Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VI |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI |
Indeks stron |
Anatol wyszedł na chwilę, i wrócił ubrany w krótkie futerko, ściągnięte szerokim pasem skórzannym, z srebrną klamrą misternie wyrabianą, i nabitym srebrnemi ozdobami. Na głowę miał włożoną na bok z junacką fantazją wysoką czapkę sobolową, która dobrze odbijała od jego ciemnych włosów, i pięknego jasnego czoła. Przejrzał się w źwierciadle z najwyższem zadowoleniem i zwrócił się nazad twarzą do obecnych, ująwszy w dłoń pełną czarkę wina.
— A więc, kochany Fedorze, żegnaj mi i raz jeszcze dzięki stokrotne, za wszystko coś dla mnie uczynił! żegnajcie mi również moi mili, serdeczni druhowie! towarzysze nieodstępni lat swobody młodocianej.
Anatol wiedział doskonale, że wszyscy obecni mieli mu towarzyszyć aż do Kamionki, szło mu jednak o to, aby uczynić tę scenę ostatnią, o ile można uroczystą i rozrzewniającą. Mówił głośno, zwolna i dobitnie, z piersią na przód wysuniętą, przestępując z nogi na nogę. — W górę szklanki, kochani moi. Pij i ty za moje zdrowie poczciwy Balaga!... Tak towarzysze mojej młodości, żyliśmy w całem tego słowa znaczeniu, bawiliśmy się, popełniali nie jedno szaleństwo, a teraz... kiedyż znowu się zobaczymy? Wyjeżdżam za granicę. Żegnajcie mi dziatki kochane... Za wasze zdrowie, hurra! — Wypił duszkiem i grzmotnął tak silnie szklanką o posadzkę, że rozprysła się w drobne kawałki.
— Za zdrowie waszej Ekscellencyi — wypił i Balaga ucierając następnie usta fularem.
Makarin uściskał Anatola ze łzami w oczach:
— Ah! książę, co za smutek, rozłączać się z tobą! — szepnął. — Cóż my poczniemy bez ciebie?... Komu w drogę, temu czas! — wykrzyknął Anatol... — Zaczekajcie jeszcze chwileczkę!... — dodał widząc, że Balaga wysuwa się za drzwi. — Zamknąć wszystkie drzwi i usiądźmy! — Był to stary zabobon w Rosji zakorzeniony, że aby się wiodło w podróży, trzeba usiąść na chwilę w domu, przy drzwiach zamkniętych. — Drzwi pozamykano i wszyscy usiedli.
— No a teraz, jedźmy szczęśliwie moje dziatki! — zakomenderował Anatol, wstając najpierw.
Jórko służący jego podał mu torbę i pałasz. Wszyscy wyszli do sieni.
— Gdzie szuba sobolowa? — spytał Dołogow. — Hej! Hnatku! idź do Matruny i odbierz jej futro sobolowe. Gotowa bestyjka zabrać je na niezabud’! — szepnął do ucha Anatolowi. — Zobaczysz! wyleci do ogrodu, zmieszana, na pół umarła, ani chustki nie zarzuciwszy na ramiona!... A jeżelibyś czekał, aż jej coś przyniosą, tymczasem gotowi się pojawić tatko i mamuncia! zaczną się płacze i spazmy... i finita la comedia!... Weźże ty szubę od razu, abyś miał ją czem owinąć, żeby ci kurczątko w drodze nie umarzło.
Sługa wrócił niosąc proste lisy, zamiast futra sobolowego.
— Ośle jakiś! mówiłem ci wyraźnie o sobolach! Hej! Matruna! — krzyknął z całej siły, że aż dom się zatrząsł w posadach.
Wbiegła przystojna cyganeczka, z oczami palącemi, z cerą smagłą, z włosami krętemi, o połysku aż w szafir wpadającym, owinięta artystycznie w szal pąsowy. Niosła sobole, przez ramie przewieszone:
— Macie je! macie! Bierzcie!... Mnie one wcale nie potrzebne! — mówiła tonem płaczliwym, nie licującym wcale z jej słowami. Lękała się jednak wybuchnąć ze skargą i wyrzutami, żeby jej nie skarcił jeszcze na odjezdnem Anatol, jak to umiał doskonale.
Dołogow rzucił jej lisy na ramiona, odbierając natomiast sobole.
— To w sam raz dla ciebie! — zawołał podnosząc najprzód kołnierz, potem nasuwając jej futro na głowę, tak że zaledwie z całej szczupłej twarzyczki widać było koniec noska delikatnego, o nozdrzach różowych i ruchomych... — Ot! teraz dobrze będzie! — i owiniętą w futro, niby dziecko w pierzynkę, popchnął w objęcie Anatola, który pocałował ją w same usta:
— Żegnaj mi i ty Matruszka! Dziś kończą się moje dawne szaleństwa! Żegnaj mi gołąbeczko, i życz szczęścia na drogę!
— Niech was, panie mój, Bóg prowadzi! — zawołała, żałośnym, przeciągłym, akcentem cygańskim.
Dwie „trójki“, zaprzężone do dwojga sani, stały przed domem, przytrzymywane przez dwóch młodych pachołków. Balaga wyskoczył do pierwszych sani, podniósł wysoko ramiona, zbierając zwolna lejce w garść. Anatol i Dołogow usiedli za nim w tyle. Świadkowie i sługa Anatola, umieścili się wraz z rzeczami w drugich saniach.
— Czy już wszystko gotowe? — spytał Balaga... — Puszczaj! — świsnął przeraźliwie przez palce, owijając sobie lejce około ramienia. I obie „trojki“ popędziły galopem:
— Z drogi! z drogi! — wrzeszczeli Balaga i drugi pachołek za nim, na całe gardło. Na placu Arbaskaja, jedne sanie zaczepiły o jakieś inne. Tamte zatrzeszczały, usłyszano krzyk trwogi, wydanej przez kobiety w sankach siedzące, i pędzono dalej na złamanie karku, póki Balaga nie osadził koni jednem silnem szarpnięciem, na skręcie ulicy Starostajennej.
Anatol wraz z Dołogowem wyskoczyli z sanek, skradając się na palcach do szerokiej bramy, która do sieni domu prowadziła. Dołogow świsnął z cicha, i natychmiast wybiegła z za węgła, to sama przekupiona przez Anatola pokojowa:
— Proszę iść tędy, na dziedziniec, inaczej zobaczonoby panów — szepnęła. — Panna hrabianka zaraz nadejdzie.
Dołogow stanął w cieniu pod bramą, Anatol zaś szedł prawie po omacku, którędy mu drogę wskazywała, wysłana na zwiady pokojowa. Przestąpił już był kilka stopni na ganek prowadzących, gdy naraz wyrósł przed nim niby z pod ziemi, drab wzrostu olbrzymiego, hajduk Marji Dmytrówny:
— Barinia czeka — przemówił tonem niskim, basowym:
— Kto taki?... Czego chcesz odemnie? — bąknął Anatol, tracąc prawie oddech z trwogi.
— Proszę tędy... moja pani kazała waszą miłość, do siebie przyprowadzić.
— Anatol! Zmykajmy!... jesteśmy zdradzeni! — krzyknął Dołogow, który tymczasem borykał się z drugim „dworskim“, chcącym gwałtem zaryglować bramę ze środka, aby ptaszków nie wypuścić na ulicę. Zdołał go nakoniec powalić na ziemię, i porwawszy za ramię Anatola, który uciekał co tchu, wyskoczył za bramę, biegnąc galopem w stronę, gdzie stały ich sanie.