Wojna kobieca/Nanon de Lartigues/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Nanon de Lartigues
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

Następnego dnia Canolles był w jeszcze lepszym humorze, aniżeli poprzedniego; wicehrabia de Cambes również był w bardzo wesołem usposobieniu. Nawet Pompée się weselił, opowiadając Castorinowi o bitwach, w których uczestniczył. Cały ranek przepędzili na swobodnej rozmowie.
Po śniadaniu, Canolles zawiadomił wicehrabiego, iż jest zmuszony go opuścić, albowiem ma napisać długi list do jednego z przyjaciół, mieszkającego w okolicy i zarazem uprzedził go, iż musi również odwiedzić innego, którego dom znajduje się w odległości trzech lub czterech mil od Poitiers, prawie przy samej głównej drodze.
Oberżysta, którego Canolles zapytał o dokładne miejsce zamieszkania, odpowiedział, iż dom ten znajduje się niedaleko wioski Jaulnay, a rozpoznać go można po dwóch zdobiących go wieżyczkach.
Ponieważ Castorin zmuszonym był odjechać, dla oddania listu, a Canolles również miał się zatrzymać po drodze, poprosił więc wicehrabiego, ażeby oznaczył miejscowość, w której zamierza przenocować.
Wicehrabia rzuciwszy okiem na mały plan tej okolicy, który Pompée miał przy sobie, wskazał wioskę Jaulnay.
Canolles nie sprzeciwiał się temu, lecz nawet, zwracając się do Pompéego, rzekł:
— Jeżeli cię znów, jak wczoraj, pan twój wyśle dla wyszukania noclegu, to zatrzymaj, jeżeli to będzie możebnem, pokój dla mnie obok jego pokoju, ażebyśmy mogli rozmawiać z sobą.
Pompée spojrzał na wicehrabiego z uśmiechem, zdecydowany oczywiście nie spełnić życzenia Canollesa.
Castorin, który już był otrzymał od swego pana instrukcje, wziął list wraz z rozkazem powrotu do Jaulnay.
Co się tyczy oberży, to pod tym względem nie mogło być omyłki, gdyż w Jaulnay jest tylko jedna „Pod wielkim Karolem Martelem".
Udano się w drogę.
O pięćset kroków od Poitiers, gdzie obiadowano, Castorin odłączył się, udając boczną drogą na prawo.
Następnie jechali jeszcze blisko dwie godziny.
Wówczas Canolles, poznawszy dom swego przyjaciela, według powziętych informacyj, wskazał go wicehrabiemu, pożegnał się z takowym, powtórzył Pompéemu zlecenie, co do noclegu i pojechał boczną drogą na lewo.
Wicehrabia był najzupełniej spokojnym, gdyż zdarzenie dnia poprzedniego przeszło bez złych skutków i bez żadnych aluzyj ze strony pana de Canolles.
Nie obawiał się więc już, ażeby tenże miał sprzeciwiać się jego rozporządzeniom i z chwilą, kiedy baron stawał się tylko towarzyszem podróży, bardzo był rad z nim razem odbywać dalszą drogę.
Wskutek tego, czy, że uważał to za zbyteczne, czy też, że nie chciał oddalać od siebie masztalerza i pozostać samemu na głównej drodze, wicehrabia nie kazał Pompéemu pojechać naprzód.
Przyjechali do wioski w chwili, gdy noc zapadała i deszcz lał jak z cebra.
Szczęściem, znalazł się jeden ogrzany pokój.
Wicehrabia zmuszony zmienić ubranie, zajął ten pokój i kazał Pompéemu wyszukać mieszkanie dla pana barona de Canolles.
— Już to uczyniłem — odrzekł Pompée, pałając chęcią położenia się do snu; gospodyni przyrzekła zająć się tem.
— Dobrze. Gdzie moja tualetka?...
— Oto jest.
— Moje flakony?
— Również się tu znajdują.
— Dziękuję... A gdzież twój pokój, Pompée?...
— W końcu korytarza.
— A jeżeli będę potrzebował kogo?
— Oto jest dzwonek, na odgłos którego gospodyni przyjdzie.
— To wystarcza. Te drzwi dobrze się zamykają, nieprawdaż?
— Niech pan zobaczy.
— Niema zasuwki!
— Nie, lecz jest zamek.
— Dobrze. Zamknę się z zewnątrz. Wszak niema innego wejścia?
— O ile wiem, niema.
I Pompée, wziąwszy świecę, obszedł pokój.
— Zobacz, czy okiennice dobrze zamknięte?
— Założone na haki.
— Dobrze. Możesz iść spać.
Pompée wyszedł, a wicehrabia zamknął drzwi na klucz.
W godzinę potem, Castorin, który przybył najpierwszy do hotelu i zajmował numer obok Pompéego bez wiedzy tegoż, wyszedł z pokoju na palcach i otworzył bramę panu de Canolles.
Canolles z biciem serca wślizgnął się do oberży i pozostawiwszy zamknięcie bramy Castorinowi, który wskazał mu pokój, zajmowany przez wicehrabiego, wszedł na schody.
Wicehrabia właśnie kładł się do łóżka, gdy usłyszał kroki na korytarzu, a ponieważ był, jak to można było zauważyć, bardzo lękliwym, kroki te przestraszyły go i zwróciły na siebie całkowitą jego uwagę.
Kroki te zatrzymały się przed drzwiami jego pokoju.
W sekundę później zastukano do takowych.
— Kto tam? — zapytał głos do tego stopnia przelękniony, że Canolles nie byłby go rozpoznał, gdyby już kilkakrotnie nie był miał okazji studjowania rozmaitych odcieni tego głosu.
— Ja! — odpowiedział Canolles.
— Jakto, pan? — zapytał głos, przechodzący w przestrach.
— Tak, ja. Wyobraź pan sobie, że już nie ma w tym hotelu ani jednego pokoju niezajętego. Ten dureń Pompée nie pomyślał o mnie. Żadnej oberży innej nie ma w całej Wiosce, a ponieważ pański pokój jest o dwóch łóżkach...
Wicehrabia ze strachem spojrzał na dwa jednakowe łóżka, stojące obok siebie w alkowie i oddzielone tylko stoliczkiem.
— A zatem — mówił Canolles — przychodzę zająć jedno. Otwórz mi pan prędko, bardzo proszę, gdyż marznę tutaj.
Usłyszał wtedy wielki ruch w pokoju i przyspieszone kroki.
— Dobrze, dobrze, baronie — odrzekł wicehrabia, głosem zupełnie zmienionym — natychmiast.
— Czekam, lecz przez litość, spiesz się pan, jeżeli nie chcesz znaleźć mnie zamarzniętym.
— Przepraszam, lecz spałem już.
— Tak?... a mnie się zadawało, że jeszcze jest światło w pańskim pokoju.
— Nie, myliłeś się pan.
I świeca natychmiast została zgaszoną, na co się Canolles bynajmniej nie uskarżał.
— W tej chwili... Nie mogę drzwi znaleźć — mówił dalej wicehrabia.
— Wierzę temu — odrzekł Canolles — słyszę głos pański w drugim końcu pokoju.
— Szukam dzwonka, ażeby zawołać Pompéego.
— Pompée jest zbyt daleko, ażeby mógł usłyszeć. Chciałem go obudzić, żeby się o moim pokoju dowiedzieć, lecz było to niepodobieństwem. Śpi, jak suseł.
— W takim razie zadzwonię na gospodynię.
— Gospodyni odstąpiła swego łóżka podróżnemu i poszła spać na strych. Nikt nie przyjdzie. Zresztą na co wołać kogokolwiek, ja nikogo nie potrzebuję.
— Ale ja...
— Pan?... Pan mi otwierasz drzwi, ja panu dziękuję, szukam po omacku mego łóżka i kładę się spać... Oto wszystko... Otwórz więc pan, proszę.
— Lecz wreszcie — odrzekł wicehrabia zrozpaczony — może się znajdzie inny pokój, choćby bez łóżka. To niemożliwe, żeby nie było żadnego. Wołajmy, szukajmy.
— Ależ kochany wicehrabio, godzina wpół do jedenastej już wybiła. Obudzisz pan wszystkich w hotelu. Będą myśleli, że się pali. Wskutek tego nie będzie można całą noc spać, czegobym sobie nie życzył, gdyż jestem strasznie śpiący.
Te ostatnie słowa zdawały się cokolwiek uspokajać wicehrabiego, drobnemi krokami zbliżył się do drzwi i takowe otworzył.
Canolles wszedł i drzwi za sobą zamknął.
Wicehrabia prędko się oddalił.
Baron znalazł się wówczas w pokoju prawie zupełnie ciemnym, gdyż ostatnie węgle na kominku już gasły i rzucały niedostateczne światło. Powietrze było ciepłe i przepełnione wonią perfum, zdradzających najwyszukańsze wymaganie tualety.
— Dziękuję ci, wicehrabio — rzekł Canolles — w istocie, lepiej tu, niż na korytarzu.
— Nie chcesz pan spać, baronie? — zapytał wicehrabia.
— Zapewne. Wskaż mi pan moje łóżko, pan, który znasz ten pokój, lub pozwól mi zapalić świecę.
— Nie... nie... to niepotrzebne — odrzekł prędko wicehrabia — pańskie łóżko jest tu na lewo.
Ponieważ lewa strona wicehrabiego była prawą barona, poszedł więc na prawo, natrafił okno, koło tego okna na stoliczek, a na tym stoliczku znalazł dzwonek. Na wszelki przypadek schował baron dzwonek ten do kieszeni.
— A to zabawne! — wykrzyknął — bawimy się w ślepą babkę, wicehrabio. Lecz pocóż pan tak kręcisz się po ciemku?
— Szukam dzwonka, ażeby zadzwonić na Pompéego.
— A na cóż panu Pompée?
— Chcę... chcę, ażeby posłał łóżko koło mojego.
— Dla kogo?...
— Dla siebie.
— Dla siebie?... Co też pan mówi. Lokaj w naszym pokoju! Masz pan przyzwyczajenia trwożliwych dziewiątek. Przecież do djabła jesteśmy dosyć mężnymi, ażeby się bronić samym. Podaj mi pan rękę i zaprowadź do łóżka, którego nie mogę znaleźć... albo... zapalmy świecę.
— Nie, nie, nie! — zawołał wicehrabia.
— Ponieważ nie chcesz mi pan podać ręki, powinieneś przynajmniej dać kawałek nitki, gdyż jestem w istotnym labiryncie.
I poszedł z wyciągniętemi ramionami w stronę, skąd go głos dochodził.
Lecz obok niego prześlizgnęło się coś, jakby cień i poczuł zapach perfum; złączył ramiona, lecz podobny do wirgiljuszowego Orfeusza, objął tylko powietrze.
— Jesteś pan przy swojem łóżku — odezwał się wicehrabia z drugiego końca pokoju.
— Które z dwóch jest mojem?
— Wszystko jedno; ja się nie położę.
— Jakto pan się nie położysz?... — zapytał Canolles, odwracając się na te słowa — i cóż pan będziesz robił?
— Przepędzę noc na krześle.
— Przestań pan! — rzekł Canolles — nigdy nie zezwolę na podobne dzieciństwo; chodź, wicehrabio, chodź.
I wzrok pana de Canolles, wiedziony ostatnim promykiem gasnącego ogniska, spostrzegł wicehrabiego, owiniętego w płaszcz, i stojącego w kącie, między oknem a komodą.
Promyk ten nie trwał dłużej, jak błyskawica, lecz wystarczył, ażeby ukazać baronowi wicehrabiego, a temu ostatniemu dać do zrozumienia, iż jest zgubionym.
Canolles szedł prosto na niego z wyciągniętemi ramionami, i chociaż w pokoju znów zapanowała ciemność, biedny wicehrabia zrozumiał, że tym razem nie ujdzie temu, który za nim gonił.
— Baronie, baronie — wyszeptał — nie zbliżaj się, błagam cię, nie rób ani kroku, nie ruszaj się z miejsca, jeżeliś szlachcicem!
Canolles zatrzymał się.
Wicehrabia był tak blisko niego, iż słyszał bicie jego serca i czuł ciepły jego oddech; również jakiś zapach rozkoszny, upajający, jaki wydziela piękność i młodość, zapach tysiąc razy słodszy od zapachu kwiatów, zdawał się obejmować barona, ażeby mu odjąć wszelką możność być posłusznym wicehrabiemu, nawet gdyby chciał tego.
Jednakże przystanął na chwilę z rękoma wyciągniętemi do tych rąk, które go odpychały, czując, iż potrzebuje tylko jednego ruchu, ażeby się dotknąć tego pięknego ciała, którego grację tyle razy w przeciągu dwóch ostatnich dni podziwiał.
— Łaski, łaski — szeptał wicehrabia głosem, w którym rodząca się namiętność łączyła się ze strachem. — Łaski, i głos zamarł na ustach, a Canolles poczuł, jak to piękne ciało się pochyliło i upadło na kolana.
Pierś jego wezbrała radością, gdyż głos, który go błagał, dał mu poznać, iż przeciwnik był już przez pół zwyciężony.
Uczynił więc jeszcze jeden krok naprzód, wyciągnął ręce i napotkał złożone, błagające dłonie młodzieńca, który nie mając już sił do wydania głosu, westchnął tylko boleśnie.
W tej samej chwili dał się słyszeć pod oknem przyspieszony bieg konia i mocne uderzenia w drzwi oberży.
Uderzeniom tym towarzyszył krzyk i hałas.
— Pan baron de Canolles! — wołał ktoś.
— Dzięki ci, Boże, jestem zbawiony — wyszeptał wicehrabia.
— Niech go djabli porwą!... — wyrzekł Canolles — czyż nie mógł przyjść jutro rano?
— Pan baron de Canolles! — krzyczał wciąż ten sam głos. — Pan baron de Canolles!... Muszę się z nim rozmówić w tej chwili.
— Cóż to może być?... — zapytał baron, cofając się.
— Panie, panie!... — zawołał Castorin przeze drzwi, dopytują się o pana, szukają go.
— Któż taki?...
— Konny posłaniec.
— Od kogo?...
— Od księcia d‘Epernon.
— Czegóż on chce ode mnie?
— Sprawa królewska!
Na to magiczne słowo, któremu trzeba było być posłusznym, Canolles z przekleństwem na ustach otworzył drzwi i zeszedł na dół.
Tu słychać było chrapanie Poméego.
Posłaniec był już wszedł do oberży i czekał.
Canolles odebrał od niego i przeczytał list Nanony, gdyż, jak to zapewne czytelnik już się domyślił, posłańcem tym był Courtauvaux, który wyjechawszy w dziesięć godzin po panu de Canolles, pomimo najprędszej jazdy, dogonił go dopiero na drugim noclegu.
Kilka pytań zadanych Courtauvauxrwi, wykazało panu de Canolles, potrzebę pośpiechu. Przeczytał po raz drugi list i podpis: „Twoja dobra siostra Nanona“ dał mu do zrozumienia, co zaszło, to jest, że panna de Lartigues podała go za swego brata.
Canolles kilkakrotnie już słyszał, jak nawet w obecności Nanony wyrażano się niepochlebnie o tym jej bracie, którego miejsce teraz on zajmował. Z tem większą więc niechęcią spełniał zlecenie księcia.
— Dobrze — wyrzekł — powiedz twojemu panu, żeś mię dogonił i że natychmiast wypełniłem rozkaz jego.
— A cóż mam powiedzieć pannie de Lartigues?...
— Powiedz, że brat jest jej bardzo wdzięcznym za uczucie, które nią powodowało w danym razie. Castorin, osiodłaj konie.
Po tych słowach Canolles wrócił do pokoju wicehrabiego, który był już całkowicie ubrany, lecz wciąż jeszcze drżący i blady. Dwie świece paliły się na kominku.
Canolles z wielkim żalem spojrzał na alkowę, a szczególniej na stojące tam dwa łóżka, z których jedno zdradzało lekkie dotknięcie ciała.
Wicehrabia śledził to spojrzenie i spostrzegłszy cel jego, zarumienił się.
— Ciesz się, panie wicehrabio, jesteś zwolniony ode mnie przez całą resztę drogi. Wyjeżdżam w sprawie króla.
— I kiedyż to?... — zapytał wicehrabia głosem wciąż jeszcze niepewnym.
— Natychmiast; jadę do Mantes, gdzie, o ile się nie mylę, dwór przebywa.
— Żegnam pana — rzekł młodzian, siadając i nie śmiąc podnieść oczu na towarzysza.
Canolles zbliżył się do niego.
— Zapewne już pana więcej nie zobaczę — rzekł głosem, w którym przebijało wzruszenie.
— Któż to wie — odrzekł wicehrabia, starając się uśmiechnąć.
— Przyrzecz pan jedno człowiekowi, który wiecznie zachowa pamięć o tobie — rzekł Canolles, a dźwięk tego głosu nie pozwalał wątpić o prawdziwości słów jego.
— Cóż takiego?...
— Że będziesz pan czasami myślał o nim.
— Przyrzekam.
— Bez... gniewu?
— Bez.
— Czem pan potwierdzasz swoją obietnicę?...
Wicehrabia podał mu rękę.
Canolles wziął tę drżącą rękę z zamiarem uściśnienia jej w swojej, lecz mimowolnym ruchem przycisnął ją silnie do swych ust i wybiegł z pokoju, szepcząc:
— O! Nanono, Nanono! Czyż będziesz mogła kiedykolwiek wynagrodzić mi to, co dziś przez ciebie tracę!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.