Wrzos/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

O zwykłej obiadowej godzinie zastali Saniccy Kazię, prezydującą w jadalni. Andrzej wracał z Grodziska, ożywiony był, wesół i zaraz na wstępie — rzekł:
— Kupiłem lożę na „Hrabinę“. Markhamowie będą z nami. Ale dziś to jubileuszowe przedstawienie, musisz się ustroić!
— Idź sam. Radam jeden wieczór wypocząć!
— Po czem? Śmiesznie mało bywamy! Zresztą Markhamom byłoby przykro. Pomyślą, że się boczysz! Odpoczniesz jutro!
— Jakto? Jutro bal lekarzy. Musimy być, obiecałem najsolenniej Morawskim! — zawołał prezes. Przecie masz już na ten bal toaletę.
— Mam! Siódmą w tym karnawale. Tak mi szkoda tych setek, co te gałgany kosztują.
— A mnie nie szkoda. Podobasz się ogólnie! — rzekł Andrzej. — No, nie grymaś! Już tylko dwa tygodnie karnawału.
— A zapominacie, że pojutrze ślub u Wolskich! Nie możecie chybić. Byłaby śmiertelna obraza. A teraz bardzo są na ciebie, córuś, łaskawe.
Milczała, ledwie dotykała potraw, czuła się śmiertelnie znużona. Oni tego nie uważali, zajęci rozmową, nowinami, anegdotami miejskiemi.
Wreszcie Andrzej do niej się zwrócił:
— Miałem wczoraj na balu w ratuszu kapitalną rozmowę z Jarłową.
— Z tą siostrą Kołockiego?
— Wdową po starym Jarle! Powiada do mnie, jaka szkoda, że pan żonaty. Vous me donner l’envie d’essayer d’un beau garçon! A ja jej na to: Et vous m’en donner d’essayer d’une comtesse.
Prezes się śmiał. Pochlebiał mu ten sukces syna w arystokracji. Kazia się uśmiechnęła blado, obowiązkowo.
— Bardzo piękna kobieta. Ma profil kamei.
— Jarło jej zostawił półtora miljona! — dodał prezes. — Testament był u mnie!
— Mówili znowu ze sobą i przeszli w wyśmienitych humorach na kawę do gabinetu.
— Więc koniecznie potrzebnam w teatrze? — spytała Kazia po chwili. — Takbym rada zostać w domu!
— Mówię ci, że Markhamowie się obrażą! Cóż znowu, wielka ci fatyga te parę godzin! — zawołał niecierpliwie Andrzej i dodał natychmiast:
— Może wolisz koncert „Lutni“? Może po nich wstąpić i zmienić program wieczoru.
— Jabym wolała otrzymać tygodniowy urlop i odwiedzić ojca! — rzekła, wstając leniwie.
— Oszalałaś! O tej porze na wieś! Żartujesz chyba!
— Żartuję, masz rację. Idę się ubierać!
— No, nie grymaś. Pojedziemy do Górowa na Wielkanoc, gdy sady zakwitną! — rzekł wesoło i dalej ojcu coś opowiadał.
— „Gdy sady zakwitną“ — powtórzyła w myśli, ale i to wspomnienie, nadzieja wiosny, nie potrafiło jej teraz ucieszyć. W pół godziny potem, już ubrana, schodziła do karety, nie mogąc przezwyciężyć nieznośnej senności i znużenia. Orzeźwił ją nieco chłód, ruch uliczny, łuna świateł w teatrze i dźwięki muzyki.
Teatr był natłoczony i jarzył się od strojów i klejnotów. Nikt nie słuchał uwertury, każdy zresztą umiał ją napamięć i każdy tu był, żeby się pokazać, spotkać znajomych, admirować toalety, podniecać się do flirtu, zabawy, rozpusty tą wystawą obnażonych ramion kobiecych, gorącem, pełnem zapachu perfum i tonów muzycznych.
W tem ludzkiem mrowiu, skupionem ciasno, oświetlonem jaskrawem światłem gazu, wrzały wszystkie namiętności, a królowała ciekawość pusta, zawiść niska, próżność nikczemna.
Lornetki były w ruchu, odnajdywano znajomych, zamieniano spojrzenia i uśmiechy, taksowano brylanty, krytykowano stroje, szeptano skandale, uśmiechano się zjadliwie lub cynicznie, pokazywano sobie modne kokoty, robiono przegląd karnawałowych panien, szacowano ich posagi, a o uwerturze myślał tylko nieboszczyk Moniuszko w grobie.
Kazia słuchała, co mówiono wkoło niej, dorzucała niekiedy słowo do paplania Emilki Markhamowej, sama nie lornetowała, mając z natury bardzo ostry wzrok, a nie czując żadnej ciekawości, patrzała w afisz.
Nagle jakaś siła zmusiła ją do podniesienia oczu.
W krzesłach było morze ludzkich głów, łysin męskich i fantastycznych fryzur kobiecych, mieszało się to wszystko chaotycznie, kołysało jak fala i pomruk szedł jak z morza. I w tem morzu ujrzała tylko jedną twarz, jedną głowę, i spotkali się wzrokiem, i pozostali oboje bez tchu, jak skuci źrenicami.
— Stachu! — dusza jej mu to rzuciła, bez dźwięku, nie głosem, ale całą potęgą milczącego spojrzenia.
Wtem dzwonek na scenie i nagle światła sali zgasły, szmery się uciszyły, kurtyna się podniosła. Wszystkie oczy zwróciły się ku scenie i prawie cały teatr miał jedną myśl:
— Żeby prędzej antraktu się doczekać.
Kazia przymknęła oczy i szczęśliwa się czuła, że nie potrzebuje mówić, słuchać, patrzeć.
Zdało się jej, że huragan, wicher, fale morskie szumią jej w głowie, że ogień ma w piersiach, że tonie, spada w bezdenną przepaść: Wrócił, żyje, jest. Wracają tak ptaki z wyrajów, zza morza! O, Jezu!
Z chaosu wrażeń pierwsza, naturalna, wszechpotężna siła młodości i życia zawrzała w niej pieśnią. Stach wrócił, jak wiosna wraca!
Wtem się wzdrygnęła, przerażona.
— Co ci? — szepnął za nią Andrzej. Oparty był ramieniem o jej fotel i dotknął był jej ręki.
— Przestraszyłem! — dodał i z poufałością męża posunął dłoń, aż do ramienia i pozostawił tak.
Uczyniła jej ta pieszczota wrażenie piętna gorącem żelazem, zacisnęła nerwowo zęby, by z bólu nie syknąć, nie zdradzić odrazy. Jemu gorąca fala krwi mignęła w oczach, pochylił się nieznacznie i musnął ustami po szyi. Poruszyła się i usunęła bez słowa, czuła tylko, że jej zimny pot pokrył skronie i w oczach pociemniało.
Markhamowa trąciła go wachlarzem i szepnęła z uśmiechem.
— Mógłby pan to czynić dyskretniej! Ręczę, że nawet kapelmistrz widział.
— Ale nawet arcybiskup nie znalazłby w tem nic grzesznego! — odparł podobnież.
— Cicho! — upomniał Markham, stróż form i pozorów!
Akt dobiegał końca, ostatnie tony, brawa, przeciągłe okrzyki, kurtyna zapadła, gaz zapłonął, ruch uczynił się w całym teatrze. Panowie w krzesłach jedni odeptywali nogi damom, przeciskając się do wyjścia, inni, plecami zwróceni do sceny, lornetowali, zamieniali ukłony ze znajomymi, których nie dostrzegli zpoczątku, w lożach wizytowano się. Miejsce Andrzeja zajęło zkolei kilku panów, ostatni Radlicz, który spojrzał na nią bystro.
— Nadwerężył panią szpetnie karnawał. Prawda, że ludzie, jakby się wściekli, tak hulają. Tylko jakoś amatorów na mężów brak. Do tego doszło, że mnie, mnie stręczą tę tam miljonową Majerównę.
— I bierze ją pan? — spytała ciekawie Markhamowa. — Bylibyśmy w sąsiedztwie, oni mają willę pod Grodziskiem.
— Nie biorę, pani łaskawa, bo jestem malarzem na płótnie, a nie na perkalu. Po drugie ona jest ruda, to typ kolegi Żmurki, nie mój, a po trzecie zanadto kocham mężatki i ręczę, że z mendel ich nie przeżyłby mego wiarołomstwa.
Poczęli się przekomarzać z Markhamową, ale Radlicz zarazem obserwował salę i rzekł:
— Jarłowa ma jeszcze przepyszny biust. To jest rasowa szkapa. Postawiłbym na nią w totka, gdyby biegała! Wzięłaby dużo młodszych!
— Panie, bardzo proszę, to nie targowica na Pradze.
— Albo ja mówię, że na Pradze! O co się pani kłóci?
— O szacunek kobiet!
— Niech się szanują, albo im bronię! Może co za to dostaną nawet na tamtym świecie.
— Pan jest wstrętny potwór!
— Próbowała pani?
— Wynoś się pan!
— Na rozkazy!
Ukłonił się i wyszedł.
Kazia nie podniosła już oczu, nie spojrzała tam, w krzesła, i nie czuła już wiosny i życia w sobie. Niesłychanym wysiłkiem woli była pozornie swobodna i grała swą światową rolę.
Dopiero gdy powstał ruch odwrotu, spojrzała na salę, ale już tam nie było dla niej nikogo, tylko tłum.
Na schodach Markham zaproponował kolację.
Spojrzała na Andrzeja ze zgrozą, że przyjmie, że ją jeszcze czeka męczarnia sali restauracyjnej, gorąco, zaduch potraw i wyziewów trunków, spotkanie znajomych, ale Andrzej się wymówił i rozstali się na placu.
Odetchnęła nareszcie w swym buduarze. Oswobodziła się ze strojów i klejnotów, odprawiła służącą i otworzyła list od ojca, który zastała w skrzynce pocztowej.
Papier drżał w rękach i skakały litery, ale czytała, blada z wrażenia, pożerała słowa:
„Moje kochane dziecko, miałem w zeszły wtorek nielada niespodziankę. Wyobraź sobie, Stach Boguski się odnalazł, wrócił i był u mnie. Zmienił się bardzo, szczególnie duchowo. Zdziczał i sponurzał, mało co mogłem z niego wyciągnąć. Przywitał mnie sztywnie: chorowałem! mruknął i tyle. Nie spytał o babkę, o ciebie, o nikogo, o nic. Siedział zgarbiony, ze wzrokiem w ziemi, jak wilk. Chciałem mu zdać rachunki z administracji i folwarczku. Zaśmiał się, zerwał, papiery zgarnął i mruknąwszy mi: dziękuję, ukłonił się i wyszedł! Dziki człowiek. Szkoda! Za gorący był, spłonął i popiół został. Stracony. Dobrze, że stara Boguska nie dożyła tego powrotu!...“
Kazia nie czytała dalej. Zamknęła oczy, odrzuciła głowę na poręcz fotelu i jakby zmartwiała.
Wtem skrzypnęła klamka u drzwi i wszedł Andrzej.
— Narzekasz na zmęczenie, a nie idziesz spać! — rzekł, siadając na kanapce. — Jakaś ty mizerna. To nie karnawał, ale te twoje dobroczynne bieganiny tak cię męczą! Jak mi tak będziesz marnieć, to zabronię.
Wyprostowała się i rzekła.
— Otrzymałam list od ojca. Przeczytaj!
Wziął do rąk. Zrazu trochę znudzony, przy pierwszych słowach brwi zmarszczył i tak już chmurny doczytał końca. Potem przejrzał raz jeszcze i dziwnie się uśmiechnął. Oddał jej papier, sięgnął do kieszeni i podał jej wzamian kopertę czerwoną, mocno pachnącą.
— A ty przeczytaj to — rzekł, zapalając papierosa.
Było tam kilka słów po francusku, bez nagłówka i podpisu, ale treści tak erotycznej, że zwróciła mu ze wstrętem.
Roześmiał się.
— Zeszły się, jak obstalowane. Wrócił tedy ten twój ideał, a ja mam oświadczyny od Jarłowej. Szkoda, że nie wcześniej. Teraz nie mam ochoty.
Milczała, ze wzrokiem wbitym w ziemię, ze splecionemi na kolanach rękoma.
Trochę urażony tem milczeniem, dodał.
— No, i chyba ty już się ze mną pogodziłaś i losu byś nie zmieniła. Mogę figurować na wystawie inwentarza jako wzór męża! Gdybyś ty była cokolwiek mniej apatyczna, czuję, żebym się w tobie rozkochał. Tymczasem zaczynam się z tobą godzić i narazie innej nie chcę. No, rzuć ten list i kładź się spać. Będziesz na balu źle wyglądać.
— Tem bardziej idź spać! Czy mam cię zanieść do sypialni? — dodał, wstając.
Zerwała się z fotelu i słowa nie mówiąc, wzięła świecę z biurka i wyszła.
Nazajutrz czuła się tak niezdrowa i słaba, że zapragnęła raz pierwszy w życiu leżeć, spocząć. Ale po chwili pasowania się z nieznośną niemocą wstała, wzięła proszek chininy, orzeźwiła się chłodną kąpielą i poszła do zwyczajnych zajęć.
— Zaspałaś, córuś! Dobrze, będziesz frisch na bal! — powitał ją prezes.
Andrzej czytał Kurjera i rzekł:
— Węgiel znowu zdrożał. Markham się uparł nie robić kontraktu. Teraz nas rżnąć będą, jak sami zechcą.
— A biedacy chyba zmarzną wszyscy! — westchnęła Kazia. — Znowu dziś 12 stopni mrozu.
— Nie wychodź na ten ziąb. Ty się doprawdy napytasz biedy po tych norach i narobisz nam dopiero ambarasu!
— Muszę wyjść chociażby do lecznicy. Toć tam tłok będzie dzisiaj, a doktór się zmienia. Nie wiem jeszcze, kogo mi Downar wynajdzie.
Andrzej coś zamruczał, ale go zwyżka węgla pochłaniała i chciał się o tem z Markhamem rozmówić; spojrzał na zegarek.
— Zastanę go jeszcze na dworcu! — rzekł, kończąc spiesznie kawę, i wyszedł.
Prezes miał jakąś sesję, także się spieszył, a wnet potem i Kazia wyszła do lecznicy.
Jak przewidywała, tłok był.
— Doktór jest? — spytała zdziwiona dozorczyni.
— Jest, jakiś nowy, z listem od profesora Downara. List zostawił i zaraz się wziął do roboty. A tak starannie chodzi koło nich, jakby hrabiami byli.
Podała jej list i Kazia weszła do gabinetu, gdzie po konsultacji załatwiano materjalne potrzeby pacjentów. Rozerwała kopertę:

— „Szanowna pani! — Okazuje się, że zaszło nieporozumienie i pomyłka. Mój protegowany, doktór Boguski, upewnił mnie, że ani narzeczonej w kraju nie zostawił, ani panią zna. Posada i zajęcie bardzo mu się podoba, a że i ja jestem pewny, iż odpowiedniejszego niesposób znaleźć, więc go instaluję niniejszem, spokojny, że ten zaufania nie zawiedzie. Proszę się nie zrażać jego sposobem obejścia; szorstki jest i ponury, ale rzecz swoją zna, a wartość charakteru wynagrodzi brak form.
Downar“.

Kazia, przeczytawszy, otworzyła drzwi do małego pokoiku biura samej Ramszycowej i poleciła dozorczyni poprosić doktora.
Wszedł po dość długiem oczekiwaniu i sztywnie się ukłonił.
— Boguski! — mruknął i spojrzał na nią przelotnie.
— Dlaczego pan skłamał, że mnie pan nie zna? — spytała rozpacznie. — Czy pan zapomniał, czy pan się mści, czy pan mną pogardza? Nie zasłużyłam na to. I poco pan tu przyszedł?
— Nie mam przyjemności znać pani. Przyszedłem z polecenia profesora Downara na posadę, która odpowiada moim celom i idei. Czy pani nie życzy sobie, żebym tu pozostał? W takjm razie usunę się, tylko dziś jeszcze załatwię pacjentów; to mój obowiązek. Chory, tem bardziej nędzarz, nie powinien czekać do jutra.
Zwrócił się, by odejść.
— Stachu! — wyrwało się jej mimowiedzy.
Zły ogień zapałał w oczach Boguskiego. Taka zaciętość i niechęć, że jęknęła, jakby otrzymała uderzenie bolesne.
— Pani mnie bierze za kogoś innego! — rzekł twardo. — Pytał mnie profesor Downar, czy miałem narzeczoną. Skądże? Gdybym miał, toby mnie nie opuściła dlatego, że mnie los podeptał, żem był nędzny, słaby, zgnieciony nieszczęściem. Alem ja sam był i sam jestem, i sam będę. Narzeczonej nie miałem i mieć nie mogę, bo nie posiadam ni pieniędzy, ni świetnego stanowiska, a przecie mej idei kobiecie nie ofiaruję na zabawkę i poniewierkę! Ale, pani daruje, chorzy czekają!
Stała bez słowa, bez myśli, niezdolna się bronić, domęczona już tym ciosem. On wyszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.