak, panie.
— Może pan teraz odejść.
Zastawka odsunęła się i Juliusz Handford wyszedł z biura policyjnego.
Po wyjściu jego inspektor skinął na swego pomocnika.
— Masz pan tu adres — rzekł, podając mu blankiet, wypełniony przez Juliusza Handford; — pójdziesz pan za nim i sprawdzisz przedewszystkiem, czy mieszka istotnie w hotelu, który wymienił; następnie będziesz go pan miał na oku, nie szykanując go zresztą.
Satelita znikł, a pan inspektor zatopił się znów w swych księgach. Mortimer i Eugeniusz pożegnali go także, zapytując na odchodnem, czy naprawdę posądza owego Juliusza Handford o współudział w tragicznej sprawie Johna Harmon.
— Widuję często ludzi oglądających trupy — rzekł na to inspektor — a żaden z nich nie zachowywał się przy tem tak, jak ów pan. Zresztą, jeśli tu zaszła zbrodnia, to ktoś ją musiał popełnić.
— Ten człowiek nie wygląda na mordercę — zauważył Eugeniusz.
— Złodziejstwo — odparł inspektor — wymaga pewnej metody i wyćwiczenia i nie każdy potrafi być złodziejem. Co się tyczy morderstwa, to, ściśle biorąc, każdy człowiek w pewnych warunkach może stać się mordercą, a ten pan był mocno wzruszony, ale to, oczywiście, nie stanowi żadnego dowodu. Co za szkoda, że dziś krew nie tryska z ran ofiary przy zetknięciu z mordercą, jak to podobno dawniej bywało. Taka oto — dodał, wskazując na drzwi, poza któremi pijana jędza ogłaszała niezmiennie swe mściwe zamiary, — powie panu wszystko, ale umarli milczą...
Nie mając tu już nic do czynienia, przyjaciele odjechali do miasta, a Jesse Hexam, bo takie było prawdziwe nazwisko poławiacza trupów, udał się do gospody „Pod sześciu wesołymi tragarzami“. Syn jego powrócił do mieszkania, gdzie zastał Lizę, szyjącą na dawnem miejscu.
— Dlaczego wyszłaś tak nagle w obecności tych dwóch panów? — spytał chłopak siostry.
— Bo jeden z nich — odparła Liza — ten, który nic nie mówił, nie spuszczał ze mnie wzroku, bałam się, aby nie wyczytał wszystkiego z mojej twarzy.
— Niepotrzebnie się bałaś, wszystkie formalności zostały spełnione,
Liza odłożyła robotę i przysunęła się do brata.
— Pracujesz, Karolku, nieprawdaż?
— Nie tracę czasu.
— I ja go nie tracę. Nieraz łamię sobie głowę całemi nocami, myśląc o różnych sposobach zarobku. Co parę dni daję ojcu po parę szylingów, mówiąc, że to ty je zarobiłeś na rzece.
— O! ty możesz wmówić w ojca wszystko, co zechcesz, jesteś przecie jego ulubienicą.
— Gdybym go mogła uprosić, aby pozwolił ci się uczyć, umarłabym doprawdy z radości.
Cicho bądź, Lizo, nie chcę, żebyś umarła,
Liza oparła swoją smagłą twarz na ramieniu brata i patrzyła w ogień.
— Lubię patrzeć na ogień — mówiła w zamyśleniu — widzę tam różne rzeczy, jakbym czytała w książce.
— Cóż takiego możesz tam widzieć, opowiedz mi.
— Widuję często dzieciństwo nasze. Pamiętasz, ja byłam mała, a ty jeszcze mniejszy. Ojciec, wychodząc na rzekę, zamykał mieszkanie na klucz, a nas zostawiał na ulicy. Siadaliśmy na progu naszym lub na progu sąsiadów, na schodach. Byłeś trochę ciężki, Karolku, a ja nosiłam cię owiniętego matczyną chustką. Matki już nie było, byłeś małym sierotką.
— O nie mów tego, Lizo, miałem ciebie, a byłaś mi prawie matką.
— Czasem chodziliśmy nad wodę. A gdy nas sen zmorzył, zasypialiśmy razem. Czasem było nam głodno, czasem straszno, ale przedewszystkiem i najczęściej bywało nam zimno. Za to, gdy ojciec powrócił i wpuścił nas do mieszkania, co za radość dla nas, że możemy wygrzać się przy ogniu. Widzę siebie jeszcze siedzącą przy ojcu, który pali fajkę, zdjąwszy mi wprzód trzewiki, które suszą się przy ogniu. Ojciec był zawsze dla mnie dobry, to też kocham go z całego serca.
— Za to mnie bił.
— To już minęło, Karolku. A czy wiesz, że, patrząc tak w ogień, widuję także czasem przyszłość.
— To ciekawsze.
— Siebie widzę wciąż przy ojcu. Zostanę przy nim, a może przyjdzie czas, gdy wejdzie na inną drogę i porzuci to swoje rzemiosło, to okropne odzieranie trupów.
Mówiąc to, Liza zakryła twarz rękami,
— Zostaniemy przecież z sobą — mówiła dalej, — bo my z nim kochamy się, ale ty, Karolku,
— Cóż się ze mną stanie? — pytał chłopak. — Czy widzisz moją przyszłość?
— Ależ tak, widzę cię tu, w ogniu, w samym środku.
— Uf! dziura piekielna! — wstrząsnął się chłopak z jakimś przesądnym lękiem.
— Widzę cię — mówiła Liza, nie zważając na ten okrzyk. — Jesteś w szkole, bierzesz wszystkie nagrody, stajesz się uczonym. Czem to ty chciałeś zostać?
— Piękna mi wróżbiarka, co potrzebuje pytać. Chcę być nauczycielem. — Zostaniesz nim, Karolku, tak, z pewnością. To dobry uczynek, że odwracam ciebie z naszej drogi. Ty musisz iść osobno.
Gwarzyli tak do północy, to jest do chwili, w której Jesse Hexam, zwany także Gafferem, powrócił z gospody „pod sześciu tragarzami“.
W parę dni potem Jesse stawał jako świadek w sprawie Johna Harmon i składał zeznanie przed coronerem (sędzią).
Mortimer Lightwood wystąpił także jako świadek, a przytem jako przedstawiciel utopionego. Sprawa miała dużo rozgłosu, mówiono też o niej przez kilka dni przy stole państwa Weneeringów, gdzie pan i pani Podsnap, Twemlow, Boots i Brewer, lady Tippins i inni wygłaszali każdy odmienne przypuszczenia, co do przyczyny śmierci nieszczęsnego młodzieńca.
Wiele danych przemawiało za tem, że John Harmon padł ofiarą mordu. Miał bowiem z sobą, jak się dowiedziano, małą skrzynkę, w której znajdowały się papiery wartościowe
Skrzynki tej nie znaleziono nigdzie, a więc ktoś się musiał na nią ułakomić.
Osoba Jessego Hexam nabrała też rozgłosu przy tej sposobności. Dziwiono się wielkiej ilości trupów, które umiał wyłowić, a nawet jakiś szczególny wielbiciel tego talentu przysłał do „Times’a” 18 marek pocztowych na ogłoszenie, wyrażające jego uznanie dla poławiacza trupów.
Pan Juliusz Handford, który zjawił się tak niespodzianie w trupiarni, nie figurował w procesie, bo wszystkie szczegóły, zebrane o nim, były dla niego korzystne. Mimo to, niejasne podejrzenia co do jego osoby tułały się w mrocznych zaułkach mózgu pana inspektora.
Wszystko to nie posunęło ani na jotę wyświetlenia sprawy i śmierć Johna Harmon pozostała i nadal nierozwikłaną zagadką. Ogłoszono sto funtów nagrody dla tego, kto rzuci na nią jakie światło, ale i to nie poskutkowało.
Sprawa przeszła zresztą przez wszystkie fazy, jakim ulegają podobne zdarzenia, miała swoje przypływy i odpływy, aż wreszcie zapomnieli o niej wszyscy prawie, oprócz może paru osób, bliżej związanych ze spadkiem po dawnym śmieciarzu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.