Przejdź do zawartości

Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rejchman
Tytuł Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego
Pochodzenie „Ateneum“, 1881, T. 1, z. 1, 3
Redaktor Piotr Chmielowski
Wydawca Włodzimierz Spasowicz
Data wyd. 1881
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Zagość. — Gips „czyniący głębokie wrażenia“. — Wiślica. — Siarkowodór. — W zajeździe. — Brak starych gmachów. — Dudnienie. — Zamczysko. — Zaklęta królewna. — Kościół. — Dom Długosza. — Architekt skazany na powieszenie. — Grom w obronie kawek. — Sympatyczny kanonik.

Zamiast się udać wprost do Wiślicy, zboczyliśmy ku Zagościowi, aby obejrzéć piękne, wysokie ściany gipsu, które według nieco komicznego wyrażenia Zejsznera „czynią głębokie wrażenie dla swéj krystaliczności.“ Jestto zakątek bardzo zajmujący, wart zwiedzania przez udających się w te strony na wycieczki.
Nietylko te krystaliczne ściany, ale w ogóle całe terytoryum gipsowe w południowych powiatach kraju naszego, należy z powodu swej wielkości do memorabiliów geologicznych europejskich. Prawdopodobnie nigdzie gips nie występuje na tak rozległéj przestrzeni. Bogactwo to wystarczy nam na wieki, bo teraz jest eksportowane prawie wyłącznie u samych brzegów Wisły, dającéj możność taniego transportu. Rozlega się tu również bardzo szeroko margiel, który prawdopodobnie kwalifikowałby się do wyrobu cementu. Dotychczas jednak służy on tylko, o ile mi się zdaje, do budowy domów, a więc do użytku najniewłaściwszego, gdyż pomiędzy ścianami marglowemi powietrze jest chłodne i wilgotne.
Ziemia jest tu wszędzie bardzo urodzajną, utworzyła się tu bowiem tak nazwana rędzina, wysoko ceniona przez rolników. Margle występujące w tych okolicach są często „zasolone“, nadto, wiele źródeł słonych bije nad lewym brzegiem Nidy. Wieś która się tu rozległa w bardzo malowniczém położeniu jest wielka i piękna.
Obejrzawszy wzgórza marglowe, zawróciliśmy ku Wiślicy. Wjazd z téj strony do miasta jest bardzo przyjemny z powodu widoku, nieprzyjemny zaś z powodu zapachu. Czuć tu w powietrzu siarkowodór powstały widocznie w skutek działania zawartości rowów na grunt gipsowy. Ciecze bowiem organiczne, gnijąc, rozkładają gips i uwolniają z niego siarkowodór. Taki téż jest początek źródeł siarczanych buskich.
Wiślica, tak słynna w historyi, jest obecnie nędzném miasteczkiem i tylko stara łokietkowska świątynia przypomina czasy dawnéj świetności. Wygląda ona, wśród nizkich odrapanych domków o wybitych lub zabitych deskami oknach, z tynkiem podobnym do różu na twarzy zwiędłéj kokietki, jak dzielny dąb śród koniczyny kanianką męczonéj. Tu i owdzie widoczne są ślady niedawnych pożarów i zapewne właśnie ogień był przyczyną stopniowego pogorszania się świetnego niegdy stanu miasta Kazimierzowego. Lecz i kościół ulegał pożodze, a jednak odradzał się jako feniks i dziś stoi w pełni majestatu.
I czyż oprócz kościoła żaden inny gmach się niezachował? Obok niego stoi starożytny o grubych murach dom biskupów, w którym długo przebywał najznakomitszy nasz dawniejszych czasów historyk (Długosz). A oprócz tych dwóch gmachów? Nic. Ani ratusza ani szkoły. Czy ich nie było? Czy téż mieszkańcy nie czuli potrzeby odbudować ich, jeśli się spaliły? Na to niech uczeńsi odemnie odpowiedzą.
Zajechaliśmy na nocleg do zajazdu w odbudowywującym się, dość starożytny pozór mającym, domu, gdzie pokrzepiwszy siły, rozłożyliśmy się wprawdzie na świeżéj pościeli ale za to w brudnéj szynkowni. Po kolacyi udaliśmy się na przechadzkę po mieście. Zastanawiało nas to, że pod nogami dudni, jakby nad jaskiniami lub przechodami podziemnemi. Na jednym z placyków widzieliśmy występujące na powierzchnię jakby współśrodkowe warstwy gipsu. Choć one robiły na nas „głębokie wrażenie,“ poszliśmy jednak daléj bo zmrok szybko zapadał, a chcieliśmy jeszcze zwiedzić stare „zamczysko.“
Sądziłem ze znajdę jakąś ruinę podobną do Czorsztyna lub Olsztyna. Ale zamczysko wiślickie spadło o kilka stopni niżéj na drodze zniszczenia. Pozostał tylko wał, dość wysoki, trójkątny, ze ściętemi kątami, a w środku placu przezeń zamkniętego małe wzgórze. Włościanie, którzy zbierali siano skoszone na tych ruinach, mówili, iż wały były niegdyś murami, i że wybierano z nich kamienie na budowę domów. W stronie zwróconéj ku miastu miała być do niedawnych czasów brama wjazdowa, a na wysepkowatém wzgórzu wśród trójkąta miał stać jakiś budynek a pod nim loch podziemny, do którego jest nawet przywiązana czarodziejska legenda. Fantazya ludu osadziła tam zaklętą królewnę, która codzień wychodziła z zamku i prosiła przechodzących, aby ją zanieśli do kościoła i tym sposobem skrócili jéj katusze. Długo nikt nie chciał się zgodzić, aż nareszcie ulitował się nad tą nieszczęśliwą pięknością jakiś włościanin. „Nieś mnie śmiało — rzekła — poczciwy człowieku, i nie oglądaj się na nic, choćby największe strachy przed tobą występowały; szczególniéj nie oglądaj się po za siebie; jeśli mnie doniesiesz i ty i ja będziemy uszczęśliwieni.“ Włościanin wziął ją na ramiona i szedł odważnie, choć wyłaniały się z pod ziemi i zawalały drogę węże i smoki, — lecz będąc o kilka kroków przed wejściem do świątyni zapomniał się i obejrzał z powodu jakiegoś nagłego krzyku. W téj chwili księżniczka zawołała „jestem zgubiona, zgubiona na wieki“ — i znikła. Widzieli ją jeszcze ojcowie opowiadającego, od których się właśnie o tych dziwach dowiedział.
Zauważyliśmy, że zarówno w niektórych miejscach wału jak i na całéj ścieżce wiodącéj ku miastu słychać dudnienie. Ksiądz kanonik objaśnił nas, iż istnieje podanie o przejściu podziemném łączącém zamek z kościołem, jeden powód więcéj do zbadania przyczyny dudnienia. Kto wie czyby i naturalista i historyk nie znaleźli tam plonu niespodziewanego.
Nazajutrz zrana zwiedziliśmy starożytną świątynię prowadzeni przez uprzejmego księdza kanonika. Nie będę opisywał szczegółów analogicznych z napotykanemi w każdym mniéj więcéj starożytnym kościele. Ale muszę wspomniéć o dwóch epizodach z ostatecznych krańców jéj historyi, o podaniu z czasu budowy i wypadku, który się roku bieżącego wydarzył.
Po lewéj stronie kościoła jest wyrzeźbiona figura powieszonego człowieka. Rzeźba taka na ścianach kościoła, musi uderzyć każdego. Według opowiadania kanonika wisielec ten ma wyobrażać architekta cudzoziemca, sprowadzonego przez króla dla budowy kościoła. Z powodu jakiegoś małego błędu, król, obyczajem wieku, skazał go na powieszenie. Dworzanie jednak, przekonani, iż wyrok jest za surowym, namówili architekta, aby wykuł wiszącą figurę swoję i tym sposobem ułagodził gniew króla; król gdy mu pokazano tę rzeźbę tragikomiczną, roześmiał się i rzekł: „Ano, kiedy sam sobie sprawiedliwość wymierzył, więc kat nie ma koło niego co robić!“ Życie architekta zostało uratowane, a postać jego wisi dotąd, napróżno domagając się pędzla malarza i pióra powieścio- lub komedyopisarza, którzyby ten wdzięczny temat wyzyskali.
Wypadek roku bieżącego jest zupełnie innéj natury, ale ma również jakiś charakter legendowy. Kościół, będący najwyższym przedmiotem w okolicy już kilka razy ściągał na siebie wściekłość chmur obładowanych elektrycznością. W tym roku, piorun rozdarł dach, zepsuł wiązanie, wpadł do wnętrza po ścianie i znajdującym się na niéj starożytnym cudownym obrazie Najświętszéj Maryi Panny, który nie bardzo uszkodził. Dosięgnąwszy podłogi, wyrwał z niéj jedną taflę kamienną a wreszcie obalił i ogłuszył na pewien czas, stojącego obok sługę kościelnego. Potém, jakby piłka odbita od tafli wyrwanéj, wyleciał przez okno w drugiéj ścianie, pozostawiwszy naturalnie i na niém ślad swego przejścia.
Dla ludzi zarażonych powiewem „zimnego rozsądku“ i „zgubnéj nauki“ przyczyna uderzenia piorunu w kościół jest faktem najzupełniéj naturalnym i powszednim, zależnym tylko od przewodnictwa ciał kościół składających, od jego wysokości, tudzież przepływu chmury naelektryzowanéj. Dla ludku jednak bożego, wszelkich stanów i wyznań podobne tłómaczenie nie wystarcza. Lud wiślicki wynalazł „karę bożą...“ Na krótki czas przed tym wypadkiem miało miejsce zdarzenie następujące. W nietynkowanych ścianach kościoła są dziury, widocznie pozostałe po pierwotnych rusztowaniach; w dziurach tych gnieździła się od wieków ogromna ilość kawek. Ponieważ każdy mieszkaniec od dzieciństwa przyzwyczaił się do kawek; więc nietylko, że nie narzekano na ich przeraźliwe wrzaski, ale nawet nieznośne te istoty doznawały pewnéj przyjaźni i szacunku, jako „ptaki miejskie.“ Tymczasem, po odrestaurowaniu kościoła, gdy zauważono, że ich pomiot wyżera cynk na dachu wieżowym, gdy przytém szkodniki te dość często szyby wybijały, gdy przyszły skargi od sąsiednich właścicieli gruntów, że im zasiewy psują i gdy wreszcie nerwowy wikary nie mógł spać z powodu ich wrzasków: zatkano podczas ich odlotu dziury, aby się z kościoła do innego miejsca przeniosły. Wrzask po tym fakcie był niesłychany, ale teraz zastępy czarnego ptactwa znacznie się na kościele zmniejszyły. Mieszkańcy miasta okazywali nieukontentowanie, ale zapewne wkrótce-by o wszystkiém zapomnieli, gdyby nie ów grom. Połączyli go w swéj skłonnéj do cudowności wyobraźni z kawkami i nawet utrzymają: „że piorun szukał po kościele wikarego, ale go nie mógł znaleść i natrafiwszy na dzwonnika dał mu tylko ostrzeżenie, ale nie zabił. Gdyby zaś napotkał wikarego... ho! ho! coby to było!“ Ztąd wynika sens moralny, że mieszkańcy Wiślicy, aby i na nich grzech i kara nie spadły, za obojętne zachowywanie się w tém przestępstwie, zanieśli skargę na wikarego do naczelnika powiatu, z prośbą, aby kazał znowu wpuścić kawki do dawnych siedlisk. Zdaje się, iż naczelnik zostawił tę prośbę bez następstw... Tak to powstają cudowne legendy...
Kanonik był dla nas wielce łaskaw. Nietylko, że nas oprowadzał po kościele naczczo bezpośrednio po mszy, ale i zaprosił na herbatę. Przy téj sposobności poznajomiliśmy się z domem Długosza i z jego obecnym mieszkańcem, który sobie za jeden z celów życia położył, przyprowadzenie do odpowiedniego stanu obu zabytków dawnéj epoki. Obecnie główną myślą kanonika jest zabezpieczenie kościoła od srożącego się nań tyle razy ognia niebieskiego. Kanonik już zebrał fundusz potrzebny na zaopatrzenie dachu i wieży w piorunochrony.
Tak nam dobrze było, tak swojsko w domu Długosza, że z niechęcią opuszczaliśmy ten zabytek, wynosząc z niego jak najprzyjemniejsze wrażenia. Ale czas naglił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.