Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dobywa się badyl samotny i pełza nieruchomy po śniegu, jak wąż suchy i smutny.
Drogą, co się ściele i gubi w horyzoncie szarym, zaledwie u brzegów rozjaśnionym żółtawą światłością, idzie Wielohradzki, idzie powoli, oglądając się dokoła, zmarzły i niepewny.
Nie spał wcale, z obawy, aby nie zaspać i nie przybyć zbyt późno. Zerwał się o świcie, ubrał i pobiegł w stronę Pohulanki. Muszka nie oznaczyła dokładnie godziny. Powiedziała: „bardzo rano”. Mogło to oznaczać dziewiątą, siódmą, a nawet jedenastą godzinę. I nagle Wielohradzkiego zdjął przestrach wielki. Może Muszka czekała na niego napróżno? Zaczął rozpaczliwie oglądać się, szukając dorożki. Lecz napróżno. Nawet na placu Maryackim me znalazł powozu. Biegł więc kłusem, roztrącając sługi, idące z koszami do miasta. Gdy przybył na drogę, z któréj boczna ścieżka prowadziła do willi Malenich, okryty był cały potem i zmęczony.
Nikogo nie było na drodze.
Wielohradzki zdjął czapkę z głowy i zaczął przechadzać się powoli, stygnąc ciałem, ale nie nerwami. Czekał tak już długie dwie godziny i zziębły dreptał na miejscu, wytężając wzrok wlepiony w pustkę drogową. Kilkakrotnie zwiodły go baby wiejskie, idące z mlekiem do miasta. Widząc zdaleka ciemną sylwetkę, prostował się i przybierał pozę nawpół pokorną, nawpół zwycięską. Lecz nadchodząca