Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom V/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom V
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

W ciągu lata odebrała księżniczka Marja list od brata ze Szwajcarji. Andrzej donosił jej o czemś dla niej nadzwyczajnem i zdumiewającem, że jest po słowie z młodziutką hrabianką Rostow. W liście tym wyrażał miłość najżywszą, składał dowód najgłębszego zaufania, i czułości niewypowiedzianej dla swojej narzeczonej. Przyznawał całkiem szczerze, że nigdy w życiu nie kochał tak nikogo, że dotąd zdaje mu się jakoby nie żył wcale i życia nie rozumiał, kończył zaś długi wylew uczuć swoich dla Nataszki, prośbą o przebaczenie, że przed siostrą nie zwierzył się z tem postanowieniem bawiąc w Łysych-Górach, chociaż mówił z ojcem w tej sprawie. Bał się atoli, aby nie próbowała użyć wpływu swego żeby wymódz na starcu pozwolenie natychmiastowe. W takim razie, gdyby rokowania były spełzły na niczem, ojca gniew cały byłby spadł na Marją najniezawodniej, i ona byłaby na tem najwięcej ucierpiała.
„W owej chwili — pisał dalej — jeszcze nie wszystko było tak obmyślone i postanowione nieodwołalnie, jak jest obecnie. Ojciec wyznaczył mi termin roczny. Minęło sześć miesięcy, a jam stały i rozkochany w Nataszce de szaleństwa. Gdyby kuracja przepisana przez lekarzy nie zatrzymywała mnie u wód, byłbym sam do was pospieszył. Muszę jednak wysiedzieć tu jeszcze cały kwartał. Znane ci dokładnie stosunki łączące mnie z ojcem. Nie żądam niczego, jestem i zostanę niezależnym od jego dziwactw i kaprysów. Nie radbym jednak w tak ważnym kroku iść wbrew jego woli, zasłużyć na jego gniew, kiedy i tak dni jego i godziny prawie policzone. Ta myśl, żem mu zatruł ostatek życia gasnącego, pozbawiłaby mnie połowy szczęścia. Piszę do ojca powtórnie. Wybierz, błagam cię chwilę najstosowniejszą, i oddaj mu ten list. Donieś mi natychmiast, jak przyjmie moją prośbę usilną, co ci odpowie, i czy jest nadzieja, że pozwoli mi poślubić Nataszkę o trzy miesiące wcześniej, niż termin przez niego wyznaczony?“
Po długiem wahaniu i gorących modłach do Boga zanoszonych, księżniczka Marja zrobiła to, o co ją brat prosił.
— Napisz księciu Andrzejowi — odpowiedział jej starzec list odczytawszy bez gniewu — niech będzie cierpliwy do mojej śmierci... Nastąpi ona wkrótce, a wtedy będzie miał ręce rozwiązane.
Próbowała wtrącić jakąś uwagę, drżąca z trwogi. Przerwał jej natychmiast, głosem mocno podniesionym:
— Niech się żeni, niech się żeni... im prędzej, tem lepiej!... Śliczna parantela, do stu piorunów! Czy są to ludzie rozumni? he!... Bogaci?... he!... Cudowna macocha, wybrana dla księcia Mikołaja! Napisz mu, niech ją sobie poślubia choćby i jutro, skoro tak mu pilno, ja zaś wezmę ślub z Bourrienką! Ha! ha! ha! piękne za nadobne! Wtedy i on będzie miał... macochę! Tylko ponieważ nie radbym mieć tyle bab w domu, raczy sobie zamieszkać z żoną zdala odemnie, a ty również zrobisz mi tę przyjemność, i wyprowadzisz się do brata... Ruszaj! ruszaj czemprędzej z mego domu!... po lodzie! po lodzie!...
Nie było więcej mowy o tej kwestji drażliwej między ojcem, a córką, po tej scenie gwałtownej. Co chwila jednak starzec zdradzał się z gniewem, który wywołał syn swoją słabością (jak się ojciec wyrażał) nie do przebaczenia! Był to nowy temat, do drwin zjadliwych i niewyczerpanych, dodany do dawniejszych: Kwestja Macoch, i jego skłonności osobistej, do ładnej i fertycznej Francuzeczki:
— Ciekawym, dla czego nie miałbym jej poślubić? — powtarzał raz po raz. — Będzie z niej księżna zachwycająca!...
Marja spostrzegła w końcu z najwyższem zdumieniem, że starzec zaczyna nie na żarty umizgać się do panny Bourrienne, że zupełnie inaczej patrzy teraz na nią i chętnie spędza z Francuzką długie godziny sam na sam. Doniosła wiernie bratu, o smutnym rezultacie jej usiłowań, nie odbierając mu jednak nadziei, że może uda się jej innym razem otrzymać ojca pozwolenie.
Mikołcio, brat i religja, stanowili jedyne radości, byli jedyną osłodą i pociechą w jej ciężkiem życiu. Potrzebywała atoli, jak zresztą każdy na ziemi, marzyć i wzdychać do jakiejś rozkoszy i radości osobistej. Otóż pieściła w głębi serca pewne marzenie, nadzieję osłoniętą najgłębszą tajemnicą, która ją krzepiła i pocieszają w troskach i zgryzotach. To pragnienie podsycali w niej owi pielgrzymi, których przyjmywała po kryjomu mimo ojca zakazu. Im dłużej żyła, im baczniej życie studjowała, tem więcej dziwiło ją zaślepienie ludzi, którzy szukają w rzeczach ziemskich, nasycenia i zaspokojenia ich żądz i pragnień. Cierpią, pracują, walczą zawzięcie, nastają i krzywdzą jedni drugich, w pogoni za tem czemś nieuchwytnem, za tą ułudną Fata Morgana, pełną pokus niebezpiecznych, którą szczęściem nazywamy! Czyż nie patrzała na brata, który kochał przecież pierwszą żonę, bolał nad jej stratą, a dziś szuka tego szczęścia zwodniczego w związku z drugą kobietą, i na ojca sprzeciwiającego się temu związkowi, bo mu wybór syna zdaje się nadto skromny i nieodpowiedny, dla książąt Bołkońskich?... Cierpieli wszyscy, jedni przez drugich, i gubili dusze nieśmiertelne, byle zdobyć ziemskie rozkosze, przelotne, nieuchwytne, jak błyskawica. Nie tylko wiemy to sami przez się, ale wykazał nam to i Jezus Chrystus, Syn Boży schodząc na ziemię, że życie ziemskie jest przemijające, jest li okresem krótszym, lub dłuższym ciężkich prób, a my jednak tak zapamiętale za szczęściem gonimy! — Czyż nikt zatem nie pojął tej prawdy? — pytała się w duchu księżniczka Marja. — Nikt, prócz tych biednych, Dzieci Bożych, wędrujących z jednego miejsca świętego na drugie z tobołkiem na plecach, którzy czasem zakradają się do mnie bocznemi drzwiami i schodami, byle uniknąć spotkania z moim ojcem. Nie idzie im tyle o jego gniew i czynne zniewagi, ukrywają się przed nim nie z trwogi, ale żeby go nie skusić do grzechu ciężkiego przeciw bliźnim! Jakież to szczytne posłannictwo, jak święte życie, porzucić wszystko i wszystkich, zerwać wszelkie węzły ziemskie, i błądzić w ten sposób w płaszczu pielgrzyma. Nie czynić nic złego nikomu, tylko modlić się wiecznie i zawsze; modlić się tak samo za tych, którzy nas prześladują, jak i za naszych dobrodziejów. To życie prawdziwe w całem tego słowa znaczeniu!
Pomiędzy kobietami, które poświęciły się były na takie ciągłe pielgrzymowanie, jedna szczególniej staruszka natchnęła była księżniczkę Marję żywą sympatją i chęcią naśladowania jej w tem świętobliwem przedsięwzięciu. Nazywała się Fedocjuszka; była mała, zaschnięta jak szczypka i od lat trzydziestu chodziła boso zimą i latem, nosząc na ciele włosiennicę zamiast koszuli. Pewnego wieczora, słuchając uważnie opowiadań staruszki tak przez nią ukochanej, księżniczka Marja uczuła chęć namiętną, niepohamowaną pójść za jej przykładem. Długo, bardzo długo, po odejściu Fedocjuszki, siedziała nieruchoma, dumając nad tem głęboko. Była zdecydowaną, mimo że sama przed sobą musiała wyznać, jak dziwacznem wydałoby się całemu światu jej postanowienie, była zdecydowaną zacząć pielgrzymować. Zwierzyła się ze swoim zamiarem przed spowiednikiem, czerńcem ojcem Hjacentem. Pochwalił go. Kupiła sobie zatem, pod pozorem, że chce obdarować jedną z pielgrzymek, cały strój. Włosiennicę, trepki, kaftan z grubej baji i wielką czarną chustkę wełnianą. Stawała nieraz przed ową szafą błogosławioną, w której złożyła strój pielgrzymi i pytała z pewnem wahaniem, czy nie nadeszła już chwila stosowna, aby wykonać zamiar powzięty?
Ileż razy kusiło ją porzucić wszystko i uciec z temi kobietami, których naiwne opowiadania, powtarzane bez końca i bez myśli, niby coś, czego się wyuczyło na pamięć, wywoływały nie mniej w jej duszy podziw i zapał najwyższy. Wierzyła święcie we wszystko, uderzona głęboką tajemniczością cudów i objawień. Widziała już siebie idącą obok Fedocjuszki, drogą pełną kurzawy, z laską w ręce, z małym tobołkiem na plecach. Były obie okryte prawie łachmanami i tak wlokły się o żebranym chlebie, z jednego miejsca cudownego, na drugie, oderwane od wszystkiego co ziemskie, nie doświadczając ani zawiści, ani żądz namiętnych, ani innej miłości, prócz miłości Boga!
— Zatrzymam się — myślała — w każdem miejscu dzień... dwa... nie pozwalając sercu przywiązać się... pokochać. Będę się modliła, zastanawiała nad znikomością życia, a rozkoszą śmierci, która ma nas połączyć z naszym Zbawcą, ma nam dać zakosztować uciech: — „Jakich ucho nie słyszało, ani oko ludzkie nie widziało!“ póty, póki mnie nogi nieść zechcą. Potem położę się i umrę gdziekolwiek. Zakosztuję wtedy owych uciech, jakie Niebo gotuje wybranym, spocznę na wieki w krainie, gdzie nie ma łez, ani zgryzot, tylko szczęście i błogość wieczna!
Gdy jednak spojrzała na ojca, starca nad grobem i na dziecię brata, tak jeszcze słabiutkie i nieudolne, gasł jej zapał, zaczynała wahać się w zamiarze, a wylewając strumienie łez, oskarżała siebie, jako grzesznicę zakamieniałą, która kocha ich obu, więcej niż Boga samego.


KONIEC TOMU PIĄTEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.