Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

fir wpadającym, owinięta artystycznie w szal pąsowy. Niosła sobole, przez ramie przewieszone:
— Macie je! macie! Bierzcie!... Mnie one wcale nie potrzebne! — mówiła tonem płaczliwym, nie licującym wcale z jej słowami. Lękała się jednak wybuchnąć ze skargą i wyrzutami, żeby jej nie skarcił jeszcze na odjezdnem Anatol, jak to umiał doskonale.
Dołogow rzucił jej lisy na ramiona, odbierając natomiast sobole.
— To w sam raz dla ciebie! — zawołał podnosząc najprzód kołnierz, potem nasuwając jej futro na głowę, tak że zaledwie z całej szczupłej twarzyczki widać było koniec noska delikatnego, o nozdrzach różowych i ruchomych... — Ot! teraz dobrze będzie! — i owiniętą w futro, niby dziecko w pierzynkę, popchnął w objęcie Anatola, który pocałował ją w same usta:
— Żegnaj mi i ty Matruszka! Dziś kończą się moje dawne szaleństwa! Żegnaj mi gołąbeczko, i życz szczęścia na drogę!
— Niech was, panie mój, Bóg prowadzi! — zawołała, żałośnym, przeciągłym, akcentem cygańskim.
Dwie „trójki“, zaprzężone do dwojga sani, stały przed domem, przytrzymywane przez dwóch młodych pachołków. Balaga wyskoczył do pierwszych sani, podniósł wysoko ramiona, zbierając zwolna lejce w garść. Anatol i Dołogow usiedli za nim w tyle. Świadkowie i sługa Anatola, umieścili się wraz z rzeczami w drugich saniach.
— Czy już wszystko gotowe? — spytał Balaga... — Puszczaj! — świsnął przeraźliwie przez palce, owijając