Wodzirej/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nie był to wszakże zły charakter, ani serce w nim nie przeszło w stan znieczulenia. Owszem — miał serce i dość łatwe do sentymentu, a nawet do romantyczności. Lecz nazwisko, które nosił, dawne mienie stracone przez dziada, a do reszty zaprzepaszczone przez ojca, było pierwszym fałszywym motorem jego postępowania. Nazwisko to brzmiało ładnie, pełno, szlachecko i domagało się nawet tytułu hrabiowskiego — przydomka bodaj krótkiego, trochę rycerskiego, przypominającego topory na purpurowém polu, ręce z mieczami na lazurze obramowanym gronostajami paludamentu.
I historya to była banalna napozór, to spadnięcie na bruk Lwowa téj wdowy po „obywatelu” z ładném, zgrabném chłopięciem. Z resztek wydartéj od ostatecznego ogołocenia fortuny zaczęło się łatanie edukacyi Tadzia, edukacyi bez żadnego nakreślonego planu, ani z góry obmyślonego projektu. Wielohradzka wiedziała, iż należy dziecko „dobrze wychowywać” i „wykształcić” — a więc gimnazyum — gimnazyum bezmundurowe, pełne pretensyi do elegancyi małych gogusiów, zaprawiających się na ławkach szkolnych do objęcia późniéj roli „sztucerów”, „kibiców” i „gigerlów”. Wielohradzka ubierała syna swego dobrze, strojnie, czysto, zdejmując zeń tę wykwintną odzież, gdy tylko wszedł na próg domu, czyszcząc, cerując, łatając nocami całemi. Chłopak, tak ubrany i noszący takie nazwisko, nie mógł przestawać z kolegami, noszącymi czapki z daszkiem i długie buty, lecz ciągnął, pchany instynktem i radami matki, ku Staniom Pozbitowskim, Charłupkom, książętom Malengom, zajmującym pierwsze dwie ławki w klasie. Chłopcy ci uczyli się dobrze, siedzieli cicho, nie krajali pulpitów scyzorykami i mieli czyste ręce z dobrze obciętemi paznogciami. Nie grali w „stalki”, nie kradli książek, nie chowali żab i kokonów w głębi pulpitów i nie brali udziału w ordynarnych farsach, urządzanych profesorom.
Tadeusz, który miał charakter kobiecy, spokojny na pozór i lubiący czystość, porządek i piękno, szybko zbliżył się ku „tym z arystokracyi”. Przyjęli go uprzejmie ze względu na nazwisko i piękne maniery. Tadek instynktem odgadł i zrozumiał różnicę, jaka była pomiędzy nim i temi dziećmi.
Właśnie wówczas Wielohradzka, widząc, iż szczupły jéj kapitał wyczerpuje się zupełnie, zabrała się do krawieczyzny, starając się znaléźć sobie w tajemnicy kilka pewnych klijentek, nieznających się pomiędzy sobą i nienależących do „towarzystwa”. Urodzona bowiem z bardzo rasowéj rodziny, nie chciała, aby ktokolwiek wiedział ojéj poszukiwaniu zarobku, wiedziona tym fałszywym wstydem, który był częścią jéj charakteru.
Ten wstyd pracy powoli przeszczepił się i w duszę Tadeusza. Widząc, iż matka kryje się ze swą krawieczyzną, nawet przed sąsiadami i osobami zamieszkującemi tę samą, co i oni, kamienicę, zaczął i on wstydzić się téj pracy. Z początku nigdy w szkołach nie mówił o swym domu. Późniéj kłamał, podniecony tém, co słyszał z ust Charłupki, Pozbitowskiego i innych. Chłopcy ci mówili pomiędzy sobą o swych domowych stosunkach z wielką swobodą. Znali się pomiędzy sobą od dziecka i należeli do téj saméj sfery towarzystwa. Wielohradzki sprytnie pochwytał niektóre szczegóły i z nich zlepiał i sztucznie budował dom fikcyjny, w którym niby to przebywał. Ci i drudzy, widząc go zawsze odzianym tak starannie, ułożonym dobrze, nie troszczyli się o resztę.
Co więcéj, Wielohradzki imponował im często pieniędzmi, które matka dawała mu na „drobne wydatki”. Była to jedyna wyższość, jaką miał nad swymi przyjaciółmi. Nadużywał więc jéj, wyłudzając od matki znaczne (jak dla dziecka) summy.
Gdy skończył gimnazyum i zdał maturę, Wielohradzka poradziła mu uczęszczać na... prawo, gdyż prawo według niéj było o wiele dystyngowańsze niż medycyna. Lecz prędko dawnemi stosunkami zdołała wkręcić go do namiestnictwa. Była to według niéj... karyera. Rzecz pewna, awanse — starostwa... kto wié, przy sprycie, powierzchowności i stosunkach, gdzie zajść można!.. I roiła już całe niebo doskonałości dla swego jedynaka. Zachęcała go całą siłą do uprawiania daléj zawiązanych w gimnazyum stosunków. Wprowadziła się na ulicę zamieszkaną „dobrze”, aby Wielohradzki mógł dać swój adres bez zarumienienia się. Nie przyjmowali jednak u siebie nikogo, zostawiając się jéj nieuleczalną i ciężką chorobą. Dniami i nocami szyła teraz, potrzebując wiele ze względu na wydatki, jakie pociągało „bywanie w świecie” Tadeusza. Lecz owo „bywanie” stanowiło dla niéj wielką pociechę. Według niéj — stosunki! stosunki!.. to była podstawa karyery Tadeusza.
Skoro Wielohradzki wyrobił sobie owe stanowisko wodzireja i zaczął być rozchwytywanym w salolonach, ze względu na prawdziwie genialne zdolności w manewrowaniu tańcami; Wielohradzka nie posiadała się z radości. Bez najmniejszéj logiki, bez chwili zastanowienia się, cieszyła się z owych „stosunków”, jakie syn jéj wyrobi sobie, prowadząc mazury i kotyliony przy dźwiękach orkiestry. Dziwi — się tylko, że awansował powoli. Dlaczego? — przypisywała to brakowi jeszcze odpowiednich stosunków, lecz pocieszała się, iż to przyjdzie.
Tymczasem Tadeusz, w otoczeniu, w jakiem przebywał, powoli wyrobił się na zgrabną lalkę, doskonale wygimnastykowaną, mającą pewien gust artystyczny w aranżowaniu tańców i poetyzowaniu figur kotylionowych. Próżność jego wzrosła, mózg przestał się rozwijać. Lecz próżność ta rozwijała się tylko w podwójnym kierunku, a mianowicie: w noszeniu wykwintnéj odzieży i w królowaniu tanecznem podczas balów, a nawet najzwyklejszych „kręciołek”, na których boston zastępował kotyliona. Szło mu usilnie o zdobycie jaknaj większéj ilości orderów, lecz nie dbał, czyje ręce mu ten order przypinały. Kobiety w sali balowéj istniały dla niego o tyle, o ile istnieją pionki, posuwane wprawną ręką gracza na kwadratach szachownicy. Było to jego „ciało baletowe”, którego on był mistrzem. Kokieterya stroju, jaką roztaczał, była to kokieterya kobiety, ubierającéj się zarówno dla olśnienia kobiet, jak mężczyzn.
Zresztą kobiety nie zwracały nań zbytecznéj uwagi w salonach. Wiedziano, iż nie był bogaty, iż nie był to epuzer: nie liczył się więc dla panien; a dla mężatek nie przedstawiał ponęty przewrotnego flirtu. Wiecznie biegający, ustawiający pary i krzesła, zaaferowany, nie miał czasu na przedwstępne kokieterye.
Pierwsza Muszka wyróżniła go i pierwsza téż to była jego bonne fortune’a, i to... królewska. Olśniony, nie wierzący samemu sobie, rzucił się na oślep w otwierającą się przepaść. Lecz charakter jego uległ wielkiéj zmianie. Poprzednio, powróciwszy z biura, zakreślał arkusze papieru nowemi kombina-cyami tańców, olśniewał matkę i Tecię opowiadaniami o przetańczonych wieczorach, lub leżał na łóżku, czytając powieści historyczne.
Była to jego pasya, te powieści historyczne, które pożerał z ciekawością młodéj mężatki, czytającéj po raz pierwszy zakazane romanse francuskie. Wyobraźnią autora gnany, galopował na dzianetach i kruszył kopie lub z muszkieterami dokonywał cudów waleczności. Gdy wstawał późniéj z łóżka i szedł do wypicia wieczornéj herbaty, miał w oczach chętkę okrucieństwa i pragnienie dokonania jakichś nadzwyczajnych czynów. Chętka ta rozpływała się w parze buchającéj z samowara i roztapiała się w maśle, którem Tadeusz grubo chléb smarować lubił.
Czasem jednak, nie mogąc, jak ongi rycerze, spadać z warownych zamków i niszczyć okolicznych pól, rzucał się jak jastrząb i terroryzował Tecię i matkę, szeleszcząc skrzydłami swych kaprysów. Lecz szybko, widząc, iż przebrał miarę, stawał się kobietą układną i miłą, uśmiechał się, przymilał i swemi błękitnemi, wypukłemi oczyma o przebaczenie prosił. W téj ciasnéj przestrzeni nędznego mieszkania był słońcem i chmurą, wszechwładnym panem.
Żył tak w cieple uczucia matki i bałamuconéj przez siebie dziewczyny, nie troszcząc się o prądy, które społeczeństwem wstrząsały. Nie zajmował się nawet polityką i rzadko czytywał dzienniki. Nie był nawet „karyerowiczem” i nie łasił się, nie prosił o awans. Wielohradzka od czasu do czasu rozniecała w nim chętkę „dojścia”, lecz szybko ta myśl suggiestyonowana gasła w tym ptasim mózgu, przysłoniętym gazą kobiecych kaprysów.
Nawet wybuchy jego gniewu były to półcienie, półtony. Od dziecka był to pastel delikatnemi barwy nakreślony. Próżność dzwoniła dokoła jego głowy, jak grzechotki tamburyny, które znosił do domu nad rankiem razem z innemi akcesoryami kotyliona.
Lecz z chwilą zbliżania się do Muszki, charakter jego zaostrzył się i pastelowe tony pociemniały nagle. Z początku zdziwiony, zdenerwowany tem zdziwieniém i niepewny, teraz szarpał się w jakiemś kole tajemniczéj zagadki, którą biała ręka panny Dobrojowskiéj zakreśliła dokoła jego postaci. Nie kochał jeszcze Muszki, nie umiał jeszcze kochać, lecz biegł za nią, czując dwuznaczną rolę i grę w jaką ta dziewczyna z nim grać zamierzała. Lecz próżność jego szczególniéj była tu podrażniona chorobliwie i, jakkolwiek strzegł się, aby nikt nie odkrył początku téj intrygi, niémniéj przeto miłość jego własna czuła się przyjemnie podnieconą. Tem więcéj zatem rozumiał nagłe kontrasty, w jakie bezustannie rzucała go fantastyczność panny Dobrojowskiéj.
Mając niezmiernie impulsywny charakter, przejmował mimowoli ową nierówność postępowania i jak piłkę odbijaną rzucał ją na głowę matki i Teci. Lecz teraz były to już razy bolesne i kobiety zaczynały cierpieć dłużéj i silniej. On — pogrążony w swym egoizmie ładnego narcyza — pół chłopca, pół dziewczyny, nie wiedział nic, wiedzieć nie chciał, włócząc się teraz po ulicach, po kątach mieszkania, milczący, to znów nadmiernie i głupio gadatliwy, wyszukując powodów do gderania, do złości — lub przeciwnie, objawiając nagle jakieś radosne uniesienia, które zakrawały na początki ataków nerwowych.
Wielohradzka z trwogą śledziła ten dzwoniący spazmatycznym śmiechem głos w powietrzu.
Ojciec Tadeusza był człowiekiem niezmiernie nerwowym; dziecko odziedziczyło poszarpane struny nerwów po ojcu. I był w tym chłopcu cały prąd wieku wspaniałego i cudownego w swych nierównych wątpliwościach, lecz prąd ten płynął głupio, smutno, bezwiednie, w ciele ladnéj lalki koryto swe żłobiąc. Był to okaz „schyłkowca”, bardzo prosty, naturalny i nieskomplikowany — zwyczajny nerwowiec o duszy kobiecej, z odcieniém silnego egoizmu ładnego mężczyzny, romantyk i fantasta, lubiący wojownicze legendy, świeże masło, frak ładnie skrojony i wytworne towarzystwo.
Nie miał żadnych potwornych ani zwyrodniałych zachcianek, dalekim był od gorzkiego pessymizmu, pomimo, iż bynajmniéj nie był optymistą.
Posuwał się po szachownicy życia jak zbyteczny pionek, który jednak nieraz służyć może do zamaskowania pustego miejsca. Wiatr lotosu kołysał nim na prawo i lewo — dłoń matki usuwała mu z pod nóg przeszkody. Ze wspaniałych salonów wpadał nagle do nory czystéj lecz biednéj, nazwanéj jego domem. Miał ciągle olśnienie krótkowidza, wtrąconego do piwnicy i wyrzuconego w snop słonecznych promieni. Nie miał czasu nawet zastanowić się nad swém położeniem. Był Twardowskim społecznym, zawiészonym między niebem a ziemią. Ave Maria ocaliło czarownika, Ave Maria pracy jego matki i próżność jéj utrzymywała go na tych pasach tanecznych, które kołysały nim w społecznéj przestrzeni. Przywykł do tego kołysania, i dopiéro w chwili zbliżania się do Muszki zaczął szarpać się, nie czując gruntu pod stopami. Lecz było to jeszcze poczucie niewyraźne, do którego przyznać się przed sobą nie chciał.
Przestał jednak czytać powieści historyczne i miał nierówny apetyt. Coraz częściéj spoglądał na oświetlone okna kasyna, do którego na członka dostać się nie mógł.
Zaczęło go już coś gryźć pod sercem i chwilami zdawało mu się, że stoi na jakiéjś trampolinie, z któréj ma skoczyć w przepaść. Wychodził wtedy na ulicę i szedł napuszony, z miną zblazowanego światowca. Daleką jednak w gruncie rzeczy była ta lalka od gangreny zużycia. Ciało było czerstwe, zdrowe, muskuły gimnastyką taneczną wyrobione — dusza młodego szlagona z pewnym pokostem wyszlifowanego światowca. Lecz zepsucia, zużycia, nie było śladu. Próżność, kokieterya specyalna, płytkość umysłowa, egoizm, zmieszany z tém, co ludzie zowią dobrém sercem, stanowiły podstawę charakteru Wielohradzkiego. Lekkość baletnika, uroda lalki, czar kobiecy, choroba woli, impulsywność dziwaczna, hypertrofia przy najzupełniejszym zastoju umysłowym kryły ten charakter welonem chorobliwego wdzięku.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.