Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom V/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom V
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Zanim dostał zamianowanie urzędowe, na członka owego komitetu wojskowego, książę Andrzej odnowił stosunki przyjacielskie z osobistościami, których wpływy mogły mu stać się pożytecznemi i korzystnemi. Ciekawość niespokojna i nieprzezwyciężona, podobna do owej, która miotała nim w przededniu bitwy, pociągała go ku sferom wyższym. Tam to układano rozmaite kombinacje, i szukano środków które miały wywrzeć wpływ niesłychany na los miljonów istot ludzkich. Odgadywał po rozdrażnieniu starych zacofańców, po wysiłkach tych, którzy starali się nadaremnie przeniknąć tajemnicę stanu, po dyskretnem milczeniu wtajemniczonych, po niespokojnem szastaniu się i ponurej zadumie innych, po mnogiej liczbie komitetów i komisji najrozmaitszych, domyślał się, że przygotowuje się w samym Petersburgu, w owym roku 1809, potężna kampanja na czele której miał stanąć jako wódz Sperański. Wywierał on urok jako ktoś nieznany, i wpływ niezwyciężony umysłu gienjalnego.
Reforma ogólna, którą odczuwał instynktowo, pomimo że miał o niej zaledwie słabe wyobrażenie, (nie znał zaś wcale dotąd wielkiego reformatora) zajmywała go tak wyłącznie, że w obec tego, losy jego własnego memorjału schodziły na drugi plan, i nie budziły w nim ani zbyt wielkiej ciekawości, ani niepokoju.
Jego urodzenie, majątek i stanowisko obecne, otwierały mu podwoje do salonów najwykwintniejszych i najbardziej arystokratycznych. Partja reorganizatorów, przyjęła go do swego grona z najwyższą sympatją. Po pierwsze: znali jego wysoką inteligencję i wszechstronne wykształcenie; po drugie: poprzedziła go rozgłośna sława, człowieka wolnomyślnego, który pierwszy usamowolnił swoich poddanych. Obóz przeciwny nowym prądom; malkontenci, krzywiący się na wszelkie zachcianki wolnomyślne, przyjęli go również jako „swego“, sądząc że znajdą w nim sprzymierzeńca, podzielającego zapatrywania swego ojca, na owe piekące kwestje społeczne. Kobiety ze świata wielkiego, widziały w nim świetną partję. W ich oczach otaczał go czar niezwykle romantyczny. Tyle już przebył, przecierpiał; tak tragicznie stracił młodziutką żonę. Ci, którzy znali go dawniej, znajdywali, że stał się o wiele łagodniejszym, mniej dumnym i przystępniejszym. Lata przeżyte uspokoiły go i dopomogły do zdobycia pewnej moralnej równowagi, której mu wpierw wielce brakowało.
Nazajutrz po swojej wizycie u ministra wojny, Bołkoński udał się wieczorem do hrabiego Kuczubeja. Opowiedział mu szczegółowo całą rozmowę, z „Siłą Andrejewiczem“, o którym Kuczubej wyrażał się również z pewnym lekkim nieokreślonym odcieniem ironji, jak i ci wszyscy czekający na posłuchanie w sali recepcjonalnej:
— Mój drogi, nie obejdziesz się mimo że będziesz zasiadał w komitecie — bąknął namiasem Kuczubej — bez naszego wielkiego „koła rozpędowego“, poruszającego wszystko i wszystkich, czyli: mówiąc bez metafor... bez Michała Michałowicza. Będzie dziś u mnie...
— Cóż mogą obchodzić kodeksa wojskowe Sperańskiego? — spytał Andrzej zdumiony. Kuczubej uśmiechnął się ironicznie za całą odpowiedź, jakby zdziwiony również pytaniem zbyt naiwnem.
— Przekonasz się sam... Mówiliśmy już o tobie... o twojem usamowolnieniu poddanych...
— Ah! to więc ty książę uwolniłeś chłopów od robienia pańszczyzny? — wykrzyknął tonem gorżkiego sarkazmu, stary bojar z czasów Katarzyny.
— Była to mała wioszczyna, która i tak nic mi nie niosła — odrzucił Andrzej, chcąc się niejako usprawiedliwić z tej darowizny.
— Także ci z tem było spieszno książę? — stary gderał dalej rozsierdzony. — Pytam się tylko, kto też będzie orał i siał, gdy chłopów usamowolnimy?... Wierzcie mi panowie: łatwiej prawa napisać, niż je potem w czyn wprowadzić — zwrócił się starzec teraz do Kuczubeja. — Ot naprzykład: powiedz mi też hrabio z łaski swojej, za co będę ci nieskończenie obowiązany... kogo teraz zamianują prezydentami rozmaitych trybunałów, jeżeli będzie warunkiem niezbędnym składanie przed tem egzaminów prawniczych?
— Sądzę że tych, którzy potrafią złożyć takowe — rzekł Kuczubej.
— Zaraz ci na to odpowiem hrabio, przytaczając przykład namacalny. Znasz przecie prezydenta Pryachnikowa? Wszak to człowiek zdolny i najzacniejszy, ale sześćdziesięcioletni... Czyż i on będzie zmuszony zasiąść na nowo ławę szkolną?
— Tak, to jest rzeczywiście szkopułem dość znacznym — bąknął Kuczubej — tem bardziej, że jak dotąd, nauki i wogóle oświata, stały u nas na tak niskim stopniu, że... — Kuczubej urwał w pół, a wziąwszy Andrzeja pod ramię, pospieszył z nim razem naprzeciw mężczyzny, wzrostu bardzo słusznego, który wszedł był do salonu. Mimo że jego czoło olbrzymie i na przód wydane, pokrywało zaledwie kilka kosmyków włosów bardzo jasnych, nie wydawał się starszym nad lat czterdzieści, twarz szczupła i mocno wydłużona, i jego ręce szerokie, pulchne, uderzały białością matową cery, która przypominała bladość chorobliwą żołnierzy, wypuszczonych ze szpitala, po dłuższym tamże pobycie. Miał na sobie frak niebieski.
Andrzej poznał go natychmiast i doświadczył rzuciwszy nań okiem dziwnego wstrząśnienia. Czem to było właściwie? Szacunkiem, zazdrością, czy ciekawością po prostu? Nie mógł na razie zdać sobie z tego sprawy dokładnej. Sperański, przedstawiał rzeczywiście typ nader ujmujący, i oryginalny. Andrzej nie spotkał się jeszcze nigdy, u nikogo z taką pewnością siebie i z takim spokojem niewzruszonym. A obok tego miał on ruchy tak ciężkie i niezgrabne. Spojrzenie było u niego dziwnie łagodne, obok niesłychanej energji, która się w nim przebijała. Oczy nawykł przymykać do połowy, a na ustach igrał mu wiecznie uśmiech stereotypowy. Tak wyglądał Sperański, sekretarz ministerstwa; Sperański, cara prawa ręka, z którym nie rozłączył się nawet Aleksander jadąc do Erfurtu. Tam Sperański dostąpił zaszczytu, rozmawiania kilkakrotnie z Napoleonem.
Spojrzał w koło na osoby zgromadzone, nie spiesząc się z nawiązaniem rozmowy. Był z góry przekonany, że skoro usta otworzy, wszyscy słuchać go będą z uwagą najwyższą. Nigdy też nie trudził się podnoszeniem głosu. Mówił prawie cicho i zawsze patrzał li na tego z kim rozmawiał.
Andrzej śledził bacznie każdy jego giest, słuchał każdego słowa. Znając go z reputacji, spodziewał się, jak to się często zdarza, gdy jesteśmy o kimś zbyt dobrze uprzedzeni, spodziewał się znaleść w nim, wszelkie możliwe doskonałości.
Sperański zaczął się tłumaczyć przed Kuczubejem, dla czego nie przyszedł wcześniej. Zatrzymano go jednak aż dotąd w pałacu. Z umysłu nie powiedział — „zatrzymał mnie car“ — i Andrzej zapisał sobie w pamięci, tę jego skromność przesadną. Gdy go Kuczubej przedstawiał Sperańskiemu, ten zwrócił się zwolna ku niemu, fiksując go wzrokiem przenikliwym. Milczał zrazu, uśmiechając się jedynie. Odezwał się nareszcie:
— Jestem uszczęśliwiony poznaniem cię mości książę. Bardzo wiele słyszałem już o tobie.
Kuczubej opowiedział mu w kilku słowach, w jaki sposób przyjął był Bołkońskiego minister wojny.
Sperański uśmiechnął się jeszcze serdeczniej.
— Pan Magnicki, prezydent komisji, wydelegowanej do przejrzenia i ulepszenia regulaminu wojskowego — dodał najuprzejmiej — jest moim przyjacielem. Skoro zechcesz mości książę, sprowadzę cię z nim i zapoznam panów nawzajem.
Wymawiał wyraźnie słowa, kładnąc nacisk na każdą sylabę. Zatrzymawszy się chwilę po wypowiedzeniu tego frazesu, mówił dalej:
— Spodziewam się że znajdziesz w nim mości książę szczerą sympatję i chęć przyczynienia się do wszystkiego, co może tylko być dla kraju z pożytkiem.
Utworzono małe kółko w koło nich.
Uderzył Andrzeja między innemi ton pogardliwy, w jakim odpowiadał Sperański, tak niedawno jeszcze urzędniczek bez znaczenia, owemu staremu bojarowi, utyskującemu gorzko, na reformy świeżo wprowadzone. Cedził słowa pół-gębkiem, jakby uważał to poniżej swojej godności wdawać się w tłumaczenia, w obec tak nędznego przeciwnika. Skoro starzec wpadał w ferwor głos podnosząc, Sperański umilkał, uśmiechając się szydersko. Oświadczył w końcu kategorycznie, że nie przystoi mu wcale wydawać sądu o potrzebie, lub bezużyteczności tego, co podobało się postanowić najjaśniejszemu panu.
Po niedługiej chwili rozmowy ogólnej, wstał, zbliżył się do Bołkońskiego, a wziąwszy go poufale pod ramię, odprowadził na drugi koniec salonu. Wchodziła widocznie w jego program na wieczór dzisiejszy, rozmowa w cztery oczy z Andrzejem.
— Byłem tak opanowany rozmową nader ożywioną tego starca czcigodnego, że nie miałem dotąd czasu, książę kochany, zamienić dwóch słów z tobą wyłącznie. — Uśmiechnął się pogardliwie, jakby chciał dać odczuć Andrzejowi całą czczość i płytkość tamtych ludzi i zarazem dać mu do poznania, że jego uważa za wyższego w poglądach i zdaniach o kwestjach społecznych.
Pochlebiło to mimowolnie Andrzejowi.
— Znam cię książę od dawna — mówił dalej Sperański — najprzód z wolnomyślności i dbałości o dobro twoich poddanych. Pierwszy dałeś przykład z siebie, który oby znalazł jak najliczniejszych naśladowców... powtóre, żeś ty jeden z szambelanów nie czuł się dotkniętym i nie obraziłeś się najnowszym ukazem, znoszącym wszelkie rangi u dworu. A przecież to rozporządzenie wywołało tak wielką ilość skarg gorzkich, tyle utyskiwań i narzekań.
— To rzeczywiście prawda. Ojciec mój nie życzył sobie, żebym korzystał z przysługującego mi tytułu. Zacząłem służbę w wojsku, przechodząc przez stopnie o wiele niższe.
— Ojciec twój mości książę, mimo że wiekiem należy całkiem do przeszłego stulecia, jest przecie wyższym o całe niebo w swoich poglądach, od innych żyjących z nim współcześnie, którzy krytykują bez miłosierdzia owe rozporządzenie. W końcu ma ono jedynie na celu przywrócenie sprawiedliwości w ustroju społecznym, na jej właściwych podstawach.
— Co do mnie sądziłbym, że te krytyki, nie są bez pewnej podstawy — zrypostował Andrzej, starając się wyzwolić z pod wpływu tego człowieka, który czuł, że go najzupełniej opanowuje, a było mu niemiło poddać się tak bez oporu. Radby był rozpocząć ze Sperańskim żwawą dysputę, sprzeciwiać mu się w każdem zdaniu, a nie mógł czemuś wyrazić się tak śmiało i gładko, jak mu się to zwykle udawało.
— Mają chyba za podstawę osobistą miłość własną — Sperański zauważył najspokojniej.
— Po trochę zapewne, ale również według mego zdania, interes państwowy.
— Jak to książę rozumiesz?
— Jestem zwolennikiem Monteskjusza — Andrzej odrzucił — a jego maksyma: — „że honor jest podstawą jedyną monarchji“ — zdaje mi się czemś niewzruszonem, czemu nie da się zaprzeczyć. Otóż uważam, że pewne prawa i przywileje szlachty, podpierają i utwierdzają niejako owe poczucie honoru.
Uśmiech do ust przyczepiony nienaturalnie, znikł nagle, a twarz Sperańskiego zyskała li na tej zmianie. Odpowiedź Andrzeja mocno go zainteresowała.
— Ah! z tego zatem punktu, zapatrujesz się książę na tę kwestją? — mówił dalej z całym spokojem, wyrażając się teraz w języku francuzkim. Trochę mu to sprawiało trudności i mówił jeszcze wolniej niż po rosyjsku. — Monteskjusz zapowiada w innem miejscu: — „że honor nie może być podtrzymywany przywilejami szkodliwemi ustrojowi społecznemu i samemu rządowi. Honor polega zatem albo na braku czynów nagannych, lub jest bodźcem, który nas podnieca do zdobycia pochwały i nagrody, świadczących o dobru, przez nas dokonanego“. Z tego wypływa — dodał streszczając jeszcze króciej swoje argumenta — że instytucja, mająca na celu rodzaj współzawodnictwa w czynach wzniosłych, honorowych, jest podobną mniej więcej do instytucji „Legji honorowej“ — ustanowionej przez wielkiego Napoleona. Nikt nie powie chyba o „Legji“, że jest szkodliwa honorowi, skoro przyczynia się do ściślejszego wypełniania obowiązków służbowych w każdym kierunku, a nie stanowi żadnego przywileju kastowego lub dworskiego.
— Przyznaję i ja to najchętniej, sądzę atoli, że dworskie przywileje dążą do tego samego celu. Wszyscy ci, którzy z nich korzystają, czują się obowiązani spełniać godnie włożone na nich obowiązki.
— A jednak, ty książę nie chciałeś z nich korzystać — Sperański zakończył rozmowę frazesem pochlebnym, która mogłaby była w końcu nabawić kłopotu jego młodego przeciwnika. — Gdybyś mi uczynił zaszczyt mości książę i raczył mnie odwiedzić w środę na wieczór, ponieważ zobaczę się do tego czasu z Magnickim, będę mógł udzielić ci wiadomości nader ciekawych, a w dodatku, pomówić z tobą o tem i o owem, co sprawiłoby mi prawdziwą przyjemność.
Pożegnał go uściskiem dłoni i wysunął się z salonu po francuzku, unikając starannie spotkania z kimkolwiek na wychodnem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.