Wrażenia z Ameryki/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Wrażenia z Ameryki
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1931
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W DRODZE DO AMERYKI

Wyruszamy z Warszawy do Paryża pośpiesznym pociągiem bezpośredniej komunikacji z Głównego dworca o 9 min. 50.
Wagony sypialne oraz wagony I-ej i II-ej klasy gęsto zapchane jakimiś jegomościami o zażywnych ciałach i wschodnich rysach. Dźwięki azjatyckiej mowy gardłowej przeplatają słowa rosyjskie, angielskie, francuskie. Jedzie również garść Polaków. Wśród nich nas dwóch, delegatów na amerykańskie uroczystości 150-ej rocznicy zgonu generała Kazimierza Pułaskiego: pan Kazimierz Pułaski, b. minister, obecnie bibljotekarz i opiekun Muzeum Mickiewicza w Paryżu, stryjeczny prawnuk bohatera poległego pod Savannach i ja. Reszta delegacji już wyjechała wcześniej, a prof. R. Dyboski wyjeżdża za parę dni. Mamy się stawić 25-go września W Cherbourgu na „Majestic“.
Prócz wagonów uprzywilejowanych, wiezie pociąg również wagony mniej uprzywilejowane III-ej klasy, oraz II-ej, ale jakieś... gorsze. Wszystkie są przepełnione przepełnione. Jadą kobiety, dzieci, nawet niemowlęta karmione piersią. Pełno waliz, tłumoków, imbryków, koszyczków... Trudno przejść... Wśród bagaży i ludzi uwijają się mniej lub więcej zamorusani „szprynce“, rozmawiając między sobą po angielsku lub francusku... Ale poznać odrazu, że są to nasze rodzime dzieciaki...
— Dokąd to jedziecie? — pytam jasnowłosej kobiety, odciągającej od moich spodni zatłuszczone rączki swojej pociechy.
— Do Francy-i!...
— A skąd?
— A z domu... My już byli we Francy-i...
— Ten, to już Francuz urodzony... Odwiedzaliśmy krewnych, tera wracamy...
— W jakich okolicach pracujecie? Czy na roli?
— Nie, my górnicy przy węglu... My niedaleko „Lihna“... Takie miasto, że trudno wymówić... — zakłopotała się.
— A syn to już po francusku mówi?!...
— A mówi!... — uśmiechnęła się.
— Bawi się na ulicy z drugiemi „dzieciami“, to się nauczył.
— W domu z rodzicami krótka rozmowa... — wtrącił poważnie stojący obok mężczyzna.
— Gdzie nam do gadania. Zaharowani my tacy pod wieczór, że nie daj Boże... Bo i ja pracuję — dodała żywo kobieta.
— Ciężko we Francyi... — wstawia ktoś trzeci.
— A jednak wracacie!...
— Ha, cóż robić, kiedy Polska chleba nie daje!...
Rozmowa zaczyna wszystkich żywo interesować. Nie mam jednak czasu, żeby ją długo prowadzić. Obiecuję wrócić i przepycham się dalej ku restauracyjnemu wagonowi.
Po drodze mijam klasę drugą — tę pośledniejszą. Wagony zdrożone, odrapane, zaśmiecone. Również pełne Polaków. Wśród nich poznaję dwóch młodych ludzi, których witałem w Gdyni, gdy przyjechali z wycieczką Związku Narodowego z Ameryki, prowadzoną przez p. Hinkelmana. Przyjazne uśmiechy, uścisk dłoni, okrzyki zadowolenia.
— Już wracacie?
— A wracamy... Pan Hinkelman i inni już dawniej wrócili. Ale my byli dwa razy na wystawie, raz z wycieczką, a drugi raz to my zawieźli na nią naszych krewniaków. Udała się ta wystawa, oj, udała... My szczerych angielskich Amerykanów tam widzieli, co się jej bardzo dziwowali. Za rok będziemy mieli „ichnią“ wystawę w Chicago... Już się szykują... Zapowiadają, że ma kosztować wielkie miljony... Już teraz miejsce po tysiąc dolarów za metr sprzedają... Ano, zobaczymy co będzie...
— Na jakim okręcie jedziecie?
— Na „Majestic“.
— To się zobaczymy, bo i ja na „Majestic“. A gdzie was szukać?... W jakiej kajucie?
— My jedziemy w kajucie wycieczkowej!... Przychodźcie, radzi będziemy pogadać!...
Rozstajemy się. Kiedy wracam, już moich znajomych niema, śpią w swoim przedziale. Tu wszyscy wciąż śpią we dnie i w nocy. Jedzą, albo śpią, strasznie pomęczeni... Niektórzy jadą jednym ciągiem z Małopolski, z Podlasia, nawet z Wołynia. Dzieci na rękach matek leżą, jak nieżywe. — A jednak — nigdzie kłótni, swarów, lub obelżywych wyrazów, nawet oznak zniecierpliwienia na szorstkie, często wyzywające zachowanie się służby kolejowej, celników, żandarmów...
Nieskończenie łagodny jest lud polski!
Wszystkie przykrości przebywania granicy spadają w wagonach sypialnych na przewodnika. Śpimy więc wybornie całą noc i budzimy się dopiero pod Berlinem. Niemcy przywitały nas bardzo niegościnnie. Zimnisko, wiatr, pluchota. Wszędzie oznaki głębokiej jesieni; porudziałe lasy i pola, rozkopane kartofliska, powiędłe kwiaty... W porównaniu z naszą „złotą“ tegoroczną jesienią, kompletna zima. — Ołowiane obłoki, szarpane wichurą, suną nad widnokręgiem, wlokąc za sobą sine płachty deszczu. — Twarze ludzi kwaśne i posiniałe, dachy i mury miast mokre i szpetne.
W Berlinie uderzyła mnie jedna rzecz: na czyściuchno wymiecionych ulicach, mokrych od tylko co spadłego deszczu, niema wcale przechodniów. Przejeżdżaliśmy prawie środkiem miasta koło ogrodu zoologicznego, gdzie dawniej roiło się od ludzi i widzieliśmy co najwyżej setkę osób i parę dziesiątków samochodów.
— Wszyscy pracują, wszyscy są w tej chwili zajęci w biurach i fabrykach! — Tem tylko można to objaśnić...
— Tak tu pracują!... Nie mają czasu na spacery!... — przytakuje mój towarzysz.
W innych miastach, nawet w godzinach wolnych, zauważyłem to samo zjawisko: osłabienie ulicznego ruchu. Widziałem te miasta, a w Berlinie nawet mieszkałem kilka dni, w czasie wojny i przed wojną. Ruch był na ulicach szalony. Teraz zrobiły Niemcy na mnie wrażenie przyczajonego do skoku skupionego w sobie... tygrysa. Rzadko widzi się uśmiech, na twarzach posępna troska i zamyślenie, a znów gdy wybucha wesołość, to ma charakter awantury... Może na to moje obrzydliwe wrażenie wpłynęła pogoda, a może wiadomość z Genewy. Dość, że widziałem tym razem Niemcy zachmurzone.
Westfalja jednak po staremu ziała dymem i ogniem, jak w czasach wojny i w Essen huczał jak podziemny grzmot warkot potężnych warsztatów Kruppa.
Lecz na drugi dzień rano budzimy się już w granicach Francji. Z bladych mgieł wstaje cudowne słońce. Zieleń i tu ma już bursztynowe odcienie jesieni, ale wszędzie jeszcze pełno nietkniętych zimnem kwiatów, murawa połyskuje żywym szmaragdem, gałęzie drzew obciążone owocami. Tu i ówdzie widnieją na polach spóźnione resztki zbóż, zresztą w większości dawno sprzątnięte. Urodzaj we Francji w tym roku niesłychany; powiadają, że starczy jej żywności, bez postronnego dowozu, na dwa lata...
Wśród zielonych wzgórków zarysowuje się gdzieś w dole blada linja Paryża... Pierwsze promienie słońca zapalają w tysiącznych jego oknach złote iskry... Jak gdyby uśmiech rozjaśnia oblicze zbudzonej ze snu wspaniałej stolicy. Miło mieć taką „aljantkę“, bo bądź co bądź, nawet twardej polityce dodaje uroku... artystyczna oprawa. Dużo widziałem ślicznych miast na świecie, ale z nich wszystkich Paryż jest bezwarunkowo najpiękniejszy. Nie zasłonią go najwyższe drapacze New–Yorku, nie gnębi bogactwo Londynu, bezmierny obszar starożytności Pekinu, ani egzotyczna wytworność Tokio... I nie wiem doprawdy, kiedy to miasto piękniejsze, czy wczesną wiosną ledwie przysnute puchem zieleni, rozświecone białemi i liljowemi płomykami kasztanowych kwiatów, czy późną jesienią w szafranowo-purpurowych wieńcach mierzchnącego listowia? Co dorówna rozmaitości tonów Lasku Bulońskiego jesienią? Płonie w słońcu jak zwiewna koronka, wykuta z bronzu, miedzi i złota przez samego boga Wulkana? Albo mgły poranne na Sekwanie oglądane z pod łuków Notre-Dame! Ledwie — ledwie przebijają się przez nie po jednej stronie białe arkady mostu, a do drugiej rumienią się one w promieniach wschodu, jakby wstydziły się, że kryły niegdyś przed oczami św. Genowefy Hunnów, którzy od tamtej strony szli do stolicy...
A w nocy!...
Każda ulica ma swój własny świateł koloryt, to zimno–błękitny, jak iskry lodu, to ciepło–żółty, to mieniący się wszystkiemi barwami malarskiej palety, jak np. na wielkich bulwarach...
Straszliwa jest powódź światła na New-York’skiej Brodway w nocy, ale na paryskich bulwarach jest ona tylko piękna... Mają Francuzi w duszy ten umiar i smak przyrodzony, który przebija z każdej ich pracy, nawet chaotycznej, żywiołowej, pozornie nieprzemyślanej... Tego nie można się nauczyć, ani nie sposób naśladować...
To też zrozumiałą jest rzeczą, że znowu zbiegają się tu z całego świata rzesze ludzi, pragnących dać odpoczynek myślom i zmysłom, udręczonym kołowrotem interesów...
Paryż już dał sobie radę z najściem wojennych barbarzyńców... Już nie widać ani na bulwarach, ani na Montmartre tych „cowbojów“ w dziwacznych strojach, zwycięsko żujących gumę, potrącających przechodniów łokciami, nadeptujących na nogi sąsiadom i bombardujących dusze ich szrapnelami dolarów... Anglików jest dużo. Cały hotel „Lutecia“, gdzie zatrzymałem się, jest przez nich zajęty. Mowę angielską najczęściej słyszy się na ulicach. Są to jednak Anglicy już inni, niż ci, których widziałem tutaj wkrótce po zawarciu Traktatu Wersalskiego. Są o wiele grzeczniejsi, mniej dumni, mniej nadęci... Może w ten sposób pragną złagodzić ostatnie wystąpienia swoich dyplomatów!? Mniej też widać ludów kolorowych, choć słyszałem, że na wyższych uczelniach paryskich napływ ich jest o wiele większy, niż przed wojną. Ale już pokrywa ich widocznie ten genjusz francuskiej kultury i języka, który wydostał się straszliwym wysiłkiem z pod ruiny wojennej i promiennym swym blaskiem przepaja wszystko...
Pierwszego zaraz dnia poszedłem złożyć hołd Mickiewiczowi pod jego pomnik na placu d’Alma. Robi wrażenie. Mimo, że wokoło wznoszą się ogromne kamienice, a za Sekwaną podpiera niebo wieża Eifel. Kolumna z postacią pielgrzyma, lecącego w przyszłość na barkach Narodowego Genjusza, nie daje się stłumić, zwraca uwagę, ba, od mostu d'Alma nawet ją przykuwa. Widać tu nieraz przechodniów, nietylko Polaków, jak stoją z wzrokiem utkwionym w posąg... Tylko Francuzi potrafią zdobyć się na to, aby pomnikowi cudzoziemca dać tak piękny plac i wznieść na nim tak wspaniały monument... Czy możemy wyobrazić sobie coś podobnego w Londynie, Berlinie, Rzymie, w Wiedniu? Każde z tych miast poczułoby się obrażone podobnym widokiem!
Dlatego ci co bliżej poznali Paryż nie mogą nie lubić tego wspaniałego siedliska wzniosłych myśli, szlachetnych uczuć, dobrego smaku, niezmiernej ofiarności... Miasta, które w chwilach niebezpieczeństwa umiało wystawiać armję z konduktorów, dorożkarzy, kupczyków, z konsierżów, z rekonwalescentów, z całej męskiej ludności, pozostawionej z tych czy innych powodów w stolicy poza szeregami walczących nad Marną — armję zbieraną, źle wyćwiczoną, której bohaterska egzaltacja zdołała jednak zwyciężyć doskonałe wojska v. Klucka!...
A przypomnijmy sobie też, ile to razy Paryż skąpany był we łzach i krwi wielkich przewrotów i wielkich doświadczeń!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.