Wspólny przyjaciel/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Szkoła i pedagog.

Szkoła, w której Karol Hexham pobierał pierwsze nauki, była to tak zwana szkoła analfabetów, to znaczy szkoła mieszana, pod względem płci i wieku. Była to szkoła, prowadzona z najlepszemi zresztą chęciami przez nauczycieli ochotników, nie mających najmniejszego wyobrażenia o sztuce nauczania. Pomieszczenie było nad wyraz nędzne. Izba szkolna mieściła się w brudnem, cuchnącem podwórku, uczniowie zamknięci w niej, cierpiąc na brak powietrza, drzemali przeważnie, lub walczyli ze snem. Uczniowie ci byli mieszani, to jest znajdowali się tam dorośli i dzieci, ale ochotnicy-nauczyciele opierali swój system na śmiesznem przypuszczeniu, że wszyscy bez różnicy ich uczniowie, mają naiwną, dziecięcą duszę.
Hipoteza ta stawała się źródłem potwornych niedorzeczności. Czytano więc kobietom dojrzałym powiastkę o pięcioletniej Margit, która mieszkała przy młynie. Margit owa była wzorowem dzieckiem i obsypywała z tego powodu tysiącem morałów pięćdziesięcioletniego młynarza, który zapominał przy niej języka w gębie. Wzruszająca owa Margit dzieliła się chlebem z ptaszkami i nie przyjęła ofiarowanego sobie nankinowego kapelusza, odpowiadając, że rzepy nie noszą kapeluszów, ani też baranki, które jedzą rzepę. Zdumiewające to dziewczę plotło samo kapelusze i wypowiadało przy każdej sposobności, a nawet bez sposobności, sążniste i ciężkie kazania.
Tak było z kobietami, bo kobiety uczyły się osobno,
Mężczyźni i chłopcy, zgromadzeni we własnym oddziale, karmieni byli historyą małego Tomcia, który nie ukradł dobroczyńcy swemu osiemnastu pensów, mimo, że mógł to zrobić. Wymieniony Tomcio został wynagrodzony za ten czyn kwotą trzech szylingów i sześciu pensów, które stały się początkiem jego dobrobytu. W tym samym stylu utrzymane były wszystkie inne opowieści, a czytelnicy wysnuć z nich mogli ten tylko wniosek, że należy być dobrym nie dlatego, że dobro jest dobrem samo w sobie, lecz dlatego tylko, że można z tego mieć korzyść.
Karol Hexham był właśnie takiem dzieckiem, z tego też powodu nauczył się tam czytać i pisać, a potem przejść mógł do szkoły średniej. Tu kierownik szkoły wyróżnił go odrazu z powodu jego zdolności i postanowił zjednać go sobie i zatrzymać, uważając go za przyszłą chlubę swej szkoły. Kierownik ów nazywał się Bradley Headstone i był swego rodzaju znakomitością. Posiadał najwyższe dyplomy naukowe i otrzymywał wysoką pensyę, stosownie do swych zasług.
— Czy chcesz odwiedzić dziś twoją siostrę? — spytał pewnego dnia swego ucznia.
— Tak jest, panie profesorze, jeżeli pan pozwoli,
— I owszem, bardzo chętnie, sam nawet pragnąłbym ją poznać.
— Siostra moja nie ma jeszcze stałego mieszkania, panie Headstone, wolałaby, jak sądzę, abyś ją pan odwiedził, gdy już będzie u siebie.
— Słuchaj, Hexham — rzekł na to wysoko dyplomowany nauczyciel — czy siostra twoja jest dla ciebie właściwem towarzystwem?
— Więc pan wątpi o tem?
— Tego nie powiedziałem, ale widzisz, Hexham — dodał, biorąc go za guzik od spencerka — ty będziesz kiedyś jednym z naszych, zostaniesz niezawodnie jednym z członków szanownego ciała nauczycielskiego. Czy nie lepiejby więc było zerwać zawczasu stosunki, które ci mogą kiedyś ciężyć?
— Opuścić moją siostrę, panie?
— Tego nie powiedziałem. Nie znam jej przecie, Stawiam tylko kwestyę warunkowo. Poddaję ją twojej rozwadze. Wiesz przecie, jakie mieć będziesz u mnie stanowisko.
— Ostatecznie — rzekł Karol Hexham z widocznym wysiłkiem, — ona sama tego chciała.
— Jeżeli tak — rzekł na to Bradley — to widocznie rozumie sama, że rozłączenie wasze jest niezbędne.
Chłopak walczył z sobą widocznie, potem rzekł nagle, podnosząc głowę:
— Siostra moja nie mieszka wprawdzie jeszcze u siebie, ale mimo to możeby pan zechciał zobaczyć ją? Wtedy mógłby pan sam osądzić, jaka jest. Moglibyśmy pójść do niej zaraz.
— A czy nie lepiej byłoby dla niej, abyś ją wpierw uprzedził o naszej wizycie?
— Moja siostra — odparł z niejaką dumą Karol — nie ma nic do ukrywania. Nie potrzebuje się obawiać nieprzewidzianych odwiedzin.
Ufność, jaką miał do Lizy od lat dziecinnych, brała w nim górę coraz bardziej i równoważyła wrodzony egoizm, który doradzał mu wyrzec się jej dla karyery.
— A więc — rzekł po namyśle nauczyciel — mam dziś po południu wolny czas i mogę pójść z tobą dla poznania twej siostry.—
— Dziękuję panu.
Bradley Headstone był człowiekiem nawskroś poprawnym. Wszystko w nim było poprawne, począwszy od stroju. Koszula z krochmalonym przodem, węzeł czarnej krawatki wzorowo związany, garnitur popielaty nakrapiany czarno, srebrny zegarek na takiejże dewizce — wszystko to było bez zarzutu poprawne i przyzwoite. Słowem, pan Bradley Headstone był dwudziestoośmioletnim kawalerem, nadzwyczaj poprawnym i przyzwoitym, Był także wzorowym pedagogiem, a tylko cały obfity zapas nauki, który zdobył pilną pracą, był ulokowany niejako mechanicznie w jego mózgu. Materyałem tym mógł rozporządzać dowolnie. Mógł rozwiązywać na zawołanie zadania arytmetyczne. Umiał na zawołanie odczytać głosem z nut daną melodyę lub też zagrać ją na organach. Miał w mózgu swoim osobne szufladki na każdy przedmiot. W jednej ulokowana była historya, w drugiej geografia, w trzeciej nauki przyrodnicze i t. d., a wszystko we wzorowym porządku. Cały ten ładunek pedagogiczny, zdobyty z olbrzymim nakładem pracy i utrzymywany we wzorowym ładzie, ciężył mu jednak widocznie, tak dalece, że brakło mu zupełnie wewnętrznej swobody, co też malowało się na jego twarzy. Wyglądał na człowieka, żyjącego w nieustannym strachu, aby nie uronić coś z zebranych bogactw i zdawaćby się mogło, że je wciąż oblicza, aby się upewnić, że niczego nie braknie.
W tych warunkach byłoby dla niego niesłychanie trudną rzeczą wypróżnienie danej szufladki dla wypełnienia takowej nowym materyałem. A przecież pod tym pozornym ładem i spokojem drzemała, jak żar pod popiołem, burzliwa, gorąca natura.
To też, gdyby zamiast iść do szkoły nauczycielskiej, młody Bradley poszedł był do marynarki i zaciągnął się do załogi okrętowej, to tam czułby się z pewnością w swoim żywiole i nie byłby pewnie ostatnim w swym zawodzie. Zamiast tego, wtłoczono go w szablon szkolny, z którego wyszedł wzorcowym nauczycielem.
Był on wogóle człowiekiem bardzo ambitnym. Dzieciństwo miał ciężkie i przebijał się o własnych siłach. Pamiętał o swem ubogiem pochodzeniu więcej od innych, którzy się o nic nie troszczyli, Skutkiem tego był draźliwy i urażał się łatwo. Stał obecnie, mimo młodego wieku, na czele dwóch szkół i miał u siebie rodzaj internatu, do którego ściągnął Karola Hexhama, przeczuwając, że taki uczeń przyniesie mu chlubę. Karol był mu też niezmiernie oddany.
Obie szkoły Bradleya podobne były bliźniaczo do wszystkich szkół, rozsianych w tej dzielnicy, a szablon ten powtarzał się wszędzie z taką wiernością, że możnaby mniemać, że te białe domki są jednym i tym samym budynkiem, przenoszącym się cudownie z miejsca na miejsce, jak pałac Aladyna.
Szkoły te, zbudowane według najnowszego systemu, mieściły jednak tu i owdzie w swych murach istoty ludzkie, skonstruowane podług dawnego, a wiecznie nowego wzoru, stworzone zarówno dla dobra i zła, dla szczęścia i nieszczęścia ludzkiego.
W szkole Bradleya przedstawicielką tej niezniszczalnej rasy była młodziutka i milutka nauczycielka, nazwiskiem Peecher. Była to drobna, zręczna osóbka, świeża jak wisienka, schludna, skrzętna i zawsze uśmiechnięta.
Wszystko dokoła niej było, jak ona sama, milutkie i miniaturowe. Małe stoliczki, malutka poduszeczka na szpilki, malutkie koszyczki, skrzyneczka, małe okazy wag i miar.
Ona sama była małą kobietką, wykształconą podług metody Bradleya Headstone i była w stanie napisać w każdej chwili na zadany temat malutkie wypracowanie; a gdyby Bradley Headstone napisał kiedy do niej, prosząc o jej rękę, opracowałaby także dany temat, ale odpowiedziałaby z pewnością twierdząco, bo kochała go bardzo.
Czarny, wzorowo związany krawat, który otaczał kołnierzyk pana kierownika, był nieraz przedmiotem jej skrytej zazdrości. Jakże chętnie oplotłaby, jak on, szyję niewdzięcznika swemi drobnemi ramionkami dla zatrzymania go przy sobie. Ale ambitny i wzorowy pan kierownik nie zdawał sobie sprawy z uczuć swej koleżanki, ponieważ jej nie kochał.
W chwili, gdy Karol i Bradley Headstone wybierali się do Lizy, miss Peecher polewała kwiaty malutką koneweczką. Pomagała jej w tem ulubiona uczennica, która rozumiała wybornie stan serca swej mistrzyni, a chcąc się do niej dostroić, kochała się też skrycie w Karolu Hexham, który mieszkał już od pół roku w internacie pana kierownika. To też podwójne wzruszenie zawrzało wśród zapachów lewkonii, gdy pan kierownik ze swym uczniem zatrzymali się przed bramą ogródka.
— Ładny dziś mamy wieczór, panno Peecher.
— Bardzo ładny, panie Bradley, pan idzie na spacer?
— Tak, pani, wybieramy się nawet na dość daleką wędrówkę,
— Wspaniała pogoda na wycieczkę,
— Nie idziemy dla przyjemności, miss Peecher, a raczej z obowiązku.
Miss Peecher wypróżniła koneweczkę i zażądała wody od wzorowej uczennicy, która gruchała tymczasem z Karolem Hexham.
— Żegnam panią, miss Peecher.
— Do widzenia, panie Bradley.
Po odejściu obu młodych ludzi, wzorowa uczennica podniosła rękę w górę, obyczajem przyjętym w klasie.
— Co chcesz powiedzieć, Mary?
— Proszę pani, pan Karol mówił mi, że pan kierownik i on idą dziś do jego siostry.
— To być nie może — odrzekła miss Peecher. — Przecież pan Bradley nie zna siostry Karola Hexham.
Ulubiona uczennica podniosła znów w górę dwa paluszki na znak, że nie wyczerpała przedmiotu.
— Cóż tam jeszcze, Mary?
— Pan kierownik poszedł do niej dla rozmówienia się z nią w sprawie pana Karola.
— To niema żadnego znaczenia.
Uczennica nie opuszczała jednak ręki,
— Co mówisz, Mary?
— Chciałam powiedzieć, proszę pani, że oni mówili, że siostra Karola Hexham jest bardzo ładna.
— Och, Mary! Mary! — przerwała jej malutka nauczycielka, kiwając główką — jak ty się wyrażasz? Ileż razy mówiłam ci, że należy wyrażać się poprawne i gramatycznie. Odpowiedz mi, co rozumiesz przez „oni“, jaka to część mowy?
Dziewczyna skrzyżowała ręce z tyłu i stanęła w szkolnej postawie.
— „Oni”, to zaimek osobisty.
— W której osobie?
— W trzeciej.
— W jakiej liczbie?
— W liczbie mnogiej.
— Ileż zatem osób miałaś na myśli, mówiąc o siostrze Karela Hexham?
— Przepraszam panią — tłómaczyła się zawstydzona dziewczynka — ja chciałam tylko powiedzieć, że pan Karol tak mówił.
— A zatem „on“, a nie „oni“ — rzekła z godnością mała miss Peecher. — Właśnie chciałam cię doprowadzić logicznie do zrozumienia twego błędu. Karol Hexham mówić mógł o swej siostrze, nie zaś pan Bradley, który jej nigdy nie widział. Zatem użyłaś zaimka „oni” zupełnie niewłaściwie.
Przekonawszy tak gruntownie ulubioną uczenicę o popełnionym przez nią błędzie, miss Peecher wróciła do polewana kwiatków, poczem zabrała się do krajania bluzki, którą sobie miała uszyć.
Pan kierownik Bradley szedł tymczasem wraz z Karolem Hexham wzdłuż Tamizy do dzielnicy Millbank. W dzielnicy tej znajdowało się wówczas mały placyk, zwany Smith-Square, w średku którego wznosił się stary kościołek pod cieniem jednem starego drzewa. Po jednej strone owego placyku dostrzegł nauczyciel z uczniem kuźnię, po drugiej pracownię cieśli i skład drzewa, dalej jeszcze sklep ze starem żelaziwem. Nie silili się odgadnąć, dlaczego przed tym ostatnim sklepem znajdował się stary zniszczony kocioł nawpół wkopany w ziemię i zapuścili się w krętą uliczkę, zwaną Kościelną, na której stały szeregiem z jednej tylko strony małe domki. Nie było tu najmniejszego ruchu, cała uliczka drzemała, jak ktoś, co zażył laudanum.
— Tu właśnie mieszka moja siostra — rzekł Karol, wskazując na drzwi, prowadzące do jednego z domków.
— Często bywasz u nej? — spytał Bradley.
— Nie byłem jeszcze, odkąd się tu przeniosła — odparł po niejakiem wahaniu Karol.
— Czem się zajmuje twoja siostra?
— Moja siostra jest szwaczką w wielkiej pracowni krawieckiej, która dostarcza ubrań marynarzom.
Zastukali do drzwi, a gdy te otworzyły się prawie same, weszli obaj do małej izdebki, w której na starym, wysokim fotelu siedziało dziwne jakieś stworzenie. Była to niby dziewczynka, dziecko lub karlica, istotka drobna i szczupła.
— Nie mogę wstać — rzekła do wchodzących, — bo mam słabe nogi i plecy mnie bolą. Wejdźcie, panowie, i zamknijcie drzwi.
Weszli więc, ona zaś spytała:
— Czego panowie sobie życzą?
— A czy niema tu kogo jeszcze? — spytał Karol trochę zdziwiony.
— Nikogo, prócz mnie, ja tu jestem gospodynią — rzekła dziwna istotka.
— Przyszedłem tu do mojej siostry — rzekł po chwili Karol.
— Jest przecież na świecie dużo braci i dużo sióstr. Kto pan jesteś?
Zabawna mała osóbka mówiła trochę uszczypliwie, a mała jej twarzyczka, która nie była wcale brzydka, jaśniała dowcipem. Twarzyczka ta ożywiona była szaro-niebieskiemi oczyma, błyszczącemi życiem i miała subtelne delikatne rysy, bardzo jednak zaostrzone. Podobnież i kontury szczupłej jej figurki, łokci i rąk, przedstawiały kombinacyę ostrych linii, przecinających się pod kątem. Było zupełnie naturalne, że słowa i gesty tak zbudowanej istoty musiały być ostre i cięte.
— Nazywam się Hexham — objaśnił — ją Karol.
— A! w takim razie dowiedz się pan, że siostra pańska nadejdzie tu wkrótce. A któż jest ten drugi pan? — dodała, wskazując na Bradleya.
— To jest pan Bradley Headstone, kierownik szkoły.
— Siadajcie, panowie. Przysuńcie sobie krzesła. Ja nie mogę wstać, bo mam nogi słabe i plecy mnie bolą.
Usłuchali tej rady, mała zaś osóbka zabrała się do roboty. Smarowała klejem mikroskopijne płytki z kartonu i drzewa, poczem sklejała je papierem i spajała bardzo zwinnie i zgrabnie, posługując się kilku gatunkami nożyczek i małych nożyków. Dokoła niej na stole pełno było kolorowych skrawków materyi, wstążek, jedwabiów i aksamitek.
Mała robotnica pracowała zdumiewająco szybko, strzelając niekiedy oczkami w stronę swych gości.
— Ręczę, że panowie nie zgadują, jakie jest moje rzemiosło?
— Pani klei pudełeczka — zaczął Karol.
— A prócz tego?
Poduszeczki do szpilek.
— A dalej?
— Motylki do ocierania piór.
— Niezupełnie. A pan, panie Headstone, wszak tak się pan nazywa? Pan, jako nauczyciel, odgadniesz może łatwiej, co ja robię?
— Coś, do czego wchodzi słoma — rzekł Bradley, wskazując na snopek słomy, leżący pod stołem.
— Brawo! — zawołała mała robotnica — już prawie pan zgadłeś. Robię wprawdzie pudełeczka, poduszeczki i wycieraczki do piór, ale to tylko z resztek, które mi pozostają od mego głównego zajęcia. Ale do czego używam słomy?
— Robi pani materacyki ze słomy.
— Materacyki? Cha, cha! nieszczególna odpowiedź, jak na kierownika szkoły. Powiem panu zagadkę. Albo nie, zagrajmy lepiej w literę K. Moja przyjaciółka nazywa się Karolina, lubię ją, bo jest Kędzierzawa, nie lubię, bo jest Kapryśna, umieszczę ją w gospodzie Pod Złotym Kawalerem, daruję jej Kapelusz, dam jej na imię Kokietka i poślę ją do Konstantynopola. Cóż, rozumie pan teraz?
Bradley nie rozumiał jeszcze, ale rzekł na chybił trafił.
— Jest pani modniarką?
— Prawie pan zgadł.
— Robi pani kapelusze dla dam?
— O tak i to dla pięknych dam, a nietylko kapelusze. Jestem krawczynią i modniarką lalek.
— Lalek?
— Tak jest, ubieram lalki.
— Czy to popłatne zajęcie?
Kobieta-dziecko wzruszyła ramionami.
— Nie — rzekła — nie, to liche zajęcie, źle płatne, a przytem moje klijentki są niecierpliwe i bardzo naglące. Nieraz muszę w noc długo pracować, aby im dogodzić. Niedawno, naprzykład, robiłam wyprawę dla jednej lalki, która wychodziła zamąż. Musiałam się bardzo śpieszyć, pracowałam kilka nocy, a to niedobrze dla mnie, bo nogi mam słabe i plecy mnie bolą.
Bradley i Karol Hexham patrzyli na miniaturową istotkę coraz bardziej zdumieni.
— Przykro mi za te panie — rzekł wreszcie Bradley — są naprawdę zbyt wymagające.
— Wszystkie, wszystkie są takie — mówiła modniarka lalek — a przytem tak nie umieją szanować sukien, zmieniają je co tydzień. Pracuję, naprzykład, dla jednej lalki, która ma trzy córki. Boże drogi, jak te dzieci niszczą ubranie, zrujnują stanowczo matkę.
Tu mała istotka wybuchnęła ostrym, przenikliwym, choć niezbyt głośnym śmiechem i posłała znów wymowne spojrzenie swoim gościom.
— Czy zawsze miewa pani tak wiele pracy, jak dziś? — spytał Bradley.
— O! zwykle miewam jej daleko więcej — odparła mała osóbka, — przedwczoraj, naprzykład, musiałam szyć żałobę dla jednej z moich klijentek. Lalka ta straciła swego kanarka, tak jest, kanarka — powtórzyła, śmiejąc się znów swym cieniutkim głosikiem.
— Musi pani mieć jakieś towarzystwo, stosowne do siebie. Może są tu jakie dzieci w sąsiedztwie?
— Na miłość Boga, nie mówcie mi, panowie, o dzieciach, ja nie znoszę dzieci — rzekła z przekonaniem modniarka lalek, zaciskając groźnie swoją małą piąstkę. — Biega to wiecznie, krzyczy, hałasuje, skacze, skacze bez końca.
Mimo, że Bradley i jego towarzysz nie odznaczali się zbytnią subtelnością, odczuli jednak w słowach małej kaleki gryzący ból, jaki budzić w niej musiał widok zdrowych, skaczących istot.
— Tak, tak — mówiła dalej — nie znoszę dzieci. Podpatruje to przez dziurkę od klucza, a potem przedrzeźnia starsze osoby, zwłaszcza, jeżeli mają słabe nogi i plecy bolące. O, znam ja dobrze te złośliwe stworzenia. Gdybym mogła, zepchnęłabym je wszystkie do czarnej piwnicy, tam, pod naszym kościołem i zamknęłabym je na cztery spusty, a potem nasypałabym im pieprzu przez dziurkę od klucza.
— Pieprzu? a to na co? — spytał Karol.
— Bo musiałyby wtedy kichać, a jabym się śmiała z nich. Śmiała, jak one z drugich.
Uspokoiła się po chwili i rzekła z mocą:
— Nie, nie, żadnych dzieci, lubię tylko dorosłe osoby.
Trudno było określić jej wiek. Biedne jej, ułomne ciało nie dawało pod tym względem żadnych pewnych przesłanek, podobnież i szczupła twarzyczka, jednocześnie dziecinna i zwiędła. Mogła mieć dwanaście lub piętnaście lat, mogła też mieć mniej lub więcej.
— Zawsze wolałam dorosłe osoby — mówiła znów kaleka — rozsądne są, spokojne, dorzeczne. Nie brykają wciąż, nie skaczą, nie wywijają koziołków, skoro wyjdę za mąż, to chciałabym mieć odrazu dorosłe dzieci.
W tej chwili dały się słyszeć kroki na chodniku, malutka robotnica nastawiła uszki, a chorobliwa, ale ładna jej twarzyczka rozpromieniła się.
— Oto właśnie nadchodzi dorosła osoba, jedna z tych, które lubię.
Drzwi otworzyła się i weszła Liza, ubrana czarno. Zobaczywszy Karola, objęła go ramionami i całowała, ale on czuł się tem zażenowany.
— Daj pokój — powtarzał — uspokój się, jest tu ze mną pan kierownik Headstone, który był łaskaw przyjść, aby cię poznać,
Oczy Lizy spotkały się wtedy ze wzrokiem Bradleya, który stał zdumiony. Nie spodziewał się widocznie, że jest tak piękna. Nigdy nie czuł się zmieszany i skrępowany, jak w tej chwili, co prawda, nie czuł się on nigdy naprawdę swobodny.
— Mówiłem panu Headstone, że nie mieszkasz jeszcze u siebie. Mimo to, był tak dobry i przyszedł tu ze mną. Jak ty dobrze wyglądasz!
Bradley podzielał w zupełności to mniemanie,
— Nieprawdaż? — zawołała wtedy mała osóbka, siedząca na fotelu. — Nieprawdaż, że Liza teraz ślicznie wygląda. No, proszę, mówcie do niej, nie krępujcie się mną.
Mówiąc to, pokazywała kolejno długim, cienkim paluszkiem każdą z trzech osób, obecnych w pokoju:

Raz, dwa, trzy

Każdy z was patrzy

Ale nie na mnie.

Po tej okolicznościowej improwizacyi, zabrała się znów do roboty, mimo, że mrok już zapadał.
— Nie spodziewałam się, byś przyszedł tu do mnie — mówiła Liza do brata — myślałam, że wyznaczysz mi znów miejsce spotkania na ulicy, obok naszej pracowni. Rozumie pan — dodała, zwracając się do Bradleya — że łatwiej mu spotkać się ze mną na ulicy, niż przychodzić tak daleko do me$o mieszkania.
— Nie odwiedzał więc pani dotąd? — pytał Bradley, zawsze mocno zmieszany.
— Nie — odparła trochę smutno. — Czy zadowolony pan z niego, panie Headstone?
— Nie można być pilniejszym. To też karyerę ma przed sobą otwartą, byle sam chciał.
— On chciał zawsze, a i ja także. Jakże wdzięczni jesteśmy panu, panie Headstone.
Bradley, który przed poznaniem Lizy, doradzał sam Karolowi, aby z nią zerwał, czuł się teraz w fałszywem położeniu. Zwłaszcza, gdy Liza dodała, że nie chce krępować brata, ani też zagradzać mu drogi do karyery.
— Brat pani — mówił — musi pilnie pracować, ma rzeczywiście nie wiele wolnego czasu. Później, gdy już zdobędzie stanowisko, będzie mógł oczywiście częściej panią odwiedzać.
— Mówiłam mu zawsze to samo — odparła Liza, uśmiechając się łagodnie.
— Nie mówmy o tem — przerwał Karol. —
Jakże ci się powodzi Lizo?
— Bardzo dobrze, niczego mi nie brakuje.
— Mieszkasz tu?
— Tak, tu na górze mamy bardzo ładny i widny pokoik.
— A prócz tego salon — podchwyciła mała robotnica — tak jest, ten salon, w którym przyjmujemy gości, ilekroć nas ktoś odwiedzi. Nieprawdaż, kochanie, że salon mój jest zawsze na usługi twoich gości.
Zwinęła w trąbkę swą małą kościstą rączkę i przyłożyła ją do oczu jak lornetkę.
Liza skinęła ręką, jakby nakazując jej milczenie,
Gest ten nie uszedł uwagi Bradleya. Zauważyła to natychmiast mała osóbka, a, zmrużywszy figlarnie oczy, zawołała do niego:
— Ho! ho! Pan ją szpiegujesz.
Mogło to nie mieć żadnego znaczenia, a jednak Liza, która nie zdjęła dotąd kapelusza, zaproponowała nagle bratu, aby się z nią przeszedł po skwerze i nagliła o to z pośpiechem, jakby chciała uniknąć jakiejś niedyskrecyi ze strony małej robotnicy.
Wyszli więc wszyscy troje, a Bradley rzekł:
Rozmawiajcie sobie państwo, a ja przejdę się tymczasem nad rzekę.
Znalazłszy się sam na sam z Lizą, Karol dał wyraz swemu niezadowoleniu.
— I kiedyż wreszcie, Lizo, nauczysz się dobierać sobie towarzystwo, czemu nie zamieszkałaś w jakim przyzwoitym domu?
— Tu mi jest bardzo dobrze, Karolku.
— Dobrze? Wstyd mi teraz, żem przyprowadził tu pana Headstone. Co znaczy ta mała wiedźma? to straszydło, z którem się sprzęgłaś. Jakim sposobem zawarłaś z nią znajomość?
— Całkiem przypadkowo, chociaż to ma pewien związek z naszą przeszłością. Pamiętasz topielców naszego ojca? Pamiętasz afisze, rozwieszone w naszej izbie? Otóż jeden z nich...
— Poco, u dyabła, wspominasz o tem wszystkiem. Chciałbym zapomnieć, zapomnieć na zawsze.
— Bo widzisz, ta dziewczyna jest wnuczką tego pijaka.
— Jakiego pijaka?
— No! tego wiesz, którego ojciec nasz wyłowił kiedyś w nocnem ubraniu, a potem, wiesz dobrze, jego pieniądze.
— Wiem, wiem. Ale co to wszystko ma do rzeczy? To mi nie tłomaczy jeszcze wcale, dlaczego ty mieszkasz z jego wnuczką.
— Czyż nie rozumiesz jeszcze? Zadośćuczynienie, pokuta. A zresztą gdybyś wiedział, jakie to dzielne stworzenie! Ojciec jej był krawcem i pracuje w tej samej co ja fabryce. Zna nawet wybornie swoje rzemiosło, ale jest nałogowym pijakiem, prawie zidyociałym, drży na całem ciele z pijaństwa, każdy grosz przepija. Mała Jenny wyrosła pośród nich, taka biedna, kaleka, chora, od kolebki prawie musiała sobie radzić, wyuczyła się sama swojej roboty.
— Wszystko to bardzo pięknie, ale poco ty mieszkasz nad rzeką, czy miłe ci te wszystkie wspomnienia?
— Nasz ojciec zginął tu, Karolu.
Jeżeli się spodziewała, że wywoła w tem oschłem sercu żal lub wzruszenie, to była w błędzie,
— Ja tu robię wszystko, co w mojej mocy, aby dojść do czegoś, a ty stajesz mi wciąż na drodze, jak zapora.
— Ja, Karolku?
— Tak, ty Lizo. Bo i poco przypominasz wciąż to, co było. Trzeba już raz z tem zerwać, jak mówi pan Headstone. Musimy oboje obrać nową drogę i iść prosto do celu, nie oglądając się poza siebie.
— Nawet aby naprawić zło?
— Ee! ty zawsze byłaś marzycielką — przerwał jej pogardliwie chłopak. Jesteś wciąż taka, jak dawniej, kiedy siedziałaś przed ogniem i roiłaś Bóg wie co, myśląc o niebieskich migdałach.
Liza patrzyła uważnie na brata i odrzekła ze spokojem:
— Mój kochany, jeżeli ci się zdaje, że wybrałam przez samolubstwo mieszkanie nad rzeką, to się mylisz. I dla mnie te wspomnienia są przykre. Ale zostanę tu, bo uważam to za swój obowiązek.
— Ty zawsze śnisz na jawie, Lizo. Sama jesteś winna, żeś wybrała to wstrętne mieszkanie, u jakiegoś krawca pijaka i u tej małej czarownicy. Proszę cię, abyś się stąd wyniosła, a ty mówisz o jakichś urojonych obowiązkach. Nie! doprawdy mogłabyś wreszcie nauczyć się praktyczności,
Liza mogłaby mu odpowiedzieć, że była jednak dość praktyczna dla niego, hodując go przez całe dzieciństwo, a potem posyłając go do szkoły. Nie użyła wszakże tego argumentu, a tylko położyła mu ręce na ramieniu, tym samym ruchem, jak dawniej, gdy uśmierzała jego chłopięce wybryki.
Chłopak zrozumiał znaczenie tego gestu i łzy mu nabiegły do oczu. Otarł je rękawem.
— Lizo — rzekł innym zupełnie tonem. — Przysięgam ci, że będę dla ciebie dobrym bratem i nie zapomnę nigdy, ile ci jestem winien. Czy gniewasz się na mnie Lizo?
— Ależ nie, cóż znowu!
— Ale zrobiłem ci przykrość.
— Nie, Karolu.
Ta druga odpowiedź była mniej szczera.
— Nie chciałem, doprawdy, że nie chciałem cię urazić. Ale oto pan Headstone zatrzymał się, znudził się już zapewne czekaniem.
Uściskali się na zgodę i zeszli się z Bradleyem Headstone, który czekał na nich przy moście,
— Odprowadzimy twoją siostrę — rzekł łaskawie nauczyciel i podał niezgrabnie ramię pięknej dziewczynie.
Liza wsunęła pod nie rękę, ale wnet wysunęła ją nagłym ruchem, jakgdyby lękała się, aby ktoś tego nie dostrzegł.
— Dziękuję panu za grzeczność, ale nie chcę, abyście nakładali drogi przezemnie. Wrócę sama do domu.
Bradley podał jej rękę, dotykając zaledwie końców jej palców, Liza podziękowała mu raz jeszcze za dobroć jego dla brata.
Weszli obaj na most, prowadzący na drugi brzeg Tamizy i szli w milczeniu przez całą jego długość. Na drugim końcu mostu, spotkali się twarzą w twarz z dżentlmenem, który szedł niedbale z papierosem w ustach, krokiem człowieka, który nie ceni swego czasu. Był to Eugeniusz Wrayburne, a brat Lizy poznał go odrazu. Zachował był do niego urazę, zmarszczył też brwi na jego widok, a gdy się wyminęli, obejrzał się za nim raz i drugi.
— Czy znasz tego pana? — spytał Bradley,
— Ach! to ten Wrayburne, adwokat bez klientów — odparł z niechęcią Karol. — Ciekawy jestem, poco się tu włóczy?
— Nie lubisz go? — spytał jeszcze Bradley.
— O tak, wcale go nie lubię.
— Czy obraził cię?
— Naturalnie — odparł chłopak, czerwieniąc się z gniewu. — Widząc mnie po raz pierwszy, wziął mnie pod brodę w bardzo niegrzeczny sposób.
— Dlaczegóż to zrobił?
— Powiedziałem o mojej siostrze coś, co mu się nie podobało.
— Więc on zna twoją siostrę? — spytał niezwykle żywo Bradley.
— Wtedy nie znał jej jeszcze.
— A teraz?
— Teraz zna ją — odparł Karol powoli, ważąc coś w myśli.
— Jestem pewny, że szedł teraz do niej — zauważył nauczyciel.
— O nie, to niemożliwe, nie zna jej tak dobrze, aby miał u niej bywać. Gdybym go na tem złapał...
Milczeli jakiś czas, idąc szybko obok siebie,
— Jak się nazywa ten dżentlmen?
— Eugeniusz Wrayburne — odparł Karol. — Przyszedł do nas pierwszy raz z drugim adwokatem, wcale nie w swojej sprawie, bo on nie ma żadnych spraw. Było to wtedy, gdy mój ojciec znalazł trupa Harmona. Wtedy właśnie zobaczył moją siostrę.
— Czy widywał ją i potem?
— Tak, widział ją jeszcze w dniu śmierci mego ojca. On pierwszy powiedział jej o tem razem z panną Abbey, właścicielką gospody „pod sześciu tragarzami“.
— A czy i potem widywał ją?
— Nie, sądzę, że nie; Liza by go nie przyjęła.
Bradley Headstone puścił ramię swego ucznia, które ściskał mocno w czasie powyższej rozmowy.
— Myślę — rzekł po długiem milczeniu — że twoja siostra musi mieć trochę wykształcenia.
— Nie, panie, nie była nigdy w szkole.
— A! tak, przypominam sobie teraz, że stało się to skutkiem dziwacznych uprzedzeń twego ojca, a przecież nie wygląda ona wcale na osobę nieoświeconą.
— Ona, widzi pan, dużo myślała, zastanawiała się nad wielu rzeczami. Nieraz przesiadywała nad ogniem długie godziny, a wtedy takie dziwne myśli przychodziły jej do głowy.
— Nie podoba mi się to — rzekł Bradley.
Wyrzekł te słowa tak gwałtownie, że uczeń jego spojrzał na niego z niejakiem zdziwieniem.
— Wie pan co? — rzekł po chwili. — Ja myślę, że Liza mogłaby i teraz jeszcze wiele się nauczyć. Pan rozumie, że jeśli kiedy zostanę profesorem, byłoby mi bardzo przykro, gdybym musiał rumienić się za swoją siostrę z powodu jej ciemnoty, tembardziej, że była zawsze dla mnie bardzo dobra.
— To jeszcze nic — rzekł żywo nauczyciel ty jesteś tylko bratem, ale człowiek wykształcony i ze stanowiskiem, który chciałby się z nią ożenić, znalazłby się w jeszcze trudniejszem położeniu. Byłoby to dla niego prawdziwem utrapieniem, gdyby, wziąwszy ją za żonę, pomimo nierówności stanu, musiał się jeszcze wstydzić za jej nieuprawny umysł.
— To samo właśnie i ja myślę — rzekł Karol.
— Ty, jako brat, nie miałeś wyboru, urodziłeś się jej bratem, ale odpowiedzialność męża byłaby stokroć poważniejsza, bo mąż przecież wybiera.
— To też, panie — mówił Karol — ponieważ po śmierci ojca Liza ma swobodę, mogłaby się teraz uczyć. Możeby miss Peecher zechciała jej dawać lekcye?
— Nie, nie, miss Peecher nie byłaby właściwą dla niej nauczycielką.
— W takim razie?
— Poczekaj, pomyślę jeszcze o tem.
Powrócili do domu, gdy było już zupełnie ciemno, w jednem tylko oknie internatu dla dziewczynek paliło się małe światełko, Zaczajona przy tem oknie, czuwała Mary, ulubiona uczenica.
— Proszę pani! — wyszeptała, podnosząc w górę dwa paluszki.
— Co chcesz, Mary?
— Pan kierownik i pan Karol powracają ze spaceru.
— Proszę pani — szepnęła znów dziewczynka po upływie paru sekund.
— Cóż tam jeszcze?
— Pan Headstone i pan Karol weszli już do siebie i zamknęli drzwi.
Miss Peecher stłumiła westchnienie i złożyła bluzkę, której szyciem była zajęta, wspinając igłę w miejscu, w którem biłoby jej serduszko, gdyby włożyła bluzkę na siebie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.