Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Makarin uściskał Anatola ze łzami w oczach:
— Ah! książę, co za smutek, rozłączać się z tobą! — szepnął. — Cóż my poczniemy bez ciebie?... Komu w drogę, temu czas! — wykrzyknął Anatol... — Zaczekajcie jeszcze chwileczkę!... — dodał widząc, że Balaga wysuwa się za drzwi. — Zamknąć wszystkie drzwi i usiądźmy! — Był to stary zabobon w Rosji zakorzeniony, że aby się wiodło w podróży, trzeba usiąść na chwilę w domu, przy drzwiach zamkniętych. — Drzwi pozamykano i wszyscy usiedli.
— No a teraz, jedźmy szczęśliwie moje dziatki! — zakomenderował Anatol, wstając najpierw.
Jórko służący jego podał mu torbę i pałasz. Wszyscy wyszli do sieni.
— Gdzie szuba sobolowa? — spytał Dołogow. — Hej! Hnatku! idź do Matruny i odbierz jej futro sobolowe. Gotowa bestyjka zabrać je na niezabud’! — szepnął do ucha Anatolowi. — Zobaczysz! wyleci do ogrodu, zmieszana, na pół umarła, ani chustki nie zarzuciwszy na ramiona!... A jeżelibyś czekał, aż jej coś przyniosą, tymczasem gotowi się pojawić tatko i mamuncia! zaczną się płacze i spazmy... i finita la comedia!... Weźże ty szubę od razu, abyś miał ją czem owinąć, żeby ci kurczątko w drodze nie umarzło.
Sługa wrócił niosąc proste lisy, zamiast futra sobolowego.
— Ośle jakiś! mówiłem ci wyraźnie o sobolach! Hej! Matruna! — krzyknął z całej siły, że aż dom się zatrząsł w posadach.
Wbiegła przystojna cyganeczka, z oczami palącemi, z cerą smagłą, z włosami krętemi, o połysku aż w sza-