Wodzirej/Tom II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Ranek zimowy, szarawy i chłodny.
W powietrzu przedsmak wilgoci. Na ziemi płachty śniegowe białe, lecz skalane już smugami czarniawemi błota.
Lecz na drodze jeszcze, na szosie leży gruda ubita, twarda, zimowa, bramowana rózgami krzaków, które, zrozpaczone i rozczochrane, ciągną się czarną koronką w dal szarą i bezbarwną.
Po obu stronach drogi, na białém tle śniegu, drobnych tych krzaków jest moc wielka, cała armia, nieskończona ilość. Tylko gdzieniegdzie wystrzeli w górę pień drzewa, czasem prosty i smukły, często tragicznie pokręcony, jak upiór o liniach fatalnych do ziemi przykuty.
A pomiędzy krzakami wznoszą się śniegowe mogiły, pod któremi śpią butwiejące massy paproci i szczątki dzwonków na podściółce z mchu i sosnowych igieł. Czasem z takiéj mogiły rozpaczliwie wydobywa się badyl samotny i pełza nieruchomy po śniegu, jak wąż suchy i smutny.
Drogą, co się ściele i gubi w horyzoncie szarym, zaledwie u brzegów rozjaśnionym żółtawą światłością, idzie Wielohradzki, idzie powoli, oglądając się dokoła, zmarzły i niepewny.
Nie spał wcale, z obawy, aby nie zaspać i nie przybyć zbyt późno. Zerwał się o świcie, ubrał i pobiegł w stronę Pohulanki. Muszka nie oznaczyła dokładnie godziny. Powiedziała: „bardzo rano”. Mogło to oznaczać dziewiątą, siódmą, a nawet jedenastą godzinę. I nagle Wielohradzkiego zdjął przestrach wielki. Może Muszka czekała na niego napróżno? Zaczął rozpaczliwie oglądać się, szukając dorożki. Lecz napróżno. Nawet na placu Maryackim me znalazł powozu. Biegł więc kłusem, roztrącając sługi, idące z koszami do miasta. Gdy przybył na drogę, z któréj boczna ścieżka prowadziła do willi Malenich, okryty był cały potem i zmęczony.
Nikogo nie było na drodze.
Wielohradzki zdjął czapkę z głowy i zaczął przechadzać się powoli, stygnąc ciałem, ale nie nerwami. Czekał tak już długie dwie godziny i zziębły dreptał na miejscu, wytężając wzrok wlepiony w pustkę drogową. Kilkakrotnie zwiodły go baby wiejskie, idące z mlekiem do miasta. Widząc zdaleka ciemną sylwetkę, prostował się i przybierał pozę nawpół pokorną, nawpół zwycięską. Lecz nadchodząca baba, jéj ciężkie buty, gniotące grudę, prędko wywodziły go z błędu. Po upływie dwóch godzin przestał się już spodziewać nadejścia Muszki i stał już z uporem pijaka, który postanowił wytrwać na raz obranem stanowisku. Czuł, iż nerwy dławią go, zaciskając gardło. Miał ochotę płakać i krzyczeć. Jego miłość własna, obrażona a rozkołysana i rozzuchwalona nagłem powodzeniem, stała nad nim jak kat, drwiąc i szydząc z jego porażki. Widział już bowiem Muszkę starającą się przed nim uniewinnić, wybłagać przebaczenie, Muszkę mówiącą dużo i półgłosem. On miał słuchać w milczeniu, rzucając niekiedy tylko jakieś gryzące słowo. Scena z „Właściciela kuźnic” zwłaszcza przedstawiała się jego pamięci. Sytuacye nie były podobne, lecz z biedy można je było zastosować.
Tymczasem droga stała się pusta, szara i zimna, gubiąc się w żółtawéj, brzydkiéj jasności horyzontu.
I nagle, niespodziewanie, ścieżką boczną nadeszła Muszka, prowadząc, jak zwykle, na rzemieniu Mika. Oboje, kobieta i pies, szli bez pośpiechu, powoli, jak istoty dobrze wyspane, najedzone i spokojne.
Suknia Muszki była bronzowo-czarna, téj saméj barwy, co sierść psa. Na kapeluszu jéj bielała niewielka jaskółka, przypominająca żółto-białą gwiazdę na czole Mika.
Wydostawszy się na drogę, Muszka nie przyśpieszyła kroku. Nie uśmiechała się do czekającego na nią Tadeusza, nie zdawała się być zaniepokojoną. Tylko oczy jéj nagle pociemniały i zwiększyły się głęboko tajoną namiętnością. Usta leciuchno zakrzywiły się, jakby ściągnięte nerwowo ku szczękom.
Trzymała ręce w kieszonkach żakieta, kryjąc w prawéj koniec rzemienia, na którym pies był uczepiony.
Gdy zrównała się z Wielohradzkim, który, zamiast iść ku niéj, stał ciągle na brzegu drogi, niepewny, zmieszany, prawie bez tchu i woli, powolnym ruchem wyjęła lewą rękę z kieszeni żakieta.
Ręka ta była obnażona, widocznie obnażona umyślnie, z intencyą obmyślaną po szczególe.
Wdzięcznym, giętkim ruchem podniosła Muszka ramię i dłoń swą ciepłą, woniejącą wtartą esencyą angielskich perfum, przytknęła do warg Wielohradzkiego.
Była to pieszczota napozór czysta i elegancka flirt prawie dziewiczy i subtelny. Lecz dłoń Muszki miała w sobie cały poemat zmysłów.
Zanim Wielohradzki zdołał dojść do równowagi i przytomności, Maleniowa już oderwała dłoń od jogo twarzy i ukryła starannie swą rękę w kieszonkę żakieta.
Bez jednego słowa, bez uśmiechu, niemal bez spojrzenia odeszła, ciągnąc za sobą psa, wyniosła i prosta.
Wielohradzki oczami pokrytemi bielmem śledził teraz jéj wysmuklą sylwetkę, odcinającą się dokładnie wśród pustki drogowéj.
Nie śmiał biedz za nią, nie śmiał przemówić słowa.
I tylko patrzył...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.