Wspólny przyjaciel/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Znowu pedagogia.

Wieczór zapadał. Modniarka lalek, zostawszy sama po odejściu Lizy, nuciła cicho aż do powrotu swej przyjaciółki.
— Mizzie Lizzie Wizzie! — rzekła, przerywając śpiew w chwili, gdy Liza stanęła w progu — wiesz co ci powiem?... nie weszłabym nigdy za twojego brata,
— Doprawdy?
— Nie, nie! — zaprzeczyła mała istotka, po trząsając główką — ten chłopak nie podoba mi się.
— A jego nauczyciel?
— Nauczyciel? Ten jest tem właśnie, na co wygląda.
Liza bawić się zaczęła włosami swej małej przyjaciółki, które były niezwykle bujne i spadały w obfitych splotach na jej chude, ułomne ramionka.
— No, a teraz — rzekła kaleka, — pokaż mi świat Boży.
Liza odwróciła do drzwi wysoki fotel i otworzyła te drzwi, wychodzące na ulicę. Sama też przysunęła sobie krzesło tuż obok fotelu i wzięła za rękę modniarkę lalek. W ten sposób spędzały zwykle wieczory, patrząc na ruch uliczny.
— Najlepsza to godzina dnia dla Jenny, która cię kocha — rzekła mała istotka.
Nazywała się Fanny Cleawer, ale przezwała się niewiadomo dlaczego, imieniem Jenny Wren.
— Myślałam sobie właśnie — mówiła dalej — że ty Lizo musisz zostać ze mną, aż dopóki za mąż nie wyjdę, a przynajmniej, dopóki nie będę miała narzeczonego. No i ten się będzie miał z pyszna, a i tak wiem już z góry, że on nie potrafi tak mi usłużyć, jak ty, ani tak mi włosów uczesać. Za to będę go posyłała z robotą i po robotę.
Te rozmowy o przyszłym mężu były ulubionym tematem dla Jenny Wren. Na szczęście miała o sobie niezgorszą opinię i przyrzekła, że trzymać będzie w żelaznych karbach tego problematycznego małżonka.
— Niewiem, gdzie on jest teraz i kim jest, ale jeżeli ten panicz wyobraża sobie, że mnie potrafi oszukać, to się bardzo myli. O! znam ja dobrze jego sztuki i sztuczki.
— Czy nie za sroga jesteś dla niego — zauważyła Liza, gładząc ją po włosach.
— Nie — odparła mała osóbka z wielką determinacyą. — Nie można postępować inaczej z tymi hultajami. O, ja ich znam. Słowem, bardzo bym chciała, abyś została przy mnie do chwili mego ślub.
— Nie opuszczę cię, kochanie.
— Nie mów tak, o, ja wiem, że odeszłabyś zaraz, gdyby...
— Jakto, nie liczysz na mnie?
— Więcej niż na srebro i złoto. Ale... — Tu przerwała sobie i zaczęła nucić.

Kto idzie tu

Tra la la la
Przyjaciel twój
Gosposiu ma
I prosi Gosposi

O ziarneczko prosa.

W tej chwili właśnie postać męska zatrzymała się przed drzwiami.
— Nie jest że to pan Wrayburne? — spytała mała robotnica.
— On we własnej osobie — odparł młody człowiek.
— W takim razie niech będzie tak uprzejmy i raczy wejść.
— Nie jestem wcale uprzejmy, ale wejdę.
Rzekłszy to, Eugeniusz uścisnął ręce obu dziewczętom i stanął obok Lizy, opierając się plecami o drzwi.
— Błąkałem się bez celu — rzekł, wyjmując papierosa z ust — no i zaszedłem tu powiedzieć paniom dobry wieczór.
Liza milczała.
— Brat panią odwiedził? — spytał jej.
— Tak — odparła trochę zmieszana.
— Proszę! więc raczył, jakże to uprzejmie z jego strony. A kto to z nim był?
— Kierownik szkoły, w której się uczy mój brat,
— Tak? domyśliłem się tego.
Liza starała się być swobodna, ale nie trudno było odgadnąć, jak silne wzruszenie kryje się pod tym pozornym spokojem.
Eugeniusz zachowywał się ze zwykłą swą niedbałą opieszałością, a tylko gdy Liza spuściła oczy, patrzył na nią ze skupioną uwagą, jakiej nie obudziła w nim dotąd żadna inna osoba.
— Nie dowiedziałem się nic nowego — rzekł po chwili — a tylko chciałem powiedzieć pani, że mam zawsze oko na Riderharda, jak to pani przyrzekłem.
— Wierzę panu.
— Źle pani robi, bo mnie nie trzeba nigdy wierzy.
— I czemuż to? — spytała uszczypliwie Jenny,
— Bo jestem leniwy, jak znarowiony pies,
— A czemużby pan nie miał się stać pracowitym psem.
— Bo, moja droga, nie mam nikogo, dla kogoby warto się trudzić... Lizo! — rzekł następnie; zniżając głos, nie tyle dlatego, aby nie być słyszanym przez Jenny, ale ponieważ chciał być wyjątkowo poważny, — czy namyśliłaś się już co do sprawy, o której ci mówiłem,
— Nie mogę się zgodzić, panie, doprawdy, że nie mogę.
— Fałszywa duma — odparł.
— Spodziewam się, że pan tego nie myśli, panie Wrayburne.
— Fałszywa duma — powtórzył Eugeniusz — inaczej dlaczegożbyś mi pani miała odmawiać. Proponuję pani taką prostą rzecz, kilka nędznych szylingów za lekcye, które pani będzie pobierała. Dla mnie to będzie przyjemność i nie zrobi żadnej różnicy. A przytem chodzi tu nietylko o panią, ale i o pannę Wren. Sama przecie Lizo uznałaś, że nauka jest dobrą rzeczą, skoro starałaś się o nią tak usilnie dla twego brata. Gdybym sam chciał dawać ci te lekcye, to rozumiałbym jeszcze twoje skrupuły. Ale ja nie mam zamiaru mięszać się do niczego. Proszę cię tylko, abyś mi pozwoliła opłacać lekcye za ciebie i za pannę Wren. Sama musisz czuć potrzebę wykształcenia, bo inaczej brat twój, który jest niewdzięcznikiem, wstydzić się ciebie będzie. A i dla pamięci ojca nie powinnaś mi odmawiać.
— Mego ojca?
— Naturalnie, bo przedłużasz w ten sposób po za grób krzywdę, jaką wyrządził ci w swej nieświadomości, nie pozwalając ci się uczyć.
Struna, jakiej dotknął, mówiąc te słowa, była najdraźliwsza w uczuciach Lizy. A zresztą czuła ona, słuchając Eugeniusza, że on, traktujący zazwyczaj wszystko lekko i obojętnie, odczuwa jednak wybornie wszystko, co ona czuje, rozumie każdy odruch jej dumy, żalu, czy pragnienia.
Jakie miała prawo ona, stojąca tyle niżej od niego, wątpić o szlachetności jego zamiaru. Biedna dziewczyna doznała nagle olbrzymiej skruchy z powodu, że mogła go tak zapoznawać, a uczucie to znalazło wyraz we łzach.
— Niech pani nie płacze — rzekł z niewysłowioną słodyczą — niech pani nie płacze. Chciałem tylko przedstawić pani rzecz we właściwem świetle, Przyznaję zresztą szczerze, że było też w tem nieco egoizmu. Ułożyłem sobie, że zrobię dla pani i panny Wren coś pożytecznego, to mi się tak rzadko zdarza, abym się komu na co przydał. Dlatego może pomysł ten miał dla mnie może tyle powabu, dlatego odmowa pani zrobiła mi przykrość, ale za parę dni zapomnę o tem, taki już jestem. Niech więc pani nie troszczy się wcale o moje uczucia. To był nietakt z mej strony, że zwróciłem się z tem do pani, trzeba było zacząć najpierw od panny Wren.
Mówił dalej w ten sposób lekko, od niechcenia, wyrzekając się niby swego zamiaru, to znów do niego powracając. Czytał wybornie w sercu tej pięknej dziewczyny, wymieniał wszystkie prawie wątpliwości, jakie jej się mogły nasunąć.
— Nie cierpię pustych frazesów — rzekł w końcu — nie przechwalam się też nigdy, przypisując sobie jakieś szlachetne, dobroczynne zamiary, ale o jednem mogę panią upewnić, że miałem w tym wypadku najlepsze chęci i zupełnie uczciwe.
— Nie wątpię o tem, panie Wrayburne.
Doznawała coraz silniejszych wyrzutów sumienia.
— Wierzę ci Lizo, a przecież, gdybyś mi naprawdę ufała, nie odmówiłabyś mi z pewnością.
— Nie umiem się jasno wysłowić — odparła zakłopotana — a przytem pan wie zawsze z góry, co mam zamiar powiedzieć i przewiduje najdalsze skutki.
— Więc przyjmij pani te skutki — rzekł śmiejąc się Eugeniusz — a w ten sposób oszczędzisz mi zawodu. Jak prawdą jest, że szanuję cię i poważam, tak upewniam cię, że nie rozumiem zupełnie, dlaczego nie chcesz się zgodzić na te lekcye.
Wyrzekł te słowa z takim akcentem prawdy i szczerości, że Liza nietylko uczuła się gotowa zgodzić na wszystko, ale wstydziła się w duszy głupiej i szalonej, jak ją nazwała, dumy, która podyktowała jej poprzednią odmowę.
— Przyjmuję — rzekła — i spodziewam się, panie Wrayburne, że nie weźmiesz mi pan za złe, żem się tak długo wahała. Przyjmuję za siebie i za Jenny. Nieprawdaż, kochanie, że pozwalasz mi mówić i w twojem także imieniu?
Mała osóbka, siedząca z twarzą opartą na łokciach w swym wielkim fotelu, odpowiedziała twierdząco i to z takim pośpiechem, że owo „tak“ wybiegło z jej ust jak mały kamyk, rzucony z procy.
— A zatem sprawa ubita — rzekł na to Eugeniusz, podając rękę Lizie. — A teraz nie mówmy już o tem, szkoda doprawdy czasu na takie drobiazgi.
Rzekłszy to, zaczął się przekomarzać z małą Jenny.
— Chcę kupić u ciebie lalkę — rzekł do niej.
— Nie rób pan tego.
— Dlaczego?
— Bo byś pan ją zaraz popsuł, jak robią zwykle dzieci.
— Cóż to szkodzi moja droga. W ten sposób właśnie handel idzie.
— Nie znam się na handlu, ale zdaje mi się, że lepiejby pan zrobił, kupując u mnie motylka do wycierania piór i używając go niekiedy.
— Ależ moja droga, gdyby każdy człowiek chciał być tak pracowity, jak ty, musiałby zabierać się do roboty od kolebki, pełzając jeszcze na czworakach... a to nie wyszłoby mu na zdrowie.
— Zapewne — odrzekła, czerwieniąc się, mała robotnica — bo miałby wtedy, jak ja, słabe nogi i plecy bolące.
— Nie, nie, nie to miałem na myśli — przerwał Eugeniusz, który nie chciał jej żadną miarą urazić. — Myślę tylko, że nie byłoby to z korzyścią dla własnych pani interesów. Za dużoby się namnożyło wówczas modniarek lalek.
— Jest w tem trochę prawdy — odrzekła Jenny — pan miewasz czasem trafne pomysły.
— Czy wiesz Lizo, — mówiła dalej — że gdy siedzę przy robocie tak sama, samiuteńka, czuję nieraz dokoła siebie zapach prześlicznych kwiatów, Sama nie wiem, zkąd to pochodzi.
— Pochodzi to ztąd — odparł Eugeniusz z odcieniem nudy — że czuje pani zapach kwiatów ponieważ kwiaty pachną.
— Nie, nie, to nie to — zaprzeczyła Jenny — niema tu wcale kwiatów w naszej dzielnicy, to nie to. A przecież, gdy szyję suknię dla lalek, czuję nieraz taki mocny, taki odurzający zapach róż, jakby cała podłoga była niemi usypana. Zdaje mi się wówczas, że dośćby mi było rękę wyciągnąć, a uczułabym pod palcami miękkie, aksamitne dotknięcie puszystych róż i innych kwiatów, kwiatów, których nie znam, bo, co prawda, mało w życiu widziałam kwiatów,
— Ładne sny, ładne miewasz widzenia — rzekła na to Liza, patrząc na Eugeniusza, jakby mu chciała powiedzieć, że Bóg zsyła te piękne wizye małej robotnicy w zamian za jej kalectwo.
— Masz słuszność, Lizo... miewam bardzo ładne sny. Słyszę także śpiewające ptaszki. Jak one śpiewają! Och! gdybyście wiedzieli, jaki to śpiew!
Rzekłszy to, wzniosła oczy ku niebu z wyrazem zachwytu, który robił ją prawie piękną. Opuściła następnie główkę i mówić zaczęła, patrząc gdzieś w przestrzeń:
— Zdaje mi się, że moje ptaszki i kwiaty są daleko piękniejsze od tych, które są na ziemi. Przynajmniej pamiętam, że, gdy byłam mała, dzieci, które widywałam we śnie, były daleko piękniejsze od tych, które mnie otaczały, gdym się zbudziła. Te dzieci z moich snów nie były wcale do mnie podobne. Nie było im głodno ani chłodno, nikt ich nie bił, a przytem nie wytykały mnie palcami, jak dzieci z naszej ulicy i nie wyśmiewały się ze mnie. Było ich dużo, dużo, a wszystkie miały białe sukienki i jakiś blask koło główek i u dołu sukienki... Otaczały mnie wieńcem i mówiły wszystkie razem: „Gdzież jest ta, która cierpi”, a gdy wymówiłam imię moje, zabierały mnie z sobą i odlatywały ze mną. Tak mi było z niemi dobrze, tak miło. A gdy odniosły mnie na miejsce, mówiły do mnie: „Nie bój się, wrócimy jeszcze”.
Jenny mówiła to wszystko pod wpływem wspomnień, które wprawiły ją znów w rodzaj ekstazy. Zapomniała na chwilę, że nie jest sama, ale opanowała się potem i powróciła do rzeczywistości.
— Co ja tu wygaduję? Nieprawdaż, panie Wrayburne? musiałam pana okropnie znudzić. Ale doprawdy przepraszam, żem pana tak długo zatrzymała.
— To znaczy, że pani chce, abym już sobie poszedł — rzekł na to Eugeniusz, który już rzeczywiście zamyślał o odwrocie.
— Dziś jest sobota — rzekła Jenny — mój syn powraca dziś do domu, szkaradny chłopak, nie ma pan pojęcia, co ja mam z nim kłopotu.
Eugeniusz spojrzał pytająco na Lizę.
— Mówi o swej lalce — szepnął półgłosem.
— Nie, o swym ojcu — odparła również cicho Liza.
Usłyszawszy to, Eugeniusz zrejterował na dobre. Słyszał już o tym ojcu i nie miał ochoty go spotkać.
Odszedł natychmiast i zatrzymał się na zakręcie ulicy za węgłem domu, chcąc zapalić papierosa. Zamyślił się przez chwilę nad tem, co dziś postanowił i spytał siebie, dlaczego to robi? Ale odpowiedzi nie znalazł, jak człowiek, któremu wszystko w świecie jest obojętne.
Na rogu ulicy wpadł prawie na niego jakiś obszarpaniec, zataczający się na chodniku. Eugeniusz powiódł za nim wzrokiem, gdy się oddalił, i ujrzał go, zatrzymującego się przed mieszkaniem. Był to właśnie ów ojciec modniarki lalek.
Skoro tylko wszedł do izby, Liza powiedziała dobranoc swej przyjaciółce i chciała odejść.
— Nie odchodź pani, panno Hexham — bełkotał pijaczyna — nie uciekaj od biedaka, który tak bardzo ceni sobie zaszczyt twojej kompanii. Nie odchodź pani, panno Lizo.
Liza wymówiła się jakiemś pilnem zajęciem i wymknęła się cichaczem do siebie na górę.
Pijak, zostawszy sam na sam z małą kaleką, spoglądał na nią trwożliwie.
— Jak się masz Jenny? — rzekł wreszcie ochrypłym drżącym głosem. — Jak się masz córko wybrana, jedyna pociecho złamanego serca?
Mała kaleka wyciągnęła rękę gestem rozkazującym i rzekła dość ostro:
— Siadaj ojcze! Siadaj tam w twoim kącie...
A wtedy nędzarz, którego ciało stanowiło jedną kupę brudnych łachmanów, osunął się, zataczając, na krzesło. Twarz jego zużyta przedwcześnie, postarzała, skrzywiła się, jak twarz dziecka, które chce płakać, dolna warga opadła bezsilnie. Wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał uprosić swą córkę, aby mu oszczędziła napomnień. Nie zdawał sobie sprawy z tego przeciwnego naturze przestawienia wartości.
— Skąd przychodzisz ojcze? — syknęła Jenny. — Ho, ho! myślisz, że się dam oszukać? Znam twoje sztuki i sztuczki, Wiem, żeś był znów w szynku. Czy ci nie wstyd ojcze? Czy ci nie wstyd?
Pijak nie odrzekł nic, a tylko świszczący jego oddech, przesycony wyziewami wódki, świadczył o słuszności robionych mu zarzutów.
— Pracować cały tydzień jak niewolnik po to tylko, aby się w sobotę tak sponiewierać! Co ci w głowie, mój ojcze, co ci w głowie?
Ile razy mała Jenny wyrzekła „co ci w głowie”, pijak drżał na całem ciele, jakby te słowa miały jakieś magiczne, a przerażające znaczenie.
— Tak, tak, co ci w głowie? — powtórzyła mała robotnica — zasługiwałbyś doprawdy, aby cię zamknięto w jakiej czarnej dziurze, gdzie biegają szczury, pająki i inne szkaradne stworzenia. Zasłużyłeś na to z pewnością.
— Och, moja córko! — jęknął żałośnie pijak — gdybyś wiedziała? Okoliczności mocniejsze są odemnie.
— Okoliczności? proszę! Dam ja ci okoliczności. Zobaczysz! Zaskarżę cię sama do policyi i skazany będziesz na 5 szylingów kary, których ja za ciebie nie zapłacę. I owszem, niech cię zamkną do „ula, niech cię tam trzymają całe życie. I owszem.
— Wiesz dobrze, jak słabe mam zdrowie — użalał się starzec — niedługo już będę ciężarem dla ciebie.
— No, no, daj pokój, a lepiej zrób, co należy. Pokaż mi, ile ci zostało pieniędzy z tygodniowego zarobku? No! śpiesz się, dawaj pieniądze.
Sterroryzowany w ten sposób pijak grzebać zaczął po kieszeniach, a Bóg jeden wie, z jaką mu to przychodziło trudnością. Wygrzebał wreszcie z brudnych szmat kilkanaście srebrnych i miedzianych monet i ułożył je na stole.
— I to już wszystko? — spytała Jenny.
— Nie mam już nic więcej.
— Poszukaj-no, poszukaj, może się coś znajdzie.
Usłuchał tego wezwania ze służalczą uległością, śmieszną i odrażającą zarazem.
— Boże jedyny — krzyknęła Jenny — więc zostało ci tylko te 7 szylingów i 8 pensów? I za to mam cię wyżywić przez cały tydzień? Za to? Chcesz chyba z głodu umrzeć.
— Nie, nie, nie chcę być głodny — zaprotestował łkając, a łzy pijackie potoczyły się po jego policzkach.
— Cha! cha! za to mogłabym cię chyba nakarmić ochłapami, które sprzedają dla psów i kotów, rozumiesz. No, ale dość już tego. Dobranoc ci, idź spać.
Stary już nie opierał się i powlókł się na górę do swego pokoju, słychać było na schodach chwiejne jego kroki. Po chwili Liza zeszła znów na dół.
— A więc będziemy wieczerzać — rzekła do swej małej przyjaciółki. — Boże wielki — rzekła Jenny, wzruszając ramionami — trzeba coś zjeść, prosta rzecz, że trzeba, aby sił nie stracić.
Liza nakryła białym obrusem mały stoliczek i podała na stół skromny posiłek, Próbowała rozweselić swą przyjaciółkę, ale się to jej nie udało.
— Wiesz, co ja myślę — mówiła do Lizy mała Jenny — myślę sobie, co ja zrobię, jeśli się będzie tak dalej rozpijał.
— Umiesz go przecie powstrzymywać — pocieszała Liza.
— Ale gdzietam, coraz z nim gorzej. Wiesz co, jeśli będzie tak dalej pił, jak bydlę, ja mu coś zrobię, ja mu wleję do ust gorącej oliwy, jak będzie spał, albo coś podobnego.
— Nigdy nie zrobisz takiej okropności.
— Doprawdy? a no, może... ponieważ ty tak mówisz. A szkoda, bo by mi to zrobiło wielką przyjemność.
— Przekonana jestem, że sama nie wierzysz w to, co mówisz.
— Myślisz tak, doprawdy, tylko widzisz, ty nie wychowałaś się między pijakami i nie masz słabych nóg i pleców bolących.
Liza próbowała znów rozpogodzić ją i naprowadzić na zwykłe jej marzenia. Ale czar nie działał już. Odbiegły wizye anielskie, a natomiast mała Jenny była już tylko złą, zgryźliwą i zgorzkniałą gosposią, z głową, przepełnioną cyframi, Rachowała, liczyła, odliczała, powracała na ziemię i nie marzyła już o niebie.
A tam na górze przewracał się w śnie pijackim ten, który był wstydem i zgryzotą jej życia. Ileż to razy, gdy Jenny była małem dzieckiem, ręka, która winna była brać ją w opiekę, wlokła ją w błoto, poniewierała, sprowadzając ją z drogi przedwiecznego dobra. Cóż dziwnego, że nie mogła być zawsze aniołem, biedna mała modniarka lalek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.