Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

baba, jéj ciężkie buty, gniotące grudę, prędko wywodziły go z błędu. Po upływie dwóch godzin przestał się już spodziewać nadejścia Muszki i stał już z uporem pijaka, który postanowił wytrwać na raz obranem stanowisku. Czuł, iż nerwy dławią go, zaciskając gardło. Miał ochotę płakać i krzyczeć. Jego miłość własna, obrażona a rozkołysana i rozzuchwalona nagłem powodzeniem, stała nad nim jak kat, drwiąc i szydząc z jego porażki. Widział już bowiem Muszkę starającą się przed nim uniewinnić, wybłagać przebaczenie, Muszkę mówiącą dużo i półgłosem. On miał słuchać w milczeniu, rzucając niekiedy tylko jakieś gryzące słowo. Scena z „Właściciela kuźnic” zwłaszcza przedstawiała się jego pamięci. Sytuacye nie były podobne, lecz z biedy można je było zastosować.
Tymczasem droga stała się pusta, szara i zimna, gubiąc się w żółtawéj, brzydkiéj jasności horyzontu.
I nagle, niespodziewanie, ścieżką boczną nadeszła Muszka, prowadząc, jak zwykle, na rzemieniu Mika. Oboje, kobieta i pies, szli bez pośpiechu, powoli, jak istoty dobrze wyspane, najedzone i spokojne.
Suknia Muszki była bronzowo-czarna, téj saméj barwy, co sierść psa. Na kapeluszu jéj bielała niewielka jaskółka, przypominająca żółto-białą gwiazdę na czole Mika.
Wydostawszy się na drogę, Muszka nie przyśpie-